Reklama

Pierwszy kontrakt podpisał na barowej serwetce

​Jimi Hendrix nie mógł zasnąć. Swingujący Londyn wciągnął go w swoje delirium także i tej nocy. Nakręcony amfetaminą do 7 rano perorował o swoich planach. Monika Dannemann, zasłuchana w jego opowieść dziewczyna, którą ledwo znał, w końcu poczuła znużenie. Łyknęła silną tabletkę nasenną i odpłynęła. Jimi w końcu też sięgnął po opakowanie.

Monika pochodziła z Düsseldorfu i ulotka leków była po niemiecku, ale nawet gdyby była po angielsku, Jimi i tak by jej nie przeczytał. Ostatnio narkotyki wrzucał w siebie hurtem. Teraz wziął dziewięć pigułek. Gdy Monika ocknęła się koło jedenastej, był nieprzytomny, rzęził. Ambulans przyjechał po 10 minutach, śmierć orzeczono o 12.45. Późniejsza autopsja potwierdziła, że powodem było przedawkowanie barbituranów i uduszenie własnymi wymiocinami. Był 18 września 1970 r. "Ten, kto nie żyje, nie płacze. Smutek należy się dzieciom, które rodzą się do tego ciężkiego świata" - mówił Hendrix kilka miesięcy wcześniej. Tak właśnie było w jego przypadku: urodził się w 1942 r. w Seattle, jego matka, Lucille, miała wtedy 17 lat, a ojciec, Al, walczył na wojnie i zobaczył syna dopiero po trzech latach. 

Reklama

Szybko pojawiła się czwórka młodszych dzieci, ale ponieważ rodzice ledwo wiązali koniec z końcem wszystkie, prócz najstarszego Leona, trafiły do domu dziecka. Jimi tułał się z rodzicami i bratem po tanich motelach, wysłuchiwał zakrapianych alkoholem wrzasków. Gdy miał 9 lat, Lucille i Al zdecydowali się rozwieść. On trafił pod opiekę ojca, a ubóstwianą matkę widywał rzadko. Później napisał o niej dwie ze swoich najwspanialszych ballad: "Angel" i "Little Wing". 

Gitara była jego życiem

Kiedy 33-letnia Lucille umarła na marskość wątroby, Al zabrał synów na whisky i wyjaśnił: "Oto, jak mężczyzna radzi sobie ze stratą". Jimi wziął sobie tę radę do serca, ale zanim od kłopotów nauczył się uciekać w alkohol, uciekał w marzenia. Wyobrażał sobie, że jest wielkim gitarzystą, ale na razie grał tylko na miotle, którą nosił ze sobą wszędzie tak, jak inne dzieci pluszowe misie. Szkolna psycholog próbowała namówić Ala na zakup instrumentu, ale ten nie miał pieniędzy na takie bzdury. Zmiękł dopiero, gdy syn miał 15 lat. Od tego momentu gitara zupełnie zawładnęła życiem chłopaka. Ćwiczył po kilka godzin dziennie, a gdy palce zaczynały krwawić, słuchał B.B. Kinga, Howlin’ Wolfai Muddy’ego Watersa. Próbował grywać w barach, ale dźwięk jego akustycznej gitary kompletnie nikł przy perkusji i elektrycznym basie. Widząc autentyczną pasję syna, Al znów się zlitował i rok później Jimi śmigał już na gitarze elektrycznej - najtańszej z możliwych, ale własnej. Tę właśnie gitarę zabrał ze sobą, gdy otrzymał ultimatum: więzienie za jazdę kradzionym samochodem lub armia. Wybrał armię i w 1961 r. wstąpił do 101 Dywizji Powietrznej. Owszem ,zdołał nawet oddać kilkadziesiąt skoków, nim rok później zwolniono go dyscyplinarnie. Zamiast ćwiczyć ze spadochronem, wolał zabawiać kolegów gitarowymi popisami w kantynie, a potem na porannym apelu był nieprzytomny albo nie przychodził w ogóle. Sierżanci uznali takiego żołnierza za skaranie boskie i pozbyli się go, opiniując, iż "służba wojskowa wiele zyska", jeśli Hendrix zostanie usunięty "najszybciej, jak to możliwe".

Po wyjściu z armii 20-letni Jimi wiedział już, co chce w życiu robić. Myślał tylko o muzyce. Jego ścieżka do kariery wiodła przez szemrane bary i zadymione speluny, gdzie za parę groszy przygrywał do kielicha. U kolegów podpatrywał różne sztuczki i włączał je do swojego repertuaru. Nauczył się grać, trzymając gitarę za głową, udawał, że kopuluje z instrumentem i wzmacniaczem. Publiczność była zachwycona, ale szefowie jego zespołów wręcz przeciwnie - miał przecież tylko akompaniować, a tymczasem kradł im show, wystrojony w dodatku w damskie bluzki, kwieciste bandany na dzikim afro, rozkloszowane dżinsy i kurtkę z ozdobnymi pagonami. Kogoś takiego mógł zaakceptować tylko Nowy Jork i Jimi ruszył tam w 1966 r. Miał szczęście - w mieście była akurat Linda Keith, dziewczyna Keitha Richardsa ze Stonesów. Zachwycona grą Hendriksa, namówiła basistę The Animals, Chasa Chandlera, by wpadł i posłuchał go w "Cafe Wha?", jednym ze zdobywających coraz większą popularność klubów Nowego Jorku. Chandler postanowił właśnie zostać menedżerem i szukał wschodzących gwiazd do swej stajni. Miał nawet w zanadrzu obiecującą piosenkę, ale brakowało mu wykonawcy. Gdy zobaczył, co Hendrix wyprawia z gitarą, wiedział już, kto ją zaśpiewa. Kontrakt podpisali na barowej serwetce, a parę dni później Jimi siedział już w samolocie do Londynu.

Wylądował rano 24 września 1966 r., wymęczony, ale pełen entuzjazmu. Nie minął tydzień, a grał obok Erica Claptona, wtedy jeszcze lidera grupy The Cream. To był spontaniczny numer i Clapton nie wiedział, czego się spodziewać. Gdy Jimi zaczął swoją płomienną wersję "Killing Floor"Howlin’ Wolfa, po prostu zszedł ze sceny w połowie utworu. "Nie mówiłeś mi, że on jest TAK dobry"- warknął do Chandlera.

Nawet Kathy miała dość

Tego wieczoru wśród publiczności był jeszcze ktoś - 20-letnia Kathy Etchingham, którą Hendrix poznał pierwszej londyńskiej nocy. "To wybuchło od razu" - wspominała Kathy. Owszem, Jimi słynął z romansów z dziesiątkami, jeśli nie z setkami kobiet, ale to właśnie z Kathy stworzył jedyne miejsce, które nazywał domem. Najpierw pomieszkiwali w hotelach, a później przenieśli się do domu, który kiedyś należał do Georga Friedricha Haendla - czy mogło być lepsze miejsce dla muzycznego geniusza? To tu Hendrix spędził pierwsze i ostatnie szczęśliwe lata życia. Na początku, gdy nie był jeszcze tak sławny, grywał w małych regionalnych klubach w Anglii. "Wtedy grał najlepiej - tylko dla siebie i dla muzyki" - wspominała Kathy. Potem wracał do niej, kochali się, słuchali muzyki, palili trawę. Gdy Kathy gotowała, zazwyczaj źle się to kończyło dla podniebienia Hendriksa, ale dobrzedla muzyki. Na przeprosiny po jednej z kłótni na temat purée ziemniaczanego Jimi napisał dla niej jeden ze swych najlepszych kawałków, "The Wind Cries Mary" (używał jej drugiego imienia Mary, gdy chciał ją zirytować). Dla niej powstały też "Foxy Lady" i "Purple Haze" - hity, które wyniosły go na wyżyny. Był coraz popularniejszy. 

Zaczęły się długie trasy koncertowe, groupies, awantury po alkoholu, zniknął gdzieś zabawny, dobroduszny i pracowity chłopak, jakiego poznała. "To był początek końca - mówiła Kathy. - Wyglądał naprawdę źle. Wypadały mu włosy, miał niezdrową cerę, postarzał się o 10 lat". Rodzinna Ameryka w końcu pokochała go po koncercie na festiwalu w Monterey w 1967 r., ale to tu zaczął też na poważnie eksperymentować z narkotykami. Publiczność oszalała, gdy podpalił na scenie gitarę. "Czarny Elvis", jak ochrzciła go prasa, "awansował z plotki na legendę". Tę legendę ostatecznie utwierdził występ na słynnym festiwalu Woodstock. Nigdy nie czuł się dobrze, grając dla tłumów, a tu czekało na niego kilkaset tysięcy ludzi. Odwlekał występ i wreszcie zamiast zagrać, jak było ustalone, o północy w niedzielę, wytoczył się na scenę następnego dnia rano. Odurzony LSD i alkoholem zagrał psychodeliczną wersję hymnu USA, a kiedy po finałowym "Hey Joe" schodził ze sceny, zemdlał z wyczerpania. Po jego powrocie do Londynu Kathy miała dość, odeszła. 

Latem 1970 r. Jimi był już w takim stanie, że jego przerażeni koleżkowie zadzwonili do niej, by przyjechała i spróbowała go uspokoić. W zdemolowanym hotelowym pokoju zastała potłuczone szkło, ogrzewanie włączone na full, i choć był środek gorącego lata, Jimiego trzęsącego się z zimna. Owinęła go kocem, wytarła mu czoło i wyszła. Spotkali się przypadkiem na ulicy parę tygodni później, zaprosił ją na drinka, ale zdecydowanie odmówiła. Następnego dnia już nie żył.

Mariola Pawlak

7/2016 Retro

Życie na Gorąco Retro
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy