Reklama

Portret w półtonach

O Grzegorzu Ciechowskim, charyzmatycznym poecie rocka, liderze Republiki i Obywatelu G.C., rozmawiamy w 60. rocznicę jego urodzin z przyjacielem artysty, pieśniarzem i malarzem Janem Wołkiem. I nic nie jest tu czarno-białe.

Grzegorz Ciechowski, gdyby żył, skończyłby w tym roku 60 lat. Pamięta pan dzień, w którym umarł?

Jan Wołek: - To był 22 grudnia. Rano zadzwonił do mnie menedżer Jurek Tolak z tą straszną informacją. Akurat jechałem z Kazimierza do Warszawy. Nie mogłem uwierzyć. Przecież miał dopiero 44 lata. Wjechałem w Kruczą. I zobaczyłem na ulicy Ryśka Rynkowskiego, który stał przy samochodzie. Jeszcze w szoku zatrzymałem się, powiedziałem mu o śmierci Grzesia i pojechałem dalej. W lusterku widziałem go stojącego na środku pustej ulicy z bezradnie rozłożonymi rękami. Zapamiętałem ten widok.

Reklama

Jak zaczęła się panów przyjaźń?

- Nie wiem dokładnie, kiedy dyrygent, któremu na imię los, machnął rękami i nasza orkiestra wystartowała. To, że zaprzyjaźniliśmy się serdecznie, wydaje mi się osobliwością, bo mimo że byłem starszy ledwie o trzy lata, należeliśmy do innych pokoleń. Ja byłem z tych, którzy nie przepadali za rockowcami. Bo oni zajęli teren, który był przypisany wcześniej nam, ludziom od słowa, poetom śpiewającym. Zanim go poznałem, wiedziałem o jego istnieniu, bo był postacią rozpoznawalną i widoczną. Ale wtedy bardziej mnie śmieszył, niż interesował. Przyglądałem mu się jak czemuś w kategorii zjawiska, a nie istotnej wartości. Forma zdominowała mój ogląd. Ale cóż, kiedy tworzymy formę sceniczną, jesteśmy przez nią czytani.

Co pana w nim śmieszyło?

- Patrzyłem na niego jak Hegel na Kanta. Nie żeby to wzbudzało we mnie jakieś szczególne emocje, w końcu wielki jest ogród zoologiczny Pana Boga. Ale wydawał mi się pretensjonalny. Z tą niedobrą dykcją, podbijaniem znaczenia słów przez enumerację, a nie przez skupienie emocji muzyką. Na swoje usprawiedliwienie - bo dzisiaj mam o to do siebie pretensję - mogę powiedzieć, że byłem wychowany w innej tradycji traktowania słowa. Wystarczyło jednak wejść trochę w jego teksty, żeby się zorientować, że sprawa nie wyglądała tak prosto. Powszechnie wiadomo, że Grzesiu był polonistą. Sam o sobie mówił "polonista w zaniku". Bardziej interesowało go słowo jako środek wyrazu niż wiedza o słowie. I twierdził, co mi się spodobało, że najbardziej ważki w piosence jest tekst - muzycy rockowi niechętnie to przyznają.

Czuł się poetą?

- Mawiał, że pisze teksty, ale ma kłopoty z wydawcami. Tomiki wierszy wydawało się - i chyba nadal wydaje - w kilkuset egzemplarzach. I jeśli nie wylądowały w kiblu dworcowym jako użyteczny papier, to może połowa zostanie jakoś pobieżnie przejrzana. Natomiast jedno zaśpiewanie czy nagranie daje kontakt z zupełnie innym wymiarem publiczności. Dlatego po kilku próbach złapania tego świata za klapy przez wydawnictwa doszedł do wniosku, że to nie ma sensu i muzyka rockowa stała się jego wydawcą. Osobliwością jest to, że najpierw pisał muzykę, a później oblekał ją w jakiś ważki temat.

Był pan na jego koncertach?

- Może dwa razy. Nie powiem, żeby udzieliły mi się emocje jego fanów. Nie jestem człowiekiem stadnym. Wszędzie tam, gdzie istnieje jakaś wyczuwalna więź uwielbienia, staję się podejrzliwy. Nie cierpię myślenia kolektywnego. Proszę jednak pamiętać, że ja wszystko odbierałem inaczej. Zawodowe skaleczenie polega na tym, że wiemy albo powinniśmy wiedzieć, jak to się robi. I oceniamy, czy on jest oczko fajniejszy, czy wprowadził coś nowego? Ale podobało mi się. Abstrahując od tego, że nie lubię słuchać na stojąco czy jak mi ktoś świeci zapalniczkami w oczy. Inaczej mówiąc, jestem skupiony na mszy, a nie na kościele. Rozumiem te wspólnotowe emocje, ale ich nie lubię. Wolałbym czuć, że dzieli nas tylko krateczka konfesjonału.

W 1987 r. dostaliście Nagrodę Artystyczną Młodych im. Wyspiańskiego.

- Dostaliśmy ją w kategorii estrady. Dwóch facetów z zupełnie różnej estetyki - jeden miał za sobą potężnie brzmiącą armię, czyli Republikę, a ja taki bidny świr z gitarką, który musi utrzymać publiczność w napięciu. Wkrótce jednak okazało się, że ja jako artysta estradowy jestem już schodzący, a Grzesiu w pełni kwitnienia. Laureaci zostali zaproszeni przez The Japan Foundation do Japonii.

Małgorzata Potocka w książce "Obywatel i Małgorzata" barwnie opisała wasz wyjazd w zaskakującym zestawie: pan, Grzegorz Ciechowski i Aleksander Kwaśniewski.

- Wyjazd Olka do Japonii nie miał nic wspólnego z nami. Przyjechał tam kilka dni po nas jako minister młodzieży i sportu. Dotarło do mnie, że Gośka napisała, jakoby we trzech opijaliśmy na umór narodziny Weroniki. Nie do końca tak było. To prawda, Olek przywiózł wiadomość o jej narodzinach, a nawet zdjęcie. Siedzieliśmy w hotelu w Tokio przez dwa dni, Grzesiek pił whisky, ale nie ze mną, ponieważ byłem w trakcie trwającego w sumie 22 lata okresu abstynencji. No więc opowieść, że piliśmy, jest nieprawdziwa, co przyznaję z żalem. Ale byłem autorem pomysłu na imię dla córki Grzesia. Przerzucaliśmy kalendarz, aż przypomniał mi się sklep w Proszówkach pod Bochnią, który nazywał się U Weronki. Podczas wakacji ciotka wysyłała tam na zakupy mnie, brata i siostrę. Właścicielka sklepu, Weronika, zawsze dawała nam cukierki gratis, za co bardzo ją lubiliśmy. Dlatego zaproponowałem imię Weronika.

Co laureaci nagrody artystycznej robili w Japonii?

- Jechaliśmy przez cały kraj i Japończycy pokazywali nam swoją kulturę. Zwiedzaliśmy świątynie zen w górach, domy samurajów, prywatne domy Japończyków i muzea. W pewnym momencie tej podróży zamieszkaliśmy w tradycyjnym japońskim hotelu. Dostaliśmy we dwóch pokój z pergaminowymi ścianami, kimona i mieliśmy spać na podłodze. Jakież było nasze poruszenie, gdy się okazało, że wieczorem odwiedzi nas prawdziwa gejsza. Więcej, zostanie z nami! Wyobraźnia nam zafurczała. Ale spotkał nas ogromny zawód, ponieważ gejsza była w takim wieku, że mogła trzymać do chrztu Góry Świętokrzyskie i nie mówiła w żadnym języku poza japońskim. Jest prawdą, że nie dała nam zmrużyć oka - przez całą noc siedziała pod ścianą i się uśmiechała, a my z nerwów nie mogliśmy zasnąć, bo niepokoiliśmy się, czy jeszcze oddycha.

Koszmar...

- ...który przeciągnął się na następny dzień. Podczas śniadania, które jedliśmy, siedząc po turecku, każdy z nas dostał drewniane pudło z przegródkami, w nich znajdowały się różne rzeczy do jedzenia do dowolnego skonfigurowania. W środku, w takiej większej przegródce, było danie główne - coś, co wyglądało jak połowa dętki od dziecięcego wózka. Okazało się, że to ślimak. Trzeba było go zjeść za pomocą dwóch patyczków bambusowych. Ani tego pokroić, ani rozerwać, ani ugryźć. Wepchnąłem to coś do gęby, ale czuję, że dalej już nie dam rady, a tu jeszcze kawałek wystaje. Japończycy patrzą na nas jak na barbarzyńców, więc Grzesiu zdesperowany potraktował  mnie instrumentalnie, jak zepsuty mechanizm, który trzeba naprawić, i palcem wepchnął mi tego ślimaka do gardła. Oczy mi wyszły na wierzch, ale w końcu go połknąłem. Miałem mu to za złe. Mógł sam spróbować zjeść to świństwo. (śmiech)

Zdarzyło wam się kiedyś pracować razem?

- Raz. Choć nad czymś zgoła odmiennym od tego, co robiliśmy na co dzień. Pisaliśmy scenariusz serialu - historię dwóch rodzin, które wprowadzają się do jeszcze nieukończonego osiedla domków. Jedna to grupa wrażliwców, inteligentów z pretensjami, a druga - prości ludzie. Muszą ze sobą żyć przez ścianę, a naokoło budowa, pustka, błoto. I dzieją się różne sytuacje. Było to bardzo śmieszne.

Skończyliście go?

- Otóż nie. Skończyła z nim Gosia Potocka. Po rozstaniu z Grzesiem w ferworze emocji, zawiedzionych nadziei oraz podeptanych ambicji wyrzuciła wszystkie jego materiały, łącznie z komputerem, do Wisły. To była jedyna kopia. A mieliśmy gotowych chyba 12 odcinków. Ale gdzie drwa rąbią...

Związek Małgorzaty Potockiej i Grzegorza Ciechowskiego był głośny.

- Właściwie był wydarzeniem z pogranicza performance’u... Proszę pamiętać, że Gośka Potocka jest aktorką. Mam wrażenie, że w pewnym momencie zaczęła się czuć tak, jakby to całe ich życie było spektaklem, który ona reżyseruje i wyznacza w nim role. A Grzesiu był człowiekiem pełnym miłości. Jego kośćcem, wokół którego zawijała się ta słodka wata - a nazywam tak wszystko, co związane ze sztuką - było dobro, uczciwość i bardzo przyjemnie poukładany dekalog. Resztę stanowił spektakl.

Przyjaźnił się pan z obojgiem. Do jakiego stopnia Małgorzata Potocka miała wpływ na to, kim jako artysta był Ciechowski? Sama choćby w "Obywatelu i Małgorzacie" przypisuje sobie wpływ decydujący.

- Błagam. Wrażliwość, natura artysty, inteligencja to są cechy, których nikt nikomu nie jest w stanie wszczepić. Nie da się kogoś nauczyć talentu. Grzesiu był bystry, oczytany, chętnie dzielił się wiedzą. Gdyby szukać w środowisku rockowym kogoś równie inteligentnego, to obawiam się, że trudno byłoby znaleźć. Miał w sobie coś z belfra, którego się kocha. Były też takie momenty, że można było go odczytywać jako osobę chłodną czy zdystansowaną, ale to było szalenie pozorne.

Miał charyzmę?

- Doskonale zdawał sobie sprawę, co kreuje. Dla przeciętnego rockowca istotna jest liczba dusz, które za nim idą. Bo to jest przeliczalne - przekłada się na liczbę sprzedanych biletów i płyt. Dla niego nie to było najważniejsze. Oczywiście cieszył się, kiedy było ich sporo, ale tak naprawdę interesowała go jakość tych ludzi. Oni potrafili nosić grzywki tak jak on, ubierać się na czarno-biało, śpiewać z nim całe piosenki na koncertach, jednak dla niego to było mało. On mówił im, co mają czytać. Nie chciał mieć fanów przygłupów. A jak się komuś nie podoba, to proszę bardzo, znajdźcie sobie inny ulubiony zespół. Mnie się to nawet podobało. Taki demiurg.

Liczyła się sztuka?

- Dlatego żegnał się bez żalu z publicznością, która nie tylko nie anektowała samego dzieła, jakie stwarzał, ale także wszystkiego, co było z tym związane. Nie zgadzał się, żeby mówiono mu, co ma robić. W większości artyści estradowi, łaknący właściwej liczby sprzedanych biletów, co jakiś czas w tym swoim biegu przyhamowują i oglądają się za siebie, czy tłumy za nimi postępują, czy nie za bardzo wyrwali do przodu. Jeśli wielbicieli ubyło, to grzecznie pytają ich, czego chcą. Grzesiu nigdy tak nie robił. Zdawał się mówić: pozwólcie mi istnieć, opowiadać o świecie takim, jakim go widzę, ubierając to w muzykę i wymiar sceniczny. Przecież Republika to był pierwszy zespół, który miał świadomość, co to znaczy mieć image.

To dawało czasami zaskakujące i niepokojące efekty, jak w 1985 roku podczas koncertu w Jarocinie, kiedy niechęć do Republiki nieomal nie skończyła się nieszczęściem. A jednak Grzegorz Ciechowski wytrzymał napięcie, zespół zagrał i porwał publiczność, która wcześniej rzucała w niego pomidorami i workami z maślanką. Wygrał.

- To pokazuje, jak łatwo zmieniają się nastroje ludzi. Proszę się wczuć w tę sytuację - tłum osób, z których każda chciałaby, żeby to jej zapałka podpaliła ten stos. A teraz proszę sobie wyobrazić, kiedy po rozstaniu z Gośką Potocką zaczyna się na niego nagonka. Całe szczęście, że wtedy media nie były jeszcze tak krwiożercze. Dzisiaj pewnie by go zlinczowali.

Gdy okazało się, że Ciechowski ma romans, każdy miał potrzebę posiadania zdania na ten temat... Dlaczego ich rozstanie stało się skandalem?

- Często w obliczu rozstań czy rozwodów środowiska dzielą się na zwolenników Marsa i wielbicieli Wenus. Ale rzeczywiście w ich przypadku ten ogrom nienawiści był niesłychany. Jednak im wyżej wleziesz, tym boleśniejszy jest upadek. A ludzie kochają upadki.

Dość powszechne zachowanie w wykonaniu Grzegorza Ciechowskiego okazało się nie do przyjęcia?

- Proszę zauważyć, że w tej całej dramatycznej historii on się w ogóle nie odzywał. A ludzie zapominają o jednej rzeczy: kiedy już musisz wydać sąd i walnąć tym kamieniem, to pamiętaj, że wysłuchanie jednej strony, czyli połowy prawdy, to nie jest 50 proc. prawdy. To jest żadna prawda. Prawda, która nie posiada swojego kontrapunktu, nie jest zrównoważona. I wtedy jest nieprawdą. Ale ludzie są skorzy w nią uwierzyć choćby dlatego, że kobieta została skrzywdzona. Ja nie mówię, że nie. Każdy ma swój ból. Tam, gdzie jest boleśnie skopane ego, najtrudniej jest przyznać się do błędu i uwierzyć, że ktoś inny okazał się propozycją daleko fajniejszą i bardziej rokującą. Strasznie boli to, że to jest człowiek, którego w hierarchii wartości ustawiliśmy niżej od siebie. Przecież to "dziewczyna od dziecka" - uważam to za nieudolną próbę ratowania własnego ego. Jest różnica między świadomością własnej wartości a megalomanią.

Oczekiwania wobec niego były tak duże?

- Ale przecież on nigdy nie mówił, że jest wzorem wszystkich cnót i zaraz po koncercie leci stać w Sèvres! Nigdy się nie kreował na takiego. To Gośka starała się stworzyć ich wizerunek jako pary wyzwolonej. No to się wyzwolił. Wydaje mi się, że on już nie mógł tego tempa wytrzymać. A ono przerastało wszelkie dopuszczalne granice. Hucpa to nie była domena, w której się dobrze czuł.

Nie mógł tego zmienić?

- Gośka ma bardzo silny charakter. Tu nie było co wojować. Tylko mina i wysadzenie tego w powietrze. Ale rozumiem sytuację, w jakiej się znalazła. Właśnie wybudowali dom pod Warszawą. Z pracownią, ze studiem nagrań. Wiele się tam działo. To była pozornie dobrze prosperująca instytucja małżeńska osadzona w tym wielgachnym, jeszcze niespłaconym domu. I nagle Grzesiu się odwrócił i zniknął.

Bez niego to wszystko nie mogło funkcjonować.

- Sama Yoko Ono to nie to samo. Wspólne funkcjonowanie publiczne to też był sposób uwiązania go. Nie mówię, że to dobrze czy źle. Okazało się, że to było źle dla niego. Ale to oni sobie tego nie dogadali. Nie mnie sądzić, gdzie były racje. Zresztą ja nie tyle uznałem rację Grzesia, co odpowiedziałem na jego prośbę o wsparcie. Gośka stwierdziła, że skoro mu pomagam, to jestem po jego stronie. Ale ja się nie deklarowałem. Gdyby ona przyszła do mnie i powiedziała: "Ratuj", tobym ratował. Jakby przyszli obydwoje, to jedną ręką ratowałbym jedno, a drugą drugie. Co nie znaczy, że jestem Matką Teresą z Kalkuty, tylko że to byli moi przyjaciele.

Dlaczego Grzegorz Ciechowski przeniósł się z Warszawy do Kazimierza?

- Z powodu napastliwości. Wielkie aglomeracje mają to do siebie, że bardziej się ekscytują cudzym życiem. Może dlatego, że nic nie wiedzą o własnym. On wtedy zaczął już mieć, co tu dużo mówić, uzasadnione obawy. Donoszono, że się na niego czają. To były już niemiłe rzeczy. A on miał łaknienie spokoju i normalności oraz silną świadomość przewodnictwa stada. I nie mówię tu o Republice, ale o rodzinie. Zawsze mówił, że miłość jest dla niego najważniejsza. Kiedy poprosił o pomoc, znalazłem mu dom w wąwozie Plebanka i tam Grzesiu z Anią zamieszkali.

Nie obawiał się takiego małego miasteczka?

- Odezwał się w nim chłopak z Tczewa, który doskonale wie, jak wygląda takie życie. Mimo że był wtedy właściwie publiczną własnością. Oczywiście obawiał się, czy to się uda - zacząć od nowa, zamienić Warszawę na małe miasteczko. Zważywszy, że w nim się dokonał pewien awans. Wyruszył z Tczewa do Torunia, a potem do Warszawy. Teraz miał wykonać krok całkiem odwrotny.

Ale uznał, że należy spróbować?

- Prawdopodobnie zapatrzył się w moje przypadki. Z Gośką byli świadkami mojego dramatu, kiedy rozstawałem się z żoną. I oboje dzielnie trzymali mnie za rękę. Wysoko sobie to wsparcie cenię. Przez Grzesia do dzisiaj nie mogę słuchać Stinga. Ten Sting, którego mi nagrał, towarzyszył mi w tamtym czasie. Dzisiaj, jak go słyszę, kojarzy mi się z czymś niedobrym i nie lubię go, mimo że nic mi nie zrobił. Chociaż śmieszą mnie te jego opowieści o seksie tantrycznym. Grzesiu też sobie zbudował wizerunek na seksie. Robili sobie zdjęcia w łóżku. Podejrzewam jednak, że to był pomysł Gośki. Chociaż rzeczywiście w jakimś wywiadzie powiedział, że lubi oglądać pornosy. I ten seks przylgnął do niego. Wyszło na to, że nic nie robi, tylko myśli o seksie. Ale trzeba było znać Grzesia - potrafił sprzedać żart z twarzą Bustera Keatona. Trudno było wyczuć, gdzie jest żart, a gdzie powaga.

Jak się odnalazł w Kazimierzu?

- Zadomowił się szybko. Na samym początku zadzwonił do mnie, czy mogę przyjść do niego, bo ma coś ważnego. Idę. A on pokazuje mi koszulę w okropnym kolorze bordo. "Kenzo!", mówi zadowolony, bo zawsze lubił dobre rzeczy. Nie rozumiałem. "To jest pierwsza koszula w moim nowym życiu!", wyjaśnił. Poprosiłem jednak, żeby nie wołał mnie do innych pierwszych rzeczy. (śmiech) Kiedy wjeżdżał na moje podwórko samochodem, który wtedy kupił - deawoo, był to widok dość osobliwy. Gwiazda rocka w wozie cygańskim. Poprzywiązywane sznurkami wanienki, nocniki, Grzesiu za kierownicą, dzieci, Ania i siostra Ani, która im pomagała.

Wszystko szło łatwo?

- Jak to w życiu. Okazało się, że dom niestety jest dość wilgotny i trudno go ogrzać, więc montowaliśmy panele grzewcze, które żarły mnóstwo prądu, ale nie dawały ciepła. Ale i tak było dobrze. Kazimierz to specyficzne miejsce, gdzie ujawnia się - jak ja to nazywam - "syndrom pierwszego na piętrze". Jak ktoś nie może być najlepszy w dzielnicy, to stara się być najlepszy na piętrze. Skoro nie może błysnąć w Warszawie, to wierzy, że w małym miasteczku, w którym mieszka 3 tys. ludzi, to się uda. Tylko nie wie, że na ten pomysł wpadło wielu innych. I nagle się okazuje, że ląduje w samym środku firmamentu. Stali mieszkańcy Kazimierza już są przyzwyczajeni do tego, że od czasu do czasu wpada tu jakaś gwiazda, pobłyszczy, pobłyszczy, po czym podwijając dymiący ogon, z hukiem rozbija się o chodnik. Ale to nie był przypadek Grzesia. On przyjechał tu przygasić swój blask.

Stał się lokalną atrakcją?

- Był rozpoznawany. Szczególnie przez wycieczki. I z cierpliwością, której nigdy nie rozumiałem, uśmiechał się, rozdawał autografy każdemu zawsze pisał jakąś litanijkę. Kiedyś przed domem bawiła się Weronika, a tu zjawia się ksiądz i mówi: "Dziecko, skocz szybciutko po tatusia". Ona widzi, że ksiądz w sutannie, więc grzecznie woła Grzesia. Ten wychodzi, a ksiądz pstryka palcami i zza rogu wychodzi 30-osobowa wycieczka. Pokazuje na Grzesia: "A to jest Grzegorz Ciechowski, czyli Obywatel G.C. Idziemy dalej".

Nie martwił się o karierę po wyjeździe z Warszawy?

- Bał się, że z pozycji Kazimierza niewiele będzie mógł i że straci na tym zawodowo nie tylko on, ale też Republika. Ale rychło się okazało, że Jurek Tolak, który był ich menedżerem, potrafił się odnaleźć w tej skomplikowanej sytuacji. Grzesia martwiła organizacja nagrań. Sam mu mówiłem: "Stary, co to za różnica, czy chłopaki przyjadą do ciebie do Warszawy, czy do Kazimierza? Zapewniam cię, że tutaj będzie im się lepiej pracowało, bo nie będą się rozpraszać". Zaraz znalazło się miejsce na próby. Daniel Olbrychski zaproponował im piwnicę swojego pięknie położonego domu w Mięćmierzu. Potem był kłopot ze studiem. Pojechał do Lublina, wrócił rozanielony. Okazało się, że w bardzo dobrym lubelskim studiu nie ma kolejek, jest świetny sprzęt, są znakomici fachowcy i jeszcze o połowę taniej.

Znalazł w Kazimierzu spokój?

- Tutaj otrząsnął się z tego warszawskiego spektaklu, w którym nie napisał roli dla siebie, tylko ktoś mu ją przydzielił. Myślę, że brał w nim udział trochę dla świętego spokoju, choć tego nie lubił. Ze swoją dobrotliwością, z ciepłym dystansem, z półuśmieszkiem przyzwalał na to, jak stary pies pozwala szczeniętom ćwiczyć zęby na swoim ogonie. Jednak w pewnym momencie powiedział: chwileczkę, ja też mam swoje prawa. Domagam się prawa do samostanowienia.

Jaki Grzegorz Ciechowski byłby dzisiaj?

- Może histerycznie próbujący zachować resztki kondycji - pędziłby wzdłuż wału nad Wisłą na rowerze, miejscu naszych spacerów. Teraz zaczynają kwitnąć jesienne zioła - wrotycz i nawłoć, czyli mimoza polska - i może patrząc na drugi, zamglony wrześniowy brzeg Wisły, myślałby tak jak ja o tym, co się zmieniło. Kiedyś powiedziałbym: "O, jest!", a teraz zachwyt zaczynam od zdania: "Będzie mi tego brakowało". Grzesiu chciał wierzyć, że śmierć jest przejściem do następnego bytu. Lubił takie fantasmagoryczno-filozoficzne opowieści. Przy założeniu, że nic się nie kończy, pocieszające jest to, że zostawiamy coś, czego będzie nam brakowało, ale odzyskujemy coś, co utraciliśmy. I jeśli tak jest, to się spotkamy. Może wybierzemy się do jakiejś tamtejszej Japonii albo trzeba będzie uciekać do jakiegoś niebieskiego Kazimierza.

Anita Zuchora

PANI 10/2017

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy