Reklama

Rafał Zawierucha: Pierwszy krok w chmurach

Jadę do Ameryki, mam sprawę - powiedział mamie, bo nie wolno było zdradzić, że gra u Tarantina i to rolę... Romana Polańskiego. A potem Rafał Zawierucha rozpłakał się, widząc z okna apartamentu wielkie litery Hollywood. Czy skromny chłopak, syn krawcowej, która prowadziła dom dziecka, mógł marzyć o takiej przygodzie? Mógł, bo wierzy, że dobra karma wraca, a on lubi być dobry dla innych.

Zapuściłeś bokobrody?

Rafał Zawierucha: To do roli Romana Polańskiego - nosił takie w latach 60. Dwa dni temu wróciłem z Hollywood, nie zdążyłem się nawet ogolić i ostrzyc. Wciąż nie wierzę w to, co mi się przytrafiło.

Rafał, zdradź, jak dostaje się rolę u Quentina Tarantino? Jak ty do niego dotarłeś?

- To jego producenci mnie znaleźli. Może w internecie? Ich zapytajcie. Pewnego dnia mój agent odebrał telefon z USA. Człowiek z Sony Pictures powiedział, że chcieliby mnie "bliżej poznać". Przysłali opis kilku scen. Miałem je zagrać, nagrać i wysłać. Zagrałem, nagrałem, a potem się pomodliłem. To było w maju, w sierpniu byłem już w Hollywood.

Reklama

Musisz mieć tam na górze potężnego patrona. Mogę zapytać, do kogo się pomodliłeś?

- Każdy ma swojego anioła. Moim jest Zbigniew Zapasiewicz, studiowałem u niego. Pomyślałem: "Fajnie byłoby, gdyby udało mi się dostać tę rolę", no i prośby zostały wysłuchane! (śmiech) Najzabawniejsze jest to, że nie mogłem się z nikim podzielić radosną wiadomością. Podpisałem zobowiązanie, że będę trzymał język za zębami, co dla mnie jest trudne. Raz już miałem wrażenie, że sprawa się wydała... Kilka tygodni przed wylotem na plan miałem udzielić krótkiego wywiadu do programu o Sławku Uniatowskim (wokalista i kompozytor - przyp. red.). Wchodzę do domu, w którym odbywają się zdjęcia. Byłem w okularach, miałem już trochę dłuższe włosy i zaczątek bokobrodów. Ekipa filmowa w gotowości, kamera włączona, a tu operator kieruje ją na mnie i słyszę okrzyki: "O, pan Polański, witamy!". Zbladłem. "Co wy mówicie?" - speszony próbowałem obrócić sprawę w żart. "Wyglądasz jak on, nosił podobne okulary" - usłyszałem.

I nikt w Polsce nie wiedział, że jedziesz do Stanów, by zagrać u Tarantina? Nawet mamie nie powiedziałeś?! 

- Wykręciłem się ogólnikiem: "Wyjeżdżam do Ameryki, mam tam sprawę". Jak na mnie było to dość enigmatyczne tłumaczenie. Coś wyczuła, była przerażona: "Jak to wyjeżdżasz? Coś się stało? - Muszę jechać do Hollywood do pracy - odpowiedziałem. - Gdzie!?", nie mogła uwierzyć. Rodzice nie znają branży filmowej. Równie dobrze mogłem oświadczyć, że lecę w kosmos.

Dla aktora z Polski to chyba jest kosmos. Lądujesz w Los Angeles i...? 

- Czeka na mnie szofer z tabliczką "Zawierucha", wiezie mnie do apartamentu. I zaczyna się mój amerykański sen. Serio.

W tym śnie Amerykanie poprawnie wymawiają nazwisko Zawierucha? 

- Jeszcze nie, ale to się zmieni! (śmiech) Na razie mówią: Zawierujsza, Zwierucza. Nie obrażam się. W Polsce też zdarzają się pomyłki: raz stałem się Rafałem Wichurą, a raz nawet Huraganem! Ale reszta mojego pobytu w LA jest już filmowa: kierowca przywiózł mnie do apartamentowca  w samym centrum Hollywood i pojechałem do pięknego mieszkania na 16. piętrze. Z okna rozpościerał się widok na Los Angeles i słynny napis Hollywood. Rozpłakałem się. Jeszcze przez dobry miesiąc, gdy budziłem się rano, nie wierzyłem, że tam jestem. Nie wierzyłem, że mam szansę zagrać taką rolę! Czytałem scenariusz i czułem, że serce zaczyna silniej bić. Jeśli masz świadomość, że grasz Romana Polańskiego, a twoją filmową żoną jest Margot Robbie, czujesz się, jakbyś wkroczył w nierzeczywisty świat. Przechodzą cię ciarki.

Spotkałeś się z Polańskim przed rozpoczęciem zdjęć? Albo chociaż porozmawialiście na odległość?

- Nie, jemu też nie mogłem powiedzieć, że będę go grał! Ale starałem się go poznać najlepiej, jak to możliwe, bez rozmowy w cztery oczy. Czytałem wywiady, obejrzałem filmy - jego i o nim. Z filmów z wypowiedziami Polańskiego, które są dostępne w internecie, poznawałem jego charakter, styl bycia, podpatrywałem sposób mówienia, poruszania się. O jego związku z Sharon Tate, uczuciach, które ich łączyły, najwięcej dowiedziałem się z autobiografii Roman by Polanski. Po przylocie do Stanów poszedłem też na grób Sharon na cmentarzu Holy Cross. A kiedyś pojechałem rowerem do Beverly Hills na Cielo Drive zobaczyć, gdzie mieszkali. Ona chciała nazywać to miejsce "domem miłości", on podobno miał złe przeczucia. Zginęła tam w 1969 roku wraz z czterema innymi osobami. Zamordowała ich banda Charlesa Mansona. Tate była w ostatnich dniach ciąży. Ich synka także pochowano na cmentarzu Holy Cross. Gdy podjeżdżałem na Cielo Drive - dziś stoi tam nowy dom - zdałem sobie sprawę, że to dokładnie rocznica śmierci Sharon Tate: zginęła w nocy z 8 na 9 sierpnia. Wracałem do apartamentu nad ranem wstrząśnięty. Przyrzekłem sobie, że w filmie Tarantina dam z siebie wszystko.

Nie pękłeś jak przekłuty balonik, gdy przyjechałeś na plan? Gwiazdorska obsada niejednego by onieśmieliła. Leonardo DiCaprio, Brad Pitt, Kurt Russell, Al Pacino... 

- Pierwszą na planie spotkałem Margot, grającą rolę Sharon Tate. Podszedłem i powiedziałem: "Cześć, jestem twoim nowym mężem". Roześmialiśmy się oboje. Potem podszedł Tarantino i rzucił: "Witamy w rodzinie Tarantino". A mnie zaszkliły się oczy ze wzruszenia. Nieźle poczułem się w tej nowej rodzinie. Tarantino daje aktorom dużą wolność. Nigdy nie usłyszałem: "To jest do bani, źle grasz". Motywuje pozytywnie. Na koniec powiedział: "Super, dobra robota, do zobaczenia". Zresztą w ogóle byłem pod ogromnym wrażeniem amerykańskiego stylu pracy. Taka historia: kończymy zdjęcia o szóstej rano, a producentka stoi w drzwiach i do każdego mówi: "Dziękuję, że byłeś. Przepraszam, że tak długo. Do jutra". I choć powinieneś być zmęczony, bo praca była wyczerpująca, po takim pożegnaniu czujesz, jakby ktoś ci skrzydła przypiął. Podoba mi się ta życzliwość. Sam lubię uśmiechnąć się do pani w kasie, zapytać, czy coś się stało, że jest dziś smutna. Może mam amerykańską mentalność? A może chodzi o coś innego. Po prostu lubię być dobry dla innych, wyszedłem z domu, w którym wpojono mi takie zasady.

Gdybyś miał nakręcić film Dawno temu w Kielcach, jakie kadry by się w nim znalazły? 

- Mama siedząca w jadalni przy maszynie do szycia. Jest krawcową, w domu wszędzie leżały papierowe wykroje. To ona nauczyła mnie szacunku do ludzi, wszystkich traktowała dobrze: nie interesowało jej, czy ktoś jest sprzątaczką, czy prezesem. Po niej jestem uczuciowy, nie wstydzę się emocji. Jeśli mnie coś wkurzy, wybucham i zaraz robi się... zawierucha! Tata jest organistą, ale zarabiał za granicą na saksach. Kiedy wracał po półrocznej nieobecności, nie poznawałem go. Wyganiałem własnego ojca, tłumacząc, że to mój dom i mieszkam tam z mamusią. Ale pojawiłby się w tym filmie taki kadr: mam dziesięć lat, a tata uczy mnie prowadzić auto... Była nas czwórka, dziś wiem, że tata wyjeżdżał, bo musiał. Rodzice nas kochali, w ogóle przepadali za dziećmi. Przez lata brali na weekendy, wakacje i ferie maluchy z domu dziecka, żeby trochę liznęły normalnego życia. Aż w końcu ksiądz podrzucił pomysł: "A może załóżcie rodzinny dom dziecka?". Mama i tata stwierdzili, że się zastanowią, ale najpierw porozmawiają ze mną i moim rodzeństwem.

Zgodziłeś się? Chyba niełatwo podzielić się mamą i tatą.

- Miałem już 16 lat, wyraziłem więc łaskawie zgodę. Rodzice rozbudowali dom, bo trzeba było gdzieś ulokować dodatkową ósemkę dzieciaków. Pomagałem ojcu dobudowywać kolejne pokoje - nosiłem cegły, ciąłem belki. Byłem nauczony ciężkiej pracy. Jak trzeba było tonę węgla rozładować, brałem szuflę i przerzucałem, ale niechętnie. (śmiech) Kiedy jednak te dzieciaki trafiły pod nasz dach, zbuntowałem się. Rozpocząłem strajk, chodziłem z tabliczką "Nie rozmawiam".

Zazdrość o uwagę rodziców?

- Byłem najmłodszy, przyzwyczajony do bycia w centrum uwagi, a tu nagle trafia do naszego domu banda dzieciaków - najmłodsze miało cztery lata! I rodzice bardziej zajmują się nimi niż mną. I jeszcze musiałem we wszystkim pomagać. Odebrać z przedszkola, pomóc odrobić lekcje. Pomagałem, ale niekiedy brakowało mi cierpliwości. Był nawet czas, gdy chciałem pokazać, że jestem lepszy od "tych nowych". Głupi byłem wtedy. Co chwilę kłóciłem się z rodzicami. I wiesz, jak dziś  na to patrzę, myślę, że dobrze, że potrafili pokazać mi moje miejsce, walnąć pięścią w stół. Bo dzięki temu wychowali mnie.

Dostawałeś lanie?

- No pewnie, nie raz! W tamtych czasach lanie było normalnym środkiem wychowawczym. Ale miałem sposób: wkładałem w spodnie gazetę. Muszę przyznać, że nie byłem grzecznym chłopcem. Choć nie brakowało mi nigdy uroku osobistego. Kiedyś po rekolekcjach zamiast wrócić przykładnie do domu, poszedłem z kolegami włóczyć się po placu budowy. Wydawało nam się, że to męska przygoda. Do domu dotarłem uświniony od stóp do głów, ale dumny, bo jako łup przyniosłem stare żelazko, z duszą. Mama chciała mnie zlać, tak była na mnie zła. "Ksiądz mówił, że po rekolekcjach powinniśmy wrócić do rodziców zmienieni" - broniłem się. Księdzu oczywiście chodziło o rewolucję mentalną, ja potraktowałem to... bardziej dosłownie. Ale na mamę to zadziałało. Roześmiała się i cała złość jej minęła. Pępowinę odciąłem z momentem wyjazdu do Krakowa na studia. A potem już była Warszawa.

Skąd właściwie wiara, że będziesz dobrym aktorem?

- Zadatki miałem od małego. Potrafiłem w żywe oczy kłamać i nawet mi powieka nie drgnęła. Wszyscy mówili: umie udawać jak aktor. Mój zawód przecież trochę na tym polega. Ale kiedy powiedziałem rodzicom, że chcę zdawać do szkoły teatralnej, nie byli zachwyceni. Paradoksalnie mnie to motywowało. "Nawet jeśli miałbym zamiatać chodniki, to przynajmniej przed teatrem" - odpowiadałem. W trzeciej klasie liceum dołączyłem do kółka teatralnego. Prowadził je aktor Lech Sulimierski, w Kielcach znana postać. Zaraził mnie miłością do literatury. Wystawiliśmy miedzy innymi Zemstę, obsadzono mnie w roli Papkina. Może  to był znak?

U Wajdy Papkina grał... Roman Polański.

- Lubię doszukiwać się takich znaków, wierzyć, że wszystko, co nas spotyka, to część większego planu. Bo na przykład Polański chciał być kolarzem, a ja uwielbiam jeździć rowerem - w Los Angeles całe miasto tak zjeździłem. Sentyment do Francji też nas łączy. Mam teorię, że to, co kochamy, o czym marzymy, tworzy niepowtarzalną energię danego człowieka. Ona unosi się gdzieś nad głową i działa. Ściąga do nas konkretne zdarzenia i ludzi. Warto zadbać, by ta energia była pozytywna. Nazywam to "puszczaniem pragnień w eter". To, o czym śnimy, może się urzeczywistnić. Do egzaminów do Akademii Teatralnej podchodziło ponad tysiąc kandydatów, dostało się osiemnastu. W tym ja. Gdy zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych, już wiedziałem: jestem właściwą osobą na właściwym miejscu.

To może tę Amerykę też sobie wyśniłeś już dawno temu!

- Wiesz, że coś w tym jest! Dokładnie dziesięć lat przed telefonem od producentów z Sony Pictures byłem na pierwszym roku studiów, gdy do Warszawy przyjechał Robert Wilson, amerykański reżyser uważany za jedną z głównych postaci teatralnej awangardy XX wieku. Organizował warsztaty. Być na nich? Marzenie każdego studenta aktora! Starsi koledzy wyśmiali mnie, gdy im powiedziałem, że chciałbym się na te warsztaty dostać. O castingach u Wilsona krążyły legendy. "Pójdę i zobaczę", uznałem. I dostałem się! 

- Ale cud stał się pół roku później podczas kolejnej wizyty Wilsona w Warszawie. Wystawiał spektakl w teatrze Studio. Udało mi się zdobyć miejsce w pierwszym rzędzie, siedziałem koło Kasi Figury. I właśnie obok Roberta. Poznał mnie i mówi: "Halo, dzień dobry!". Byłem w szoku, przywitaliśmy się. "Chcę cię zaprosić na warsztaty do mnie, do Nowego Jorku na Long Island" - powiedział. Jakbym śnił! "Świetnie, ale nie mam pieniędzy" - musiałem zejść na ziemię. Za dwa miesiące Robert Wilson przysłał mi na adres Akademii Teatralnej zaproszenie, bilety i dokumenty potrzebne do wyrobienia wizy. Wszystko załatwione i opłacone na miesiąc pobytu w Nowym Jorku! Gdy wróciłem, spojrzałem innym okiem na Warszawę, która dotąd mnie przytłaczała, onieśmielała. Zrozumiałem, że wszystko jest w mojej głowie i powinienem zapomnieć o kompleksach.

Dziecko szczęścia. Nie miałeś okresów zawodowej posuchy, które uczą pokory?

- Dzięki teatrowi nie. Może też dlatego nie zabiegam o role za wszelką cenę,  w czymkolwiek, byle zarobić. Nie mam rozbuchanych potrzeb, dla mnie fajne wakacje to plecak, namiot i Mazury. Z domu chyba wyniosłem brak zachłanności. I przekonanie, że pieniądze nie są najważniejsze. Ale łatwo mi prawić morały, mam 32 lata, nie mam żony, dzieci, nie muszę się martwić, że za kogoś odpowiadam.

Za gażę u Tarantina możesz zaszaleć.

- Myślę przyszłościowo. Chcę w coś zainwestować. Lubię też kupować prezenty dla najbliższych. Z każdej podróży przywożę upominki dla rodziny. Nie jestem materialistą. Mam w Kielcach trabanta, którego uwielbiam, ten sam rocznik co ja - 1986. Dostałem go od wujka, gdy byłem na studiach. Nazywam go Niebieska Strzała. Śmialiśmy się, że mogłem nim popłynąć do Hollywood - utrzyma się na wodzie jak to trabant, czyli mydelniczka.

Byłeś w Hollywood, pewnie napatrzyłeś się na luksus. Nie kusi cię takie życie?

- Mój luksus jest wtedy, kiedy wsiadam do auta - nie do trabanta, mam też inny wóz - i jadę samotnie przed siebie. Uczę się tekstu, przepowiadam sobie przyszłość albo nie myślę o niczym, cieszę się drogą.

Przepowiadasz sobie przyszłość?

- Taki prywatny żart, tak naprawdę po prostu robię plany. I "puszczam w eter pragnienia", co czasem - jak dowodzi moje życie - jest równoznaczne z przepowiadaniem przyszłości. Moja siostra, która na uniwersytecie w Kielcach zajmuje się projektami europejskimi, zawsze mówi: "Zapisuj cele". I zapisuję. Pod koniec roku robię bilans, sprawdzam, co mi wyszło. I stawiam sobie nowe cele: "Być dobrym dla innych, uśmiechać się, dbać o zdrowie, kochać rodzinę, dobrze zarabiać...". Pewnie nie jestem w tym oryginalny.

Zgadnijmy: na liście celów masz też pewnie "wrócić do Hollywood"?

- Fajnie by było. Moja znajoma układa horoskopy i twierdzi, że pisana mi jest światowa kariera. Nie nakręcam się, ale... Mam sporo zdjęć z LA, na które uwielbiam patrzeć i myślę sobie: "Wow! Zawierucha, zrobiłeś to! Co dalej?".

No właśnie Zawierucha, co dalej?

- Warto marzyć. Dalej to robię. I każdemu polecam. Wymyślcie sobie kilka marzeń na nowy rok. Zapiszcie. Przyjrzyjcie im się. To pierwszy krok do ich realizacji.

Rozmawiała BEATA BIAŁY

Twój STYL 1/2018

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy