Reklama

Piotr Machalica: Nikt nie jest doskonały

​Dawno o nim nie słyszeliśmy. Ale o Piotrze Machalicy trudno zapomnieć. Nie pozwalają na to jego talent i błyskotliwość. A także rodzaj rzadko spotykanej szczerości.

Violetta Ozminkowski, PANI: Boję się tej rozmowy, bo ty nie jesteś typem miłego faceta, choć masz ciepły głos. 

Piotr Machalica: Przez długi czas odbierany byłem jak misiu, a ja nie jestem, k..., żaden misiu. Jestem krnąbrnym, nieposłusznym, kochającym ludzi i świat facetem. Mam swoje zasady, które będą mi towarzyszyć do końca życia. 

Jakie? 

- Przyzwoitość, prawdomówność, lojalność w każdych okolicznościach. Potykam się, jak każdy. Nie ma tak, że suchą nogą przechodzimy przez życie, ale staram się być w porządku gościem i tyle. Powtarzam sobie często słowa przyjaciela: "Zajmuj się drugim człowiekiem tylko wtedy, kiedy możesz mu pomóc. W przeciwnym razie zajmuj się sobą i tymi, których masz wokół". To jest bardzo mądre. 

Reklama

Pochodzisz z Czechowic? 

- Urodziłem się w Pszczynie, ale tylko dlatego, że w Czechowicach-Dziedzicach nie było w szpitalu oddziału położniczego. Moi dwaj starsi bracia też się tam urodzili. Niedawno pojechałem na cmentarz do Czechowic, żeby opłacić panią, która zajmuje się grobami prababci, pradziadka, dziadka, mamy. Stałem nad grobem mamy, była piękna pogoda. Patrzyłem na daty i myślałem sobie, że warto w życiu robić coś fajnego, mądrego, cieszyć się życiem i chwilą. Tu zacytuję Jana Wołka: "Po co się z życiem użerać, łbem waląc w kolejne ściany, przecież tak młodo, jak teraz, już nigdy się nie spotkamy". 

Dobrze wspominasz dzieciństwo? 

- Kiedy ja się urodziłem, ojciec (Henryk Machalica, aktor filmowy i teatralny  - red.) jeździł już za robotą po Polsce i tak naprawdę wychowała nas mama. Bardzo dbała o to, byśmy dobrze się czuli i nie mieli do niego żalu o te nieobecności. Nigdy się nie skarżyła. Choć został mi też jeden taki obrazek w pamięci, jak kiedyś wróciłem ze szkoły i zobaczyłem ją płaczącą nad deską do prasowania. Nie chciała mi powiedzieć dlaczego. 

- Dzieciństwo wspominam pięknie, bo miałem wokół siebie cudownych ludzi: babcię, mamę, braci. Była też ciocia Jadzia, szalenie pryncypialna, wszystkimi chciała zawiadywać. Z nią miałem troszkę słabsze przeloty, chociaż bardzo ją lubiłem. Pamiętam jakieś awantury, że jeżdżę autostopem, że to jest niebezpieczne. A to było całe moje życie, czekałem na wakacje, dostawałem książeczkę autostopowicza i ruszałem w świat. Te podróże uruchamiały wyobraźnię, dlatego tak za nimi tęskniłem. 

Potem jeździliście razem z ojcem? 

- To były takie czasy, kiedy aktorzy jeździli po Polsce za reżyserami albo za dyrektorami. Ojciec dostał się do Teatru Lalek Banialuka w Bielsku-Białej, po czym zaczął grać w Teatrze Polskim. Potem pojechaliśmy za nim do Jeleniej Góry, Zielonej Góry, ale gdy dostał propozycję z Białegostoku, bracia już szli do szkoły. Od tego momentu ojca nie było w domu. Pamiętam, jak cieszyliśmy się, kiedy wracał. Pamiętam prezenty, jakie od niego dostałem: płetwy sznurowane, płyty Tadeusza Chyły i Piotra Szczepanika, kolarzówkę Huragan, telewizor nam kupił, radio z adapterem. Telewizor nazywał się Agata, a radio miało dużą gałkę do przesuwania i mój brat Krzysztof wyskrobał na niej "The Beatles". Byliśmy bardzo oburzeni, że niszczy sprzęt. 

Dlaczego maturę zdawałeś w liceum wieczorowym? 

- Gdy rodzice zdecydowali się na rozwód, podpytywałem mamę, na czym to polegało, że chłopcy zostali z mamą, a ojciec zabrał mnie do Warszawy. Powiedziała mi, że zgodziła się pod warunkiem, że on się nie uwikła w nowy związek. No więc jak przyjechałem do Warszawy, to ojciec już był w nowym związku, z którego są cudowne dwie córki. Uwielbiam je i kocham. Ale jak przyjechałem do Warszawy, to był rok 1970, miałem 15 lat i mieszkaliśmy razem może półtora roku. Byłem młody, krnąbrny i zbuntowany. Nie byłem też fanem chodzenia do szkoły, wolałem iść do kina w tym czasie, poznawać Warszawę. Aż w końcu padła propozycja - a jeszcze nie miałem 18 lat - że może bym zamieszkał sam, że ojciec wynajmie mi pokój. A ja na to hardo: "Proszę bardzo". 

- Poszedłem do szkoły wieczorowej i zacząłem pracować. Zaczęło się od gońca w "Kurierze Polskim". Potem byłem froterem w Teatrze Narodowym. To był piękny czas, oglądałem próby "Pluskwy", reżyserowanej przez Konrada Swinarskiego, z trzeciego balkonu. Potem był potrzebny pomocnik w bibliotece u Witka Maja. Witek Maj był poetą i kierownikiem biblioteki w Teatrze Narodowym. Przychodzili do niej tacy ludzie, których w innych okolicznościach w życiu nie miałbym wtedy możliwości poznać, że wymienię tylko kilka osób: Rysiek Bugajski, Felek Falk, Adam Hanuszkiewicz czy Jonasz Kofta. 

- Pewnego razu przyszedł do biblioteki właśnie Jonasz i powiedział do Witka, że napisał dwa króciutkie wierszyki: "Gwałt niech się gwałtem odciska, rzekła dupa do mrowiska", a drugi: "Świat się niewiele zmieni, jeżeli z młodych gniewnych wyrosną starzy wkur...eni". Zapamiętałem je oczywiście natychmiast. 

- Naprzeciwko biblioteki była wielka sala prób w Teatrze Narodowym z balkonikiem, na który się zakradałem i podglądałem, jak Adam Hanuszkiewicz robi próby do "Wesela" z Magdą Umer. Wtedy się w niej zakochałem. Dziś myślę, że cały mój kapitał to są ludzie, których spotkałem. Nie mówię nic nowego, ale tak jest. Mam ogromną wiarę w ludzi - to po mamie, która mówiła, że świat jest piękny, a ludzie dobrzy. To mi towarzyszy całe życie, choć mam świadomość, że nie zawsze tak bywa. 

>>> Jak Piotr Machalica trafił do izby wytrzeźwień? Czytaj na kolejnej stronie <<<

Jak trafiłeś do izby wytrzeźwień? 

- Miałem kumpla, był dowcipny, nosił długie pióra, ja też nosiłem i tak żeśmy się kolegowali. Wynajmowałem wtedy pokój na placu Wilsona i on od czasu do czasu u mnie nocował. Miał dziewczynę, która pracowała w izbie wytrzeźwień, w finansach. To był taki moment, gdy pokłóciłem się z moim poprzednim pracodawcą, artystą fotografem Renardem Leonardem Dudleyem, i nie miałem roboty. W tamtych czasach to powodowało, że nie można było chodzić do szkoły wieczorowej, więc szukałem pracy, aby móc dalej się uczyć. Ona mówi: "Słuchaj, jest stanowisko portiera", ja na to: "Dobra". Siedziałem na portierni, aż któregoś dnia zacząłem pracować jako opiekun zmianowy, co drugą noc. Tam była afera za aferą. Delikwentów woziło się windą. I właśnie w windzie jeden gość urwał drugiemu genitalia. W któregoś sylwestra działy się dantejskie sceny, ale nie wśród pacjentów, tylko personelu. Tak się wszyscy upili, włącznie z lekarzami, którzy przyjmowali delikwentów, że była wielka zadyma, bo niektórzy sanitariusze też byli psycholami. Muszę jednak powiedzieć, że dzielnie to zniosłem. 

Długo tam wytrzymałeś? 

- Rok, bo musiałem dojechać do matury. To doświadczenie z pracy w izbie wytrzeźwień przydało mi się, gdy robiliśmy na drugim roku w szkole teatralnej z Andrzejem Łapickim "Gdy obudzą się rankiem" Wasilija Szukszyna, bo rzecz się dzieje w izbie wytrzeźwień. Pożyczyłem wtedy koszule ze stemplem "Izba wytrzeźwień", a przed samym egzaminem powiedziałem: "Panie profesorze, może dalibyśmy tu na wejściu taki napis: »Stany ciężkie?«". A profesor Andrzej Łapicki na to: "Co ty wiesz o stanach ciężkich?". No trochę wiedziałem... 

Dziwne, że nie zostałeś abstynentem  po takich doświadczeniach. 

- Myślę, że to w ogóle tak nie działa. Gdyby było inaczej, nikt nie spożywałby już alkoholu. Jeśli o mnie chodzi, to powiem tylko tyle: nie tak jak kiedyś, bo zdrowie już nie pozwala. 

Myślałam, że skończyłeś ten rozdział. 

- Abstynentem nie zostałem, ale nie chce mi się o tym gadać. Jeśli cokolwiek miałbym powiedzieć, to to, że każdy z nas jest inny, każdy ma inny charakter, inne słabości, inne skłonności do nałogów, choć nie wszystkich to dotyczy. I myślę tutaj o różnych rzeczach. Nałóg karmi nałóg. Nikt nie jest doskonały. Gdybym miał teraz przywołać w pamięci sytuację, w której naprawdę dałem ciała, to było raz, ale solidnie. Wyszedłem na scenę po prostu nieprzytomny, nie miałem prawa tego zrobić. To było już niemal 10 lat temu, kompletne nieporozumienie... Od tamtej pory koncerty gram na trzeźwo, a było ich w tym czasie kilkaset. 

Może to była depresja? 

- Nie, to jest chyba kwestia wrażliwości po prostu. Przy okazji mogę ci opowiedzieć, jak raz w życiu poszedłem do psychiatry, na Sobieskiego. Byłem dojrzewającym chłopcem i jak wiele osób w tym wieku czułem, że mam jakiś problem ze sobą. Gadka szmatka i nagle on mnie pyta: "A co ty chciałbyś robić w życiu?". Po tym długim wywiadzie, który ze mną zrobił, nie wiem dlaczego, odpowiedziałem: "Chcę być aktorem". A on mi na to: "Nie ma takiej opcji w ogóle, ty nigdy nie będziesz aktorem". To było bardzo dziwne doświadczenie. Nie pomógł mi. I do dzisiaj nie wiem, dlaczego tak uważał. 

Miałeś swoich mistrzów? 

- Wielu. Jednym z nich był mój profesor ze szkoły, Tadeusz Łomnicki - wspaniały, wybitny aktor, który fascynował mnie tym, że w każdej roli używał pewnej formy. Ale to nie była tylko forma, dochodziła do tego prawda, którą miał w sobie. Nie zapomnę, jak w Teatrze Powszechnym żartował przez telefon: "Zaraz wchodzę na scenę, bardzo zazdroszczę, że będą mnie oglądali, bardzo im tego zazdroszczę". Pamiętam taką jego uwagę, to było na pierwszym roku. Robiliśmy fragmenty sztuki "Jacques Noir i Henri Zagoubi, czyli Zagubiony paszport". Powiedział mi wtedy: "To, co robisz, jest w porządku, ale to nie jest tak jak w życiu. Teatr to nie jest rzeczywistość. To jest podwojenie, a nawet potrojenie rzeczywistości". Teraz wiem, o co mu chodziło. Opowiadał też, jak uwielbia sobie usiąść i obserwować ludzi. Nie ma już takich gości, po prostu nie ma. 

Po studiach udało ci się dostać do Teatru Powszechnego? 

- To był fantastyczny czas. Przeżyłem tam 25 lat, wszystkie były wspaniałe. Ale kiedy odszedł dyrektor Zygmunt Hübner, nic nie było już takie samo. Pierwszym dyrektorem po Zygmuncie Hübnerze był Andrzej Wajda. Był zupełnie inny. Swój gabinet odwiedził może trzy razy - gdy tylko przychodził do teatru, wieszał płaszcz w portierni i szedł prosto na scenę. Kiedy reżyserował "Dwoje na huśtawce" Williama Gibsona, w którym graliśmy razem z Krystyną Jandą, nie dostałem od niego żadnej uwagi. Żadnej. Przed próbą generalną przysiadł się do mnie w bufecie i powiedział: "Panie Piotrze, pan jest takim dużym aktorem, pan musi głośniej mówić". To była jedyna uwaga, jaką od niego dostałem. To było cudne. Ale mijały lata, zmieniał się zespół, czasy się zmieniały, nigdy nie wrócił już tamten duch pierwszych lat w Powszechnym. Kiedy więc dostałem propozycję z Częstochowy, żeby zostać dyrektorem artystycznym, powiedziałem: "Ahoj, przygodo!". Trwała 12 lat. 

>>> Jak aktor ułożył sobie życie? Czytaj na kolejnej stronie <<<

Jest dużo nostalgii w twoim głosie za czasami, które odeszły. 

- Gdy się spotykało tak wyjątkowych ludzi jak ci, których dane mi było poznać, to się bardzo tęskni. "Ale to już było i nie wróci więcej", jak pisała Agnieszka Osiecka. 

I nic nowego nie przyjdzie? 

- U Arthura Millera w "Cenie" jest taki tekst: "Człowiek podejmuje w życiu decyzje, nigdy nie wie, co z tego wyniknie, a jak się dowie, jest już za późno". Bardzo często wraca mi ten cytat. Na wszystkie sytuacje musimy sobie zapracować - czy te dobre, czy te złe. Zaskoczyć nas mogą na przykład takie historie, że ktoś nas nagle opuszcza, że sobie wędruje. Myślimy sobie: ojej, przecież Henryk, mój ojciec, mógłby jeszcze pożyć (zmarł w wyniku obrażeń odniesionych podczas upadku z konia w 2003 r. - red.). "Zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny", jak pisała Wisława Szymborska. Nie wiemy, jak się odnieść do pewnych sytuacji, które nas dopadają. Szukamy, próbujemy się w tym zorientować, żeby kogoś nie krzywdzić i żeby siebie nie krzywdzić, ale to dopiero czas pokazuje, czy to była dobra decyzja, czy to była zła decyzja. Mogę tylko dziękować losowi i sile sprawczej, że jeszcze funkcjonuję w zawodzie, bo mogło być zupełnie inaczej. 

- Pytasz, czy nic nowego nie przyjdzie. Przyjdzie co innego, tu się nie ma co zżymać na to, że świat się zmienia. Jestem już w takim wieku, że nie będę się ścigać z młodymi. Ale zaraz, co ja gadam? Ja się przecież nigdy z nikim nie ścigałem. Jestem z innej epoki. I wciąż szczęśliwie pracuję i znajduje się publiczność, która przychodzi na przykład na moje koncerty. 

To znaczy, że ludzie jeszcze chcą słuchać piosenek Wojciecha Młynarskiego i Jonasza Kofty? 

- Opowiem ci taką historię. Pamiętam, jak kiedyś przejeżdżałem przez węzeł Konotopa i wyświetliło mi się, że dzwoni Wojtek Młynarski. To było przed premierą "Młynarski obowiązkowo!" w Teatrze 6. piętro. Dzwonił w tej sprawie. Zapytał, czy nie mógłbym przyjść od czasu do czasu i zaśpiewać dwóch piosenek. Powiedziałem, że to największe szczęście, jakie mogło mnie spotkać. Jadę przez węzeł Konotopa kilkanaście miesięcy później, dosłownie przejeżdżam pod napisem "Konotopa", i wyświetla mi się, że dzwoni Wojtek Borkowski. "Wiesz już? - pyta. - Wojtek sobie powędrował". Jest w takich rzeczach jakaś magia. 

- Tego dnia mijał dokładnie tydzień od mojego przedpremierowego koncertu z piosenkami Wojciecha Młynarskiego, nad którym pracowaliśmy z muzykami wiele miesięcy. Zrobiłem ten koncert, bo byłem bardzo ciekawy, jak ludzie będą go odbierać. Dziś tylko wybrani sięgają po poezję, czytają, słuchają. I nagle, gdy zaczęliśmy jeździć z koncertem "Mój ulubiony Młynarski" po całym kraju, okazało się, że ludzkość reaguje wspaniale. Nagraliśmy płytę z tym repertuarem, ukazała się w październiku, z czego się bardzo cieszę. Uważam, że do mistrzów trzeba wracać. Ale nie tylko do nich. 

- Poprosił mnie niedawno poeta Wojtek Kass, żebym poczytał wiersze zwycięzców konkursu poetyckiego w Leśniczówce Pranie. Przecudne wiersze, przemądre wiersze. Jest w nich tyle dobra i tyle  mądrych rzeczy, że moglibyśmy z nich czerpać jako naród. Ale z drugiej strony jeżeli my nie czerpiemy na przykład z romantyków, z Norwida, który napisał: "Polak jest olbrzym, ale człowiek w Polaku jest karzeł. Jesteśmy karykatury i śmiech olbrzymi. Słońce nad Polakiem wstawa, ale zasłania oczy nad człowiekiem", to o czym tu mówić? 

Janusz Minkiewicz, przedwojenny satyryk i literat, ujął to prościej: "Gdyby Jezus mieszkał w Dukli, toby szyby mu wytłukli". 

- Dlatego się nie łudzę, że coś się radykalnie zmieni. Szymborska powiedziała, że "poezja nie uratuje świata, bo ci, którzy czynią zło, nie czytają wierszy". Ale może trzeba próbować i nie zapominać o mistrzach. My koncertujemy. Gdy ostatnio graliśmy "Kofta. Jakoś leci", publiczność śpiewała "Pamiętajcie o ogrodach", bo to zna. I to jest piękne. Ale słuchała też utworów mało znanych, które odgrzebałem, na przykład "Komu bije dzwon". Znalazłem go na YouTubie, Jonasz sam go czyta, widać, że ma już pewien kłopot z głosem. Brzmi to bardzo przejmująco. Ludzie tego naprawdę potrzebują. 

Jak miłość? 

- Żeby ukrócić spekulacje na temat mojego życia prywatnego, które pojawiają się od wielu, wielu lat, chcę powiedzieć, że od ponad dekady jestem w związku. Bardzo kocham i czuję się kochany. A miłość ma na imię ma Oleńka. 

Ułożyłeś sobie życie w Warszawie czy w Częstochowie? 

- Mieszkamy i w Warszawie, i w Częstochowie. Parę lat temu, kiedy kupowałem mieszkanie na Gwiaździstej i oglądałem makietę tego budynku, tak popatrzyłem, że znajduje się on nad kanałkiem, gdzie mój ojciec wynajmował kiedyś willę na Dygasińskiego. Pomyślałem, że piękne koło zatoczę. 

Zepsuję ci wizerunek, jak powiem, że jesteś jednak ciepłym facetem? 

- "Koniec i bomba, a kto czytał, ten trąba!". (śmiech) Wielu cytatów już użyłem w naszej rozmowie, ale jeden jeszcze chciałbym przytoczyć, on jest dość długi, uważaj: 

"I nic nie wiem, i nic nie rozumiem, 

I wciąż wierzę biednymi zmysłami, 

Że ci ludzie na drugiej półkuli 

Muszą chodzić do góry nogami. 

I do dziś mam taką szkolną trwogę: 

Bóg mnie wyrwie - a stanę bez słowa! 

- Panie Boże! Odpowiadać nie mogę, 

Ja... wypieram się, mnie boli głowa... 

Trudna lekcja. Nie mogłem od razu. 

Lecz nauczę się... po pewnym czasie... 

Proszę! Zostaw mnie na drugie życie 

Jak na drugi rok w tej samej klasie"*. 

*Fragment wiersza Juliana Tuwima "Nauka"

VIOLETTA OZMINKOWSKI

PANI 10/2019

Zobacz także:

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama