Reklama

Samotne czy samodzielne

​Atomizujemy się. W co czwartym domu w Polsce mieszka tylko jedna osoba. A trend wskazuje, że do 2035 roku samotników będzie 30 procent. To zapracowane singielki, rozwódki, które rozczarowane związkiem nie chcą brnąć w następny, no i wdowy. Nie marzyły o takim losie, ale mówią, że poczucie samotności rekompensuje im swoboda, niezależność, możliwość skupienia się na swoich potrzebach. I otoczenie też rzadziej już pyta, kiedy"ułożą sobie życie".

Czas spóźnionej singielki

Marta, 50 lat, rozwódka 

Męczy, gdy ludzie wmawiają mi, że skoro mieszkam sama, muszę być nieszczęśliwa. Nie jestem ani smutna, ani przygnębiona. Samotna byłam w małżeństwie. Mąż mi nie pomagał, robił karierę w kancelarii. Wyręczałam go latami w obowiązkach, bo byłam "tylko" tłumaczem, a on "aż" prawnikiem. Gdy wracał z pracy, zasypiał z drinkiem przed telewizorem. Żyliśmy jak dwoje ludzi, którzy zgubili sens bycia razem. Gdy dziewczynki wyjechały na studia, nie było po co tego ciągnąć. 

Pamiętam, że w dniu, w którym zabrał swoje rzeczy, poczułam ulgę. Wyniosłam na śmietnik jego wielki fotel i wstawiłam w to miejsce nieduże biurko. Wreszcie miałam miejsce do pracy. 

Reklama

Tylko moja matka dzwoniła zmartwiona: "Marta, jak ty sobie poradzisz?! Sama! - Tak jak do tej pory, mamo", mówiłam. Samotność jest trudna na początku. Tęskniłam za dziećmi, za gwarem, sobotnimi rozmowami, ich prośbami: "usmaż naleśniki", kłótniami, która pierwsza do łazienki. Któregoś dnia znalazłam za pralką kilka bransoletek córek. Kiedy przyjechały na weekend, powiedziałam im o tym i... zaczęłam płakać. Przytuliły mnie, a ja szybko się otrząsnęłam: "Świetnie sobie radzę, o nic się nie martwcie". 

Chciałam wyjechać, ale nie miałam z kim, a jeszcze wtedy nie potrafiłam sama. Nie było przy mnie przyjaciółek, bo przez lata nie poświęcałam czasu innym kobietom. Nie umiałam jeść sama, w ciszy. Nie chciało mi się robić obiadu czy nawet jajecznicy tylko dla siebie, więc zalewałam płatki jogurtem i jadłam przed komputerem. Miałam pustą lodówkę. 

Na początku w domu czułam się nieswojo. Coś stuknęło, a ja nasłuchiwałam, czy to nie złodziej. Najtrudniej było, gdy chorowałam. Raz obudziłam się z wysoką gorączką, w domu nie miałam żadnej tabletki, więc trzęsłam się pod kołdrą do rana. Nazajutrz poprosiłam o pomoc sąsiadkę. Była zdziwiona, że do niej zapukałam, zasugerowała, że słabo się znamy. Tak, jako mężatka mało znałam sąsiadów. Ograniczaliśmy się do "dzień dobry" i rozmów o pogodzie. Współczuła, że nikt ze mną nie mieszka. Dziwiłam się, że mówiła to kobieta, którą kilka dni temu widziałam roztrzęsioną na parkingu. Mąż na nią wrzeszczał, bo nie mogła znaleźć kluczy w torebce. Najbardziej współczuły mi żony niefajnych mężów. Mówiły tak, żeby zagłuszyć własne tęsknoty? Chciały upewnić się, że mają lepiej? 

Czasem panikowałam. Gdy któregoś dnia obudziłam się z zawrotami głowy, zadzwoniłam do córek: "Czy na pewno macie klucz do mojego mieszkania? Bo gdyby coś mi się stało, kto mnie znajdzie, jak wejdzie do środka?!". "Mamo, jesteś zdrowa i całkiem młoda!", krzyknęła Sylwia. Miała rację, ale kiedy mieszka się samemu, różne głupoty przychodzą do głowy. Gdy było ich za dużo, zakładałam sportowe buty i wychodziłam pobiegać. 

Z czasem zaczęłam zastanawiać się, co chcę robić z rzeczy, na które kiedyś nie miałam czasu. Szukałam warsztatów rozwoju. Zapisałam się na włoski, wspinaczkę, pojechałam na kurs jogi nad morze. Okazało się, że większość kursantek to samotne kobiety! Od prowadzącej zajęcia usłyszałam: "Nie jesteśmy samotne, tylko samodzielne. Mamy koło pięćdziesiątki, zazwyczaj wychodziłyśmy za mąż zaraz po studiach, wcześnie rodziłyśmy dzieci. Nie miałyśmy czasu zrozumieć siebie. A teraz jest nasz czas, czas spóźnionych singielek. Bawcie się dobrze, ja tak robię". Gdy wyjeżdżałam, miałam w komórce jedenaście nowych numerów telefonów. Czy coś z tego wyniknie? 

Choć w moim mieszkaniu żyję już kilkanaście lat, dopiero gdy zostałam sama, poczułam się w nim dobrze. Mieszkam. A nie tylko gotuję, sprzątam albo przemykam, licząc, że wszyscy dadzą mi spokój. Zauważyłam, jak pięknie za oknem wyrosły klony. Przez lata nasz balkon stał pusty, teraz zasadziłam zioła. Od wiosny w każdy piątek przychodzą do mnie koleżanki. Nie jestem już zestresowaną żoną, która nie zapraszała przyjaciółek, bo mąż po pracy musiał mieć spokój. Doceniam wolność, gdy słyszę awantury za ścianą. Ostatnio sąsiadka zapytała, jakie są plusy życia w pojedynkę. Powiedziałam: "Lepsze ciało, bo mniej gotuję i znajduję czas, by ćwiczyć. Pranie robię raz w tygodniu, a nie codziennie. Jeśli schowam suszarkę w szafce, to ją tam znajdę. Nie dźwigam ciężkich siat, kupuję tyle, ile potrzebuję dla siebie. Jem zdrowiej, bo już nie myślę, że to, co najlepsze i najdroższe, jest dla dzieci". Nie przyznałam się do jednego. Do ukłucia żalu, gdy idę na spacer i widzę ludzi w moim wieku trzymających się za ręce. "Im się udało", myślę. 

Chodzę na kursy, inwestuję w siebie, ale uważam, żeby nie stać się kobietą, która zapomni, jak miło jest do kogoś się przytulić. Niedawno zadzwoniła kuzynka: "Odwiedź mnie w Berlinie, znam tu dwóch niezłych samotnych facetów". Nie zgorszyłam się. Kupię bilet. Może jesienią. Na razie chcę nacieszyć się wolnością. Kiedyś nie rozumiałam, że jest fajna. 

Samodzielnie żyję w grupie

Magda, 40 lat, singielka 

Sama? Raczej w tłumie. Taki banał: Jestem na treningu, robię zdjęcie i wrzucam na Instagram. Po godzinie widzę 130 lajków. Na Facebooku mam kilkuset obserwujących, kilkudziesięciu to moi znajomi, kilkunastu - dobrzy! Gdy trzy lata temu zamieniałam mieszkanie na większe, moja matka dziwiła się: "Po co ci 70 metrów, jeśli nie masz rodziny?!". Chyba zapomniała, że u mnie stale ktoś się zatrzymuje. Siostrzenice, które chcą odwiedzić Warszawę, koleżanki, które zapraszam na weekendy. 

"Najsilniejsze więzi społeczne z przyjaciółmi i sąsiadami mają single, potem osoby po rozwodach, na końcu małżonkowie", przeczytałam niedawno w gazecie. Trudno mi się z tym nie zgodzić. W praktyce rzadko jestem sama. Ważne miejsce w moim życiu zajmuje praca. I nie chodzi tylko o zarabianie pieniędzy czy karierę, ale również o relacje. Nie wiem, czy tyle pracuję, bo z nikim nie mieszkam, czy z nikim nie mieszkam, bo tyle pracuję. Śniadania jem w bistro znajomych tuż obok kliniki dentystycznej, którą otworzyłam z przyjaciółką. 

Mojej mamie zdarza się powiedzieć: "Masz 40 lat! Gdy byłam w twoim wieku, szłaś już do liceum!". Nie rozumie, że gdy patrzę w lustro, widzę spełnioną kobietę. Samodzielnie kupiłam mieszkanie i samochód. Jeżdżę ze znajomymi na festiwale filmowe, chodzę na zajęcia z renowacji mebli. Zostałam chrzestną: Lilki, Zosi, Tadka i Franka. Gdzie tu samotność? Bez względu na to, czy uda mi się stworzyć szczęśliwy związek, czy urodzę dziecko, uważam moje życie za udane. Może dlatego, że nigdy nie musiałam podejmować decyzji wbrew sobie? 

A to robiła moja matka, pielęgniarka. Udawała, że kocha mężczyznę, którego jedynym zawodowym osiągnięciem było prowadzenie wypożyczalni kaset wideo. Gdy zamknął biznes 10 lat temu, codziennie w slipach siadał przy komputerze, jadł przed nim obiad, który mu podawała, pił piwo i w tych majtkach kładł się spać. Matka udawała, że jest szczęśliwa, bo ma rodzinę. Teraz stawia mi za wzór moje siostry, które wyszły za mąż. Czemu to, że mają mężów, choć tylko jedna z nich pracę (w urzędzie gminy), jest ważniejsze niż fakt, że ja we Wrocławiu otworzyłam klinikę dentystyczną? Nie wiem. 

Zawsze słyszałam: "Byłabym spokojna, gdybym wiedziała, że w tym wielkim mieście nie jesteś samotna". Nie byłam i nie jestem. A do tego miałam poczucie wpływu i nieraz mogłam im pomóc. Gdy ojciec kilka lat temu dostał udaru, woziłam go do lekarzy, płaciłam za rehabilitację i wykupiłam rodzicom wczasy w spa, by odpoczęli. Zajęte dziećmi i mężami siostry nie kiwnęły palcem. 

Nie unikam tematu związków, ale to nie najważniejszy rozdział w moim życiu. Nie umiem żyć wbrew sobie. Najdłuższy związek skończył się sześć lat temu. Rozstaliśmy się, gdy odkryłam, że narzeczony mnie zdradzał. Wkrótce związałam się z "porządnym mężczyzną". Odmalował moje mieszkanie, jeździł z samochodem do myjni, czekał z kolacją (nie umiem gotować). Czemu nam nie wyszło? Otwierał firmy, które plajtowały, stale pożyczał ode mnie pieniądze. Kiedy się zorientowałam, że od roku go utrzymuję, poprosiłam, by się wyprowadził. 

Radzę sobie. Gdy kupiłam mieszkanie, do wymiany podłóg zatrudniłam ekipę, ale w składaniu szafek pomogły koleżanki. Mam ich spore grono. Wspieramy się. Gdy sąsiadka złamała nogę, wychodziłam z jej psem i robiłam zakupy. Kiedy poleciałam do Meksyku, ona podlewała mi kwiaty. Żyję w grupie i lubię to. Chciałabym się zakochać lub chociaż przeżyć romans. Ale nie uzależniam od tego swojego szczęścia. 

>>> Jak wygląda życie singielki po 60-ce? Czytaj dalej <<<

Między lękiem a spokojem

Grażyna, 64 lata, wdowa 

Gdy dopada mnie smutek, włączam telewizor. Oglądam serial, słucham wiadomości i mam wrażenie, że uczestniczę w czyimś życiu. Albo się ubieram i wychodzę. Kiedyś miałam w bloku ulubioną panią Jadzię, która prowadziła sklepik z kapeluszami, fryzjerkę oraz krawcową, ale dziś są tu tylko banki i żabki. Idę więc do galerii handlowej. Chodzę od sklepu do sklepu, oglądam, przymierzam, nie muszę kupować, wystarczy, że mam czym zająć myśli i do kogo się odezwać. Czasem nawet zaglądam do banku, wypytuję o oferty, zakładam lokatę, inną likwiduję. Tracę na tym finansowo, ale przynajmniej ktoś poświęca mi czas. Na przykład pani Jola, która doradza w kredytach. Za jej namową czasem wezmę drobną pożyczkę, choć jest mi niepotrzebna. Ale chcę się jej odwdzięczyć za to, że pyta: "Co słychać, pani Grażynko? O, ładna bluzka. A jak pani kolano?". I proponuje mi kawę. Nie mam z kim iść do kawiarni. Nie mam komu opowiedzieć swojego dnia. 

Moja samotność przychodziła etapami. Najpierw córka wyjechała do Anglii, potem syn się wyprowadził, na końcu umarł mąż. Radziłam sobie dlatego, że miałam etat w biurze. Szef pozwolił mi pracować, mimo że przysługiwała mi emerytura. Zostawałam po godzinach, wyręczałam młode matki, które spieszyły się do dzieci. Dziękowały, a ja mówiłam: "Kochana, to drobiazg. Wszystko, byle nie wracać do pustych ścian". Przychodziłam do domu o 19, gotowałam, sprzątałam, a potem zasypiałam przed telewizorem. Nie umiałam spać w pustym łóżku. Sama, bez męża. Dwa lata temu zmienił się w firmie dyrektor, wręczył mi wypowiedzenie: "Czas odpocząć, Grażynko". I zaczął się mój koszmar: całe dni w pustym domu. 

Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Uporządkowałam piwnicę, wszystkie szafy, w parku przysiadałam się do emerytek, ale one ciągle plotkowały, a to nie było w moim stylu. Nie znalazłam tam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać tak normalnie, a nie o chorobach, nieszczęściach i złych synowych, bo ja staram się nie narzekać i patrzeć na świat z optymizmem. 

Postanowiłam, że się nie poddam. Córka sąsiadki była wolontariuszką w schronisku dla zwierząt, poprosiłam, by mnie tam zabrała. Chodziłam codziennie, sprzątałam budy, wyprowadzałam psy na spacer. Musiałam czuć się potrzebna. I te psy mnie wtedy uratowały. 

Mam trzy koleżanki, ale tę najfajniejszą zabrała do Warszawy jej córka. Nie mamy kiedy rozmawiać, Maria zajmuje się wnukami. Lubię jeszcze Ewę, ale ona też jest zajęta, bo ma męża po udarze. Zostaje mi tylko Helena, która na starość się zmieniła. Przychodzi, siedzi do nocy i trajkocze tylko o sobie. Uważam, że jest stara duchem. Gdy zaproponowałam, żebyśmy pojechały autokarem do Lwowa, wyśmiała mnie: "A po co, skoro mam za darmo sanatorium?!". 

Łapię się na robieniu nieracjonalnych rzeczy. Gotuję gary jedzenia, bo nie umiem mało. Nie wiem, jak zrobić rosół dla jednej osoby, więc wychodzi pięciolitrowy garnek. Czasem to sprawia, że uczę się nowych rzeczy - to, co zostaje, mrożę i zawsze mam coś do zjedzenia pod ręką. Latem robię konfitury: kilkadziesiąt słoików. To mnie relaksuje. Robiłam je zawsze, gdy dzieci były małe, gdy żył mąż. Janusz zachwycał się marmoladą z porzeczek i gruszkową z cynamonem. Teraz nie daję rady ich przejadać, ale konfitury to mój rytuał. Synowa nie lubi moich przetworów, bo dodaję cukier. Córka mieszka w Anglii, więc gdy przyleci z dziećmi, weźmie najwyżej kilka słoików. Przetwory stoją w spiżarni. Oddaję je Ukraince, która raz na kwartał przychodzi umyć mi okna, albo sąsiadkom. W zamian ich dzieci wymienią mi żarówki albo wnoszą ciężkie zakupy. 

Syn rzadko mnie odwiedza. Właściwie wpadają z żoną tylko na święta. Najbardziej czekam na telefon od córki, ale dzwoni rzadko. Nie ma kiedy, bo jest pielęgniarką w szpitalu w Londynie. Wraca późno i jeszcze musi gotować, zająć się chłopcami. Czasem woła synów: "Chodźcie, babcia dzwoni". Ale wnuki nie rozmawiają po polsku. Lubię, gdy córka opowiada, co robili w weekend. Wczuwam się w opowieść, jakbym była z nimi. To przynosi ulgę. Gdy pyta, jak sobie radzę, mówię, że dobrze. Nie chcę narzekać, po co ma się czuć winna, że wyjechała? Zaprasza do Anglii, ale nie umiem się u nich odnaleźć. Jej ciągle nie ma, zięć nie mówi po polsku i jeszcze się denerwuje, że krzątam się po domu, gotuję, sprzątam. A co mam tam robić? Ale uważam, że jakoś sobie radzę. Chodzę do "moich" psów, do banku, oglądam telewizję - dzieci sąsiadki zainstalowały mi Netflixa. Czasem nawet budzę się radosna i myślę, że jeszcze coś dobrego przede mną. Ale bywa, że przychodzą trudne myśli: "Nic już się nie zmieni, bo nie ma prawa". I tak balansuję między lękami i chwilami spokoju.

NATALIA KUC

TWÓJ STYL 6/2019

Zobacz także:


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy