Reklama

Show musi trwać

Trudno jest osiągnąć sukces. Ale jeszcze trudniej utrzymać się na topie. Każdy, kto raz wypadł z obiegu wie, że najtrudniejszy jest powrót do gry. To dopiero prawdziwy sprawdzian talentu i charakteru.

Krzysztof Ziemiec, dziennikarz i prezenter, prowadzi główne wydania Wiadomości i najciekawsze debaty polityczne w TVP. W telewizji mówi ze swadą, stoi prosto, uśmiecha się pewnie, a przecież jeszcze niedawno wydawało się, że jego kariera dziennikarska się skończyła.

- Pierwsze Wiadomości po długiej przerwie poprowadziłem w ostatnią Wigilię - opowiada Ziemiec, gdy spotykamy się w gmachu TVP przy placu Powstańców. - Bałem się, jak przyjmą mnie widzowie. Zdawałem sobie sprawę, że wiele osób będzie mnie oglądać tylko po to, żeby sprawdzić, jak wygląda moja twarz, czy bardzo się zmieniłem, czy widać poparzenia. Ten pierwszy występ był dla mnie niesłychanie trudny. Czułem się jak podczas debiutu przed kamerą. Ale po nim byłem wzruszony. Wieczorem dostałem mnóstwo SMS-ów i maili. Przyjaciele i nieznajomi pisali, że trzymali za mnie kciuki.

Reklama

Czy mnie jeszcze pamiętasz?

W dzisiejszych czasach sukces to dopiero początek drogi. Dalej musisz starać się jeszcze bardziej. Inaczej koniec. Krzysztof Ziemiec jest po czterdziestce, to najlepszy wiek dla dziennikarza newsowego. Ma doświadczenie, jest rozpoznawalny. Na swoją pozycję pracował bez przerwy przez kilkanaście lat. Najpierw w radiowej Trójce, potem był wydawcą i prezenterem w TVN24, dwa lata spędził w Wiadomościach w TVP1, rok w Panoramie w TVP2. W telewizji Puls został tak zwanym anchormanem, czyli tym, który ma przyciągać widzów. I nagle, w jednej chwili, jego kariera została przerwana.

Dwa lata temu, w czerwcu, w domu Ziemca wybuchł pożar. Na kuchence zapalił się garnek z parafiną. Krzysztof wynosił po kolei dzieci na korytarz, próbował też ugasić ogień - bardzo się poparzył. Przez kilka tygodni leżał w szpitalu i nie wiadomo było, czy przeżyje. W rany wdało się zakażenie. Kolejne miesiące upłynęły na leczeniu i rehabilitacji.

Mariannę Wróblewską, wokalistkę jazzową znaną z koncertów i występów na festiwalach jeszcze w latach 70. i 80., spotykam w sali prób na warszawskiej Woli, urządzonej w dawnych halach przemysłowych. Gdy otwierają się wytłumione drzwi, słychać jej piękny "czarny" głos. Piosenkarka wybiega z sali. Żywiołowa, energiczna, z długimi blond włosami i w skórzanych spodniach. Mocno ściska dłoń, skraca dystans.

Na scenie nie występowała od 11 lat. Kilka miesięcy temu wróciła do zawodu. Pierwszy z koncertów drugiej edycji cyklu "Śpiewając jazz", na których wystąpiła, odbył się w stołecznym teatrze Polonia w ramach Jazz Jamboree 2009. Kolejne w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Śpiewała na nich z wokalistką jazzową Beatą Przybytek i aktorem Maciejem Zakościelnym. Nazwisko tego ostatniego przyciągnęło młodych, ale okazało się, że i Wróblewska ma wiernych fanów. Wychodziła na scenę, wykonywała standardy i swoje dawne piosenki. Po koncercie podchodzili do niej znajomi i pytali: "Dlaczego opowiadałaś, że nie masz sił? Tryskasz energią!".

- Rzeczywiście, długa przerwa mnie nie zmieniła - śmieje się Wróblewska. - Śpiewam, wchodzę do garderoby, zmieniam sukienkę i znów wyskakuję na scenę. Koncert się kończy, bisuję. Jak dawniej. Tylko potem dwa dni muszę odpoczywać, a kiedyś tego nie potrzebowałam - dodaje.

Sztuka ma swój czas

Agencja reklamowa, którą kieruje Paweł Kowalewski, zajmuje całe czwarte piętro wysokiego biurowca w centrum Warszawy. Kowalewski przyjmuje mnie w sali konferencyjnej. Wysoki, potężny, w białej koszuli i dżinsach. W latach 80. był uważany za jednego z najbardziej utalentowanych malarzy słynnej artystycznej formacji o nazwie Gruppa - razem z nim tworzyli ją: Ryszard Grzyb, Jarosław Modzelewski, Włodzimierz Pawlak, Marek Sobczyk i Ryszard Woźniak z warszawskiej ASP. Nieoczekiwanie kilkanaście lat temu Kowalewski rzucił malowanie i zajął się reklamą.

- Czasem, gdy następuje okres niemocy twórczej, lepiej odpocząć - tłumaczy. - Dużo prawdy jest w powiedzeniu: każda sztuka ma swój czas. Nie malowałem ponad 15 lat. Jednak na jesień przygotowuję nową wystawę - zapowiada. Czy znów zrobi się o nim głośno, jak wtedy gdy był związany z Gruppą?

Nazywano ich Nowymi Dzikimi, a Kowalewski, wtedy student malarstwa, był jej najmłodszym uczestnikiem. Tworzył ikoniczne obrazy, m.in. słynny "Mon cheri bolsheviq" który wszedł do klasyki polskiego malarstwa. Był polityczny, egzystencjalny, mistyczny i punkowo brudny. Dziś Kowalewski maluje inaczej, jego sztuka nie jest już zaangażowana. Wraca do podstaw malarstwa, rysuje przedmioty, pejzaże, kwiaty. - Oddawanie na płótnie banalności prostych przedmiotów sprawia mi dużą radość - wyznaje.

Katarzyna Gniewkowska jest znana z seriali "Ekipa" Agnieszki Holland, "Czas honoru" Michała Kwiecińskiego, "Sprawiedliwi" Waldemara Krzystka i "Majki" Jarosława Banaszka. Kiedy rozmawiam z nią w kawiarni, goście odwracają się od stolików i z podziwem patrzą na uśmiechniętą piękną blondynkę. Rozpoznawalnością cieszy się od niedawna, choć dla niej nie jest to aż tak ważne. A przecież od ponad dwudziestu lat gra w teatrach: Słowackiego i Starym w Krakowie.

Gniewkowska debiutowała w roku 1987 w kostiumowym filmie "Między ustami a brzegiem pucharu" w reż. Zbigniewa Kuźmińskiego. Młodej aktorce wróżono wielką karierę. Niestety, przez kilka kolejnych lat zagrała tylko parę ról, a potem, w latach 90., w ogóle nie występowała w kinie. Gniewkowska skończyła krakowską PWST z nagrodą za rolę w przedstawieniu dyplomowym.

Jeszcze na studiach wyszła za mąż i została mamą. Wtedy dostawała najwięcej propozycji filmowych, krążyła między Katowicami, gdzie mieszkała, teatrem a planami zdjęciowymi. Ciągłe wyrzuty sumienia, że tak mało czasu poświęca córeczce, spowodowały, że coraz częściej zaczęła odmawiać przyjęcia nowych ról. Gdy urodziła drugie dziecko, syna, zdecydowała się zostać na dłużej w domu. Potem propozycje filmowe się skończyły. Dodatkowo brak przebojowości sprawił, że na ekranie długo jej nie widzieliśmy. Starała się szukać ciekawych i nowych projektów teatralnych.

Grała na offowej scenie Zofii Kalińskiej, aktorki teatru Tadeusza Kantora, a także w Chorzowskim Teatrze Rozrywki, w musicalach, i w Starym Teatrze w Krakowie. - Dostałam dar od losu, że mogłam pracować z Jerzym Jarockim i Krystianem Lupą. Czuję się z tego powodu dumna i spełniona zawodowo. Nie ukrywam jednak, że były chwile frustracji spowodowane brakiem filmu w moim życiu - mówi Gniewkowska. - Nie mogłam się rozwijać zawodowo w tym kierunku. Teraz to nadrabiam. Nie narzekam, tak miało widocznie być. Moja dojrzałość matki, kobiety i aktorki ma teraz pełne pole do popisu. I wiem, że czas działał na moją korzyść.

Trochę jednak żal

Marianna Wróblewska to outsiderka z charakterem. Zawsze miała pomysł na siebie, nie lubiła mainstreamu. Dzięki charakterystycznemu wokalowi świetnie śpiewała jazz. W latach 70. i 80. koncertowała na całym świecie. Podczas festiwalu Jazz Jamboree zauważył ją Duke Ellington. Kiedy schodziła ze sceny, wielki jazzman powiedział: "Jesteś biała, ale masz czarną duszę".

W latach 90. jej muzycy rozjechali się po świecie. Próbowała koncertować na własną rękę, jednak była coraz bardziej zmęczona ciągłym kompletowaniem zespołu i brakiem pieniędzy na wydanie płyty. - Do finansów i mężczyzn nigdy nie miałam szczęścia - żartuje. - Zawsze wchodziłam w nie najlepsze relacje, a i o pieniądze nie potrafiłam zadbać. Pracowałam, ale nie odpowiadali mi muzycy. Jak gram, to wszystko musi być perfekcyjne, nie zgadzam się na półśrodki - dodaje stanowczo.

Trochę jeździła po świecie, odwiedzała znajome kluby w Stanach Zjednoczonych. W 1998 roku po raz ostatni wystąpiła na Sopot Jazz Festival. - Nie mogłam śpiewać i to mnie przygnębiało - opowiada. - Byłam w złym stanie psychicznym, miałam dużo wpadek biznesowych, paliłam nałogowo. Wkrótce dopadły mnie choroby. Długie miesiące spędziłam w szpitalu, przeszłam poważne operacje.

Męczyło ją mieszkanie w Warszawie. Brakowało grania, kontaktu z publicznością. - Chyba jestem silna, bo dałam radę z papierosami. Przestawiłam się na inne myślenie i wyprowadziłam się na wieś. Tu zaczęłam budować dom. - Marianna jest artystką totalną, wspaniale śpiewa, ale też lubi pięknie żyć - mówi Zbigniew Dzięgiel, reżyser, prezes fundacji Kalinowe Serce, jeden z pomysłodawców powrotu Wróblewskiej na scenę. - Gdy nie występowała, znalazła sobie mnóstwo zajęć. Podróżowała, budowała dom, pielęgnowała ogród.

Paweł Kowalewski też prowadził intensywne życie. Żartuje, że przez kilkanaście lat był malarzem niedzielnym. Nie miał czasu na obrazy, wciągnęło go zupełnie inne zajęcie. - Jednak w 1992 roku w Zachęcie pokazano wielką wystawę podsumowującą działalność Gruppy. My, jako artyści, poczuliśmy się złożeni do trumny - opowiada. Każdy z nas poszedł swoją drogą. W nowej epoce szukaliśmy środków przekazu, sposobu wyrazu, ale byliśmy zagubieni.

Kowalewski zaczął malować obrazy inaczej. Analitycznie, strukturalnie. W tym także jest świetny. Dzięki cyklowi "Ćwiczenia z estetyki" trafiły one do galerii w Brukseli. Jeszcze wcześniej, w 1980 roku, w Kolonii Kowalewski zetknął się ze sztuką reklamy. - Zobaczyłem ogromne ekrany, na nich wyświetlano filmy ze świata - opowiada malarz. - Na kanapach siedzieli ludzie i pokładali się ze śmiechu. To było świeże, dowcipne i kreatywne. I fascynujące.

Ta fascynacja miała doprowadzić do założenia firmy reklamowej Communication Unlimited. Jej początki to kampania dla książek - romansów z serii Harlequin. Ówczesna żona artysty Nina Kowalewska wprowadzała je na polski rynek. To był ich wspólny sukces. Paweł Kowalewski nigdy też nie rozstał się z ASP, od wielu lat pracuje tam jako wykładowca w katedrze wzornictwa. Gdy zajął się reklamą, koledzy artyści podśmiewali się z niego: "O, idzie Arlekin". On jednak nie przejmował się krytyką. Powoli w akademii zaczął uczyć reklamy. Sprowadzał światowej klasy specjalistów, dzięki temu dziś wydział wzornictwa dostarcza jednych z najlepszych dyrektorów artystycznych.

Każdy początek jest trudny

Przerwa Krzysztofa Ziemca trwała dość długo. I to nie tylko z powodów zdrowotnych. Dwa lata przed wypadkiem odszedł z telewizji publicznej do prywatnej i pracował w Pulsie jako wydawca i prezenter. Dał się skusić słowom amerykańskiego potentata Roberta Murdocha, który miał w Polsce stworzyć najlepszą telewizję newsową. Z planów i obiecanek nic nie wyszło. Amerykanie wycofali się z polskiego rynku, gdy on był w szpitalu w tak złym stanie, że zupełnie go nie obchodziło, co dzieje się w redakcji. Odwiedzali go jednak koledzy i zapewniali, że na niego czekają. Jacek Karnowski, kolega z Pulsu, wrócił do TVP i został szefem Panoramy. Podczas jednej z wizyt powiedział: "Przychodź".

- Wtedy, w sierpniu, słuchałem tego z satysfakcją, ale nie mogłem jeszcze nawet usiąść na łóżku - opowiada Ziemiec. - Mijały kolejne miesiące, a ja byłem wożony przez żonę na rehabilitację. Aktywna praca wydawała się wtedy pojęciem abstrakcyjnym. Dostał jeszcze kilka propozycji z innych stacji, ale w końcu telefon umilkł. W mediach nastał kryzys, ludzie tracili pracę, a on siedział w domu i zastanawiał się, czy będzie miał szansę wrócić do zawodu. Choroba zmieniła go, powoli odbierała wiarę we własne siły. Tracił nadzieję. Zbliżał się koniec zwolnienia lekarskiego i gdy już myślał, że nic się nie wydarzy, znów odezwał się Jacek Karnowski i zaproponował mu pracę w Wiadomościach.

- Zacząłem się zastanawiać, czy będę miał odporność psychiczną i ochotę, żeby wrócić do telewizji - mówi Ziemiec. - To specyficzne i trudne miejsce, gdzie wciąż trwają przetasowania i wyścig szczurów. Poza tym wydawca i prezenter musi mieć dużo siły, być energiczny, sprawny. Żona radziła: "Zdecyduj się. Podobnej propozycji możesz już nigdy nie dostać".

Każdy początek jest trudny. Dziennikarz musiał udowodnić, że jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. Od nowa nawiązywał kontakty z kolegami, którzy już o nim zapomnieli. - Bardzo się starałem, aby zrozumieli, że choć byłem na początku słaby, to i tak mogą na mnie liczyć - mówi. - Nie stosuję wobec siebie żadnej taryfy ulgowej i pracuję na pełnych obrotach.

Katarzyna Gniewkowska w 2002 roku dostała propozycję zagrania w "Nienasyceniu" Wiktora Grodeckiego. I choć krytycy uznali film za klapę, ona nie żałuje czasu poświęconego temu przedsięwzięciu. - To był mój powrót przed kamerę po wielu latach - wspomina. - Musiałam kompletnie się przestawić, bo do tamtej pory tworzyłam tylko role teatralne. Dużo z siebie dałam: emocji, pracy, i chociaż"Nienasycenie" spotkało się z miażdżącą krytyką, to każda porażka dodaje sił. Właśnie dzięki trudniejszym doświadczeniom stajemy się wytrwalsi.

Kiedy Gniewkowska otrzymała propozycję roli w serialu "Ekipa" Agnieszki Holland, nie zastanawiała się nad jej przyjęciem. Potem posypały się kolejne: w "Jutro idziemy do kina" i "Czasie honoru" Michała Kwiecińskiego. Od roku gra w serialu TVN "Majka", a od lutego w "Szpilkach na Giewoncie" Polsatu (premiera zaplanowana na jesień).

Przez wiele lat wydawało się jej, że rodzina nie poradzi sobie bez niej. Gdy rzuciła się w wir zajęć, okazało się, że mąż, córka - studentka, i syn - licealista, są samodzielni. Teraz to ona po trzech latach intensywnej pracy czuje potrzebę wyciszenia, odpoczynku. A jesienią znów wraca do teatru. - Marzę o fabule i o roli, w których mogłabym pokazać wszystkie gromadzone przez lata doświadczenia, emocje, dramatyzm, a równocześnie dystans do świata i do siebie. Na razie ze względu na fizjonomię obsadzana jestem w rolach ciepłych teściowych - śmieje się.

Paweł Kowalewski dawno założył, że około 2010 roku wróci do malowania. Uważa, że teraz ludzi znów zaczyna interesować sztuka i że on sam, po latach przestoju, ma coś do przekazania. - Podchodzę do palety z drżeniem rąk - mówi. - Ale malarz przecież nie tylko kładzie farby na płótnie. Przygotowywałem się do powrotu: robiłem notatki, szkice, zdjęcia. Jesienią chcę pokazać na wystawie nie tylko obrazy, ale i instalacje oraz rzeźby. Teraz malowanie znów sprawia mi ogromną przyjemność.

Jest przygotowany na atak krytyki w rodzaju: "Po co człowiek reklamy chce wrócić do malarstwa?". Zdaje sobie sprawę, że takiej zawiści, walki jak wśród artystów nie ma w żadnej innej branży. Lata pracy nauczyły go mieć twardą skórę.

Marianna Wróblewska znów czuje się wspaniale na scenie. Zdobywa nowych fanów, bo choć jest wykonawczynią takich polskich piosenek, jak "Sprzedaj mnie wiatrowi", "Odpowiednia dziewczyna", to przez ostatnie lata była artystką zapomnianą. - Gdy ją poznałem, od razu pomyślałem, że trzeba sprawić, aby wróciła - mówi Zbigniew Dzięgiel.

- Zastanawiałam się nad propozycją Zbyszka - opowiada Wróblewska. - Zaprosił mnie, abym przyszła zobaczyć, jak w pierwszej edycji "Śpiewając jazz" występuje 82-letnia jazzmanka, królowa swingu Carmen Moreno. To mnie przekonało. Choć nie jestem strachliwa, zastanawiałam się, czy dam radę. Na próbach ciężko pracowałam, musiałam się zgrać z muzykami - dodaje. - Oni grają jazzowo, ale też funkowo i rockowo. To młodzi ludzie, są świetni w tym, co robią. Myślałam o tym, jak mnie przyjmą, przecież dzieli nas różnica wieku. I okazało się, że współpracuje się nam świetnie. Przeżyłam szok, gdy zobaczyłam, że tak wiele młodych przychodzi na koncerty. Myślałam, że ich zanudzę, ale oni są zafascynowani tym, jak się dawniej śpiewało. Pośpiewam trochę, bo czuję, że to jeszcze nie czas na emeryturę. Teraz, gdy otwierają się nowe możliwości, zamierzam je wykorzystać.

Krzysztof Ziemiec przyznaje, że te dwa lata bez pracy były zbawienne dla życia domowego. Znów miał czas na to, co najważniejsze, a ulotne. Katarzyna Gniewkowska i Paweł Kowalewski też niczego nie żałują. Przerwę w pracy potraktowali jako dar od losu, bo wiedzą, że jeśli kocha się coś naprawdę, to wrócić można zawsze.

Monika Głuska-Bagan

PANI nr 8/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy