Reklama

Piosenki o miłości, albo jej braku

Łukasz Browiecki (z lewej) i Artur Andrus - twórcy (między innymi) płyty "Sokratesa 18" /East News

- Wojciech Młynarski kiedyś powiedział, że piosenka może pobudzić do myślenia, ale nie może go zastąpić. Odnoszę wrażenie, że część moich piosenek jest po to, żeby sobie akurat zrobić przerwę w myśleniu - mówi Artur Andrus opowiadając wraz z kompozytorem Łukaszem Borowieckim o płycie "Sokratesa 18".

Z Arturem Andrusem, dziennikarzem, autorem tekstów piosenek, artystą kabaretowym, konferansjerem i komentatorem "Szkła kontaktowego", oraz Łukaszem Borowieckim, muzykiem i kompozytorem muzyki do większości utworów zebranych na płycie "Sokretesa 18", rozmawialiśmy podczas spotkania w krakowskim salonie Empik Bonarka.

Agnieszka Łopatowska, Styl.pl: Niedawno odebraliście panowie platynową płytę za "Cyniczne Córy Zurychu", już w sklepach jest "Sokratesa 18". Jak wygląda połączenie waszych energii: poetyckiej i muzycznej?

Reklama

Artur Andrus: - Jeżeli używa pani słowa "energia", to ja nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, gdyż jest mi to zjawisko kompletnie obce. Może Łukasz...

Łukasz Borowiecki: - Od wielu lat gram na kontrabasie w zespole Artura i przyszedł moment, w którym zdecydowaliśmy, że mogę pisać muzykę do jego piosenek. Pisałem coraz więcej i więcej i tak doszliśmy do tej płyty, na której jest dziesięć moich utworów.

AA: - Jednak się wtrącę, bo słowo "energia" padło tu chyba jednak nieprzypadkowo. Łukasz pisze taką muzykę, że czasami kiedy dostaję od niego piosenkę, wydaje mi się, że jest to właśnie poza moją energią. Że nie ma możliwości, żebym ja coś takiego zaśpiewał. Tak było na przykład ze wspomnianymi "Cynicznymi córami Zurychu". Pomyślałem, że może w studiu się da to zaśpiewać, ale na koncercie na pewno nie. Łukasz i pozostali koledzy muzycy drobnymi kroczkami przekonywali mnie do tego, żeby spróbować i umieścić to w takim miejscu koncertu, że gdybym nie dał rady, to mógłbym iść się gdzieś położyć. (śmiech) Podobnie było z "Leszku, synu Kazimierza" z tej płyty - też myślałem, że nie uda mi się zaśpiewać jej na występach, a już ją wykonujemy. Widzę więc pewne podchody, żeby wykrzesać ze mnie energię, której tak naprawdę nie mam.

Łukasz jest raczej dość łaskawy, bo wydaje mi się, że kiedy trendy w muzyce idą w stronę elektro, on wraca w stronę retro.

ŁB: - Trendy właśnie idą w stronę retro, ale bardzo różnie rozumianego. To, co jest wartościowe czerpie dużo z retro i fajnie, że się do tego wraca. Nie mówię tylko o naszej płycie, ale o tym, co mnie inspiruje i czego słucham.

A czego słuchasz?

ŁB: - Ostatnio z takich retro podobała mi się płyta Jazz Band Młynarski-Masecki - świetny pomysł, żeby wracać do tych piosenek, ale ich nie przerabiać. Był taki moment w muzyce, kiedy wracało się do retro dokładając do niego elektronikę, jak robi to na przykład Caro Emerald - nagrywa standardy, ale bardzo współcześnie brzmiące. A właśnie Janek z Marcinem zrobili płytę, w której nagrali wszystko dokładnie tak, jak nagrywało się przed wojną. Nawet szukali oryginalnych instrumentów, których się teraz już nie używa. Nie ukrywam, że owoce inspiracji ich muzyką znalazły się na "Sokratesa 18".

Po jakie instrumenty sięgnąłeś?

ŁB: - Instrumentarium jest bardzo rozbudowane, gra z nami też wielu muzyków, na przykład kilku pianistów. Cały czas nie mogę uwierzyć, że mam takie szczęście i spotykam tak wielu kolegów, którzy tak świetnie grają. Kiedy nagrywamy płytę, możemy ich wszystkich zaprosić i przeżyć bardzo fajne chwile w studiu, a potem cieszyć się z efektu.

AA: - Nie tylko w kwestii muzycznej, ale i wokalnej traktujemy nagrania jak zdarzenie towarzyskie. Na tej płycie jest też piosenka, którą śpiewam z Czesławem Mozilem. Trafiła się przypadkowo, kiedy Czesław poprosił mnie o napisanie piosenki do filmu, którego był bohaterem. Napisałem ją, a on zapytał, czy byśmy jej razem nie zaśpiewali. Wiem, że jeśli się tego nie utrwali, takie utwory później giną.

- Na płycie pojawia się też Dorota Miśkiewicz, z którą współpracujemy po raz kolejny. Kiedyś do radiowej akcji świątecznej nagraliśmy piosenkę "Bambino Jazzu", z muzyką Łukasza również, zagrali z nami Jan "Ptaszyn" Wróblewski, Robert Majewski i Andrzej Jagodziński. Na "Sokratesa 18" jest dalszy ciąg naszych towarzyskich spotkań. Co prawda Dorota nie śpiewa, a ubarwia muzykę wokalizami, ale robi to tak, że aż chce się słuchać.

Że cioci Gieni szczęka opadłaby z wrażenia. Gdyby mogła.

AA: - Myślę, że tak!

Gdybyście mieli określić gatunek, w jakim się poruszacie - co by to było: poezja śpiewana, piosenka aktorska? Wasi fani nazywają go piosenką reporterską na przykład.

AA: - A tego nie słyszałem. Ja się uważam za wokalistę jazzowego. Co prawda jazz tego ciągle nie akceptuje, ale myślę, że jak będę go przekonywał latami, to się w końcu do tego przyzwyczai. (śmiech)

- Piosenka reporterska to nie jest złe określenie, zwłaszcza w przypadku tej płyty, bo prawie wszystkie piosenki na niej powstały z czegoś prawdziwego, co gdzieś usłyszałem. Część powstała do audycji radiowej. Wymyśliliśmy sobie, że raz w tygodniu będziemy tworzyć piosenkę na podstawie tego, co usłyszałem w radiu. To było dość karkołomne przedsięwzięcie. Wysłuchiwałem jakiejś informacji, dawałem sobie godzinę na napisanie tekstu, o różnych porach dnia i nocy wysyłałem Łukaszowi - czasem nawet nie cały tekst, a jego fragment - on miał mniej więcej tyle samo czasu, żeby wymyślić melodię. Potem panicznie dzwoniliśmy do różnych znajomych, żeby ktoś przyszedł to zaśpiewać, bo ja nie byłem aż tak szalony, żeby robić to osobiście. Zawsze lepiej na kogoś przerzucić odpowiedzialność - wiadomo, że udźwignie, jak się postara. Takich piosenek powstało 20, a kilka z nich okazało się być na tyle uniwersalnych i ciekawych, że postanowiliśmy je zamieścić na płycie. Są to rzeczywiście utwory na tyle reporterskie, że powstały na podstawie bardzo konkretnych zdarzeń.

Teraz Łukasz słucha serwisów informacyjnych i myśli: "Hmmm, tak bym to zgrał..."?

ŁB: - To było o tyle śmieszne doświadczenie, że Artur wysyłał mi fragment tekstu zanim usłyszałem ten serwis informacyjny, na postawie którego tekst powstał. I jak ja tego nie słyszałem, tak samo nie słyszał go jeszcze artysta, który daną piosenkę wykonywał. Pewne kwestie były dla nas nieczytelne. A kiedy po tej piosence puszczano newsa, na postawie którego piosenka powstała, kończyło się salwami śmiechu z tego, że Artur tak to skojarzył.

Odkąd wysłuchałam jednej z piosenek, w której nota bene występuje moja imienniczka, nie schodzi mi uśmiech z twarzy, bo zastanawiam się, jak wielką trzeba mieć empatię, żeby postawić się na miejscu... gorylka.

AA: - To nie jest kwestia empatii, tylko lustra na przykład. Zauważam pewne podobieństwa, nawet jeśli wcześniej nikt by nie stwierdził, że człowiek prawdopodobnie pochodzi gdzieś z tamtych rejonów, to ja bym w sobie kilka podobieństw zauważył. (śmiech)

- Ale mnie po prostu strasznie rozśmieszyła opowieść dyrektora warszawskiego zoo, który w niesamowity sposób opowiadał o takim gorylu. Użyłem cytatów z jego wypowiedzi. Pokazując miejsce, w którym one mieszkają, nazywał je charyzmatycznymi. "Charyzmatyczny goryl" to jest gotowe sformułowanie do piosenki. Stąd wers: "Kartkę powiesił ktoś na klamce i były komentarze liczne tutaj mieszkają same samce i wszystkie są charyzmatyczne". A ta kobieta z puszystymi włosami blond, to była pani weterynarz, która strzelała do tego biednego goryla środkami usypiającymi. On od tego czasu boi się kobiet, które mają puszyste włosy i cała historia na tym się oparła.

Inna zaczęła się od tego, że ktoś zostawił plecak w pewnym pociągu.

AA: - To mój kolega radiowy, który pojechał na zawody windsurfingowe do Japonii i jadąc z Jokohamy do Fujisawy zostawił plecak w pociągu. Przysłał nam materiał informujący o tej całej sprawie, a mnie to poniosło w stronę znacznie bardziej liryczną. Przypomniałem sobie z dzieciństwa piosenkę o sercu w plecaku, a jak je sobie wyobraziłem, to już wiedziałem, że tam musi się jakaś miłość przypętać.

Wasza płyta przypomina mi rozmowę, którą odbyłam kiedyś z pewnym gruzińskim muzykiem...

AA: - Bo ja tak naprawdę jestem gruzińskim wokalistą! (śmiech)

Wiedziałam, że macie coś wspólnego, dlatego ta anegdota przyszła mi do głowy. W każdym razie po koncercie zapytałam go, o czym opowiadają ich piosenki. Spodziewałam się jakichś rozbudowanych opisów, kiedy odpowiedział mi: "O miłości" i... sobie poszedł.

AA: - Już dawno ktoś powiedział, bardzo trafnie, że wszystkie piosenki są o miłości, albo o tym, co wynika z braku miłości.

Zdecydowanie, jeśli komuś brakuje, albo ma nadmiar miłości, bez problemu wszystkie te swoje uczucia na płycie znajdzie.

AA: - Albo sobie zniweluje. Jak ma nadmiar, to będzie miał niedomiar... Nie, od słuchania piosenek nic strasznego w życiu człowieka się nie dzieje. Wojciech Młynarski kiedyś powiedział, że piosenka może pobudzić do myślenia, ale nie może go zastąpić. Odnoszę wrażenie, że część moich piosenek jest po to, żeby sobie akurat zrobić przerwę w myśleniu. Żeby dać człowiekowi odpocząć, żeby się troszkę uśmiechnął. Zdaję sobie sprawę, że jestem w stanie czasem zrezygnować z sensu dla rymu. Kiedyś trafnie zauważył Andrzej Poniedzielski, że jestem twórcą z kategorii "wszystkie drogi prowadzą do rymu". I rzeczywiście - kiedy mam fajny rym, ale on prowadzi mnie na manowce sensu, to idę w te manowce. Trudno, sensu poszukam sobie przy następnej piosence.

Łukaszu, a tobie zdarza się wylecieć na manowce?

AA: - Zdarza mu się, bo jak go proszę na przykład o turecki folk, to co ma zrobić? Już jest na manowcach i musi z tego wybrnąć.

ŁB: - Pracując z Arturem mogę sobie pozwolić na takie proste skojarzenia. Jeśli ma być turecka piosenka, to ma być turecka. Zresztą wizja zrobienia tureckiego numeru bardzo mnie ucieszyła, bo kilka miesięcy wcześniej mieszkałem w Stambule i tam uderzyło mnie, że nie słychać innej muzyki, niż ich tradycyjna. Czegokolwiek bym nie włączył, to słyszałem "Cyniczne córy Zurychu" i tak tym nasiąkłem, że musiałem ją z siebie jakoś wylać.

AA: - Właśnie przed chwilą coś wykombinowałem... On jeszcze tego nie wie...

A z jakiego kraju?

AA: - To się urodziło podczas naszej rozmowy. Będzie jakiś gruziński jazz... Niech sobie Łukasz radzi.

Czyli mogę się czuć matką chrzestną tej piosenki?

AA: - Oczywiście.

Łatwo wam się było zmierzyć z legendą Sinatry?

AA: - Przepraszam, to może zabrzmi makabrycznie, ale mnie było bardzo łatwo, bo on się nie ma jak bronić. I wiem, że ryzykuję tym, że kiedyś nie będę się miał jak obronić, ale chwilowo jestem jeszcze w lepszej sytuacji. Poza tym miło mieć w CV wpisane: "Kiedyś pisał piosenki dla Franka Sinatry". Zwłaszcza, że za kilka lat, w dobie powszechnego galimatiasu informacyjnego, ktoś kiedyś w to uwierzy. Będę już w takim wieku, że nikt nie będzie mógł sprawdzić czy mogłem zaczynać jeszcze w czasach Sinatry.

- Rozpuściłem już kilka takich informacji o sobie. Na przykład kiedyś dwa moje teksty znalazły się w telewizyjnym wydaniu kabaretu Dudek, który Wojciech Młynarski z Edwardem Dziewońskim wznawiali w latach '90. Zaśpiewał je Jan Kobuszewski. Dla mnie to był oczywiście wielki zaszczyt, ale nie ukrywam, że kilka lat odczekałem i zacząłem rozpuszczać wiadomości, że właściwie z Dziewońskim założyłem kabaret Dudek. Tego za parę lat nikt nie sprawdzi. I z tym Sinatrą też tak będzie. (śmiech)

- Wyniosłem pomysł na tego typu działania z mojego szczęśliwego kontaktu ze Stefanią Grodzieńską, która kiedy była już dobrze po 90-tce, była wykorzystywana przez media do tego, żeby wspominać XX-lecie międzywojenne. Mieliśmy z tego ubaw, bo zawsze koło 11 listopada dziennikarze sobie przypominali, że coś było przed wojną, to może o Ordonce trzeba by z kimś porozmawiać. W połowie listopada pytałem, ile razy ją wspomniała. Któregoś dnia powiedziała, że cztery razy, ale zadzwoniła też pani z radia, która ją zaskoczyła. Zapytała, czy mogłaby wspomnieć Franza Fiszera. Odpowiedziała, że żeby go pamiętać, musiałaby mieć nie 93 lata, ale 120. Po tym, jak odłożyła słuchawkę, pomyślała: "Jaka ja głupia jestem, a kto by to sprawdził? Wszyscy nie żyją, nikt by mi nic nie udowodnił".

Wystarczy sfałszować wpis w Wikipedii i idzie...

AA: - Tam nie trzeba nic fałszować, tam się same te głupoty pojawiają. Nie zaglądam regularnie do swoich notek biograficznych, ale kiedyś zauważyłem, że w mojej notce w Wikipedii jest napisane, że przez kilkanaście lat prowadziłem koncerty w warszawskiej Piwnicy pod Harendą i krakowskiej Piwnicy pod Baranami. To dla mnie duży zaszczyt, tylko że w tej drugiej wystąpiłem raz w życiu. Potem ktoś wpis wykasował, ale teraz tego żałuję. Też bym zaczął rozpowszechniać historie, że kiedy z Piotrem Skrzyneckim zakładałem Piwnicę, to umówiliśmy się, że najpierw on, a potem ja przez kilkanaście lat te koncerty będę prowadził.

Zaraz się okaże, że te wszystkie szkopki, które zgubił Chopin, jeszcze pan gdzieś trzyma...

AA: - I to jest kolejne zamieszanie, które mam zamiar wprowadzić. Łukasz dostał tekst szopki chopinowskiej, bo pomyślałem, że trzeba odkryć coś w historii muzyki. I odkryłem, że Fryderyk Chopin pisał szopki bożonarodzeniowe, tylko nikt ich nie zna, bo je gdzieś zgubił. Mieliśmy pomysł, żeby zagrał ją finalista konkursu chopinowskiego. Nie znam ich prywatnie zbyt wielu, ale wiedziałem, że jeden z nich - Paweł Wakarecy jest z Torunia. Przypomniałem sobie, że znam kogoś, kto w Toruniu zna kilka osób. Wysłałem sms-a z pytaniem, czy może mi pomóc znaleźć kontakt do pana Pawła. Okazało się, że ten ktoś zna jego mamę, ona podała numer telefonu, ja wysłałem na niego sms, pan Paweł odpowiedział, że przyjedzie i zagra. Tak się poznaje finalistów konkursu chopinowskiego - trzeba mieć dojście do mamy. Myślę, że niedługo ten utwór będzie grany na konkursach chopinowskich jako odnalezione dzieło kompozytora.

ŁB: - Z każdą z tych piosenek miałem tak samo. Czytałem tekst, wyobrażałem sobie daną sytuację. "Leszku, synu Kazimierza" powstawała na koncert kabaretowy w Lublinie. Niedługo wcześniej kupiłem kolekcję 21 płyt winylowych Włodzimierza Wysockiego. Zawsze bardzo ceniłem tego artystę. Zastanawiałem się, czy by Artur nie zamienił się w takiego rosyjskiego barda. Później to ewoluowało, bo miała jednak zagrać cała orkiestra. Późnej przypomniało mi się, że mój ojciec miał kiedyś winyl rosyjskiego big-bandu, który ludowe utwory grał w stylu Duke'a Ellingtona i Counta Basiego. Dlatego zrobiliśmy taki trochę dixieland.

ŁB: - Pisząc piosenkę "Stary Sącz" byliśmy w tym mieście. Chodziłem po jego ulicach. Skojarzyłem je sobie z jakąś koncertową płytą Pink Floyd. Wiedziałem, że chcę, żeby były tam gitary, przestrzenie i dokładnie w takim kierunku chciałem iść.

Jakie to uczucie, kiedy wchodzi się na szczyt Listy Przebojów Trójki?

AA: - Niech Łukasz powie, bo ja się już przyzwyczaiłem. Jak się pisze piosenki dla Sinatry... (śmiech)

- Albo najpierw ja powiem. Zdaję siebie sprawę z tego, że pierwsze moje wejście było związane z tym, że byłem mocno związany z Trójką i jej słuchacze tego typu rzeczy bardzo lubią. Trójka całe lata budowała swoją potęgę na nastroju wspólnej zabawy między słuchaczami, a tymi, którzy to radio robią. To była wspólnota poczucia humoru, podobne rzeczy nas bawiły i interesowały. Kiedy zaśpiewałem "Balladę o Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie", było wiadomo, że trafi na liście wysoko, głównie ze względu na bohaterów tej pieśni - Piotra Barona, Marka Niedźwiedzkiego i uwielbianą przez naszych słuchaczy Helen. Kiedy pojawiały się kolejne moje piosenki, słuchacze również życzliwie na nie spoglądali i to jest bardzo miłe. Trójkowicze tworzą pewien rodzaj wspólnoty, zazwyczaj wielopokoleniowej. Te 24 lata, które spędziłem w Trójce, to dla mnie bardzo miłe zrządzenie losu.

ŁB: - Szczerze mówiąc nie przywiązuję większej wagi do list przebojów. Cieszę się, kiedy uda się wydać płytę po ciężkiej pracy, którą w nią włożyliśmy. Cieszę się, że mamy też edycję winylową, z żółtą płytą.

AA: - Uwaga! To jest ewenement! Nie chodzi o to, że okładka jest żółta - płyta, ten krążek z rowkami jest koloru żółtego! Taki rarytas!

ŁB: - A co do listy, to mam małą satysfakcję, że ostatnio bardzo popularna teraz wśród młodzieży para raperów Taconafide była dwa oczka niżej od nas.

AA: - Niestety tylko raz. Ale nawet chwilowe poczucie satysfakcji wynikające z normalnej ludzkiej zawiści przydaje się w życiu. (śmiech)

***

W każdą wakacyjną niedzielę o godz. 9:00 RMF Classic zaprasza na wyjątkowe rozmowy Artura Andrusa. Jego gośćmi będą m.in. Robert Górski, Jacek Fedorowicz, Zbigniew Zamachowski i Barbara Krafftówna.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy