Reklama

Panna z dworu w warunkach ekstremalnych

Gdy zaczynała pisać rodzinną sagę, dowiedziała się o oskarżeniu: tajny współpracownik SB "Nowak" to ona. Małgorzata Niezabitowska, twarz Solidarności, rzeczniczka rządu Tadeusza Mazowieckiego, pisarka, dziennikarka, przez lata oczyszczała się z zarzutów.

W tym roku, zmęczona chorobą, wycofała się z autolustracji i Dokończyła powieść "Składana wanna". Pisanie okazało się najlepszą terapią.

PANI: Rodzinne majątki, rauty, polowania. W swojej książce wraca pani do XIX wieku, przytacza anegdoty, wspomina przodków. Nie żal pani tamtych czasów? Małgorzata Niezabitowska: To nie żal, raczej nostalgia, jaką odczuwa się za utraconym światem dzieciństwa, który był bezpieczny i radosny, a przynajmniej taki z perspektywy lat się wydaje. I ja żyłam w takim świecie, tyle że w… wyobraźni. Rzeczywistość była odwrotna - ponura, biedna, samotna po śmierci mamy, potem babci Niezabitowskiej, która przejęła opiekę nade mną i też wkrótce odeszła na zawsze. A jeszcze ojciec chorował na gruźlicę, której nabawił się w okresie stalinowskim, miesiące spędzał w szpitalach i sanatoriach, powierzając mnie dalszym krewnym.

Reklama

Jak 11-letnia dziewczynka dawała sobie z tym radę?

- Uratowała mnie właśnie wyobraźnia. Pozwalała przenosić się w czasie do miejsc, o których opowiadała mi babcia. Siedząc w fotelu lub na ulubionej ławce w dzikim zakątku Łazienek, potrafiłam godzinami przeżywać przygody w Puszczy Solskiej, gdzie znajdowało się leśne dworzyszcze Niezabitowskich. Byłam więc, jak na głęboki komunizm, panienką z dworu w warunkach ekstremalnych.

Jaki to był świat?

- W warstwie zewnętrznej - obszerny drewniany dom pełen ludzi i zaprzyjaźnionych zwierząt, otwarty i gościnny, wielkie gospodarstwo, stawy rybne, tartak, a więc mnóstwo obowiązków, ale też przyjęcia, zabawy oraz polowania, jedyny element, którego nie lubiłam. Najważniejsze były jednak zasady, bo - jak zawsze podkreślali wszyscy moi dziadkowie - rzeczy materialne można stracić w jednej chwili, a tego, co masz w sercu i głowie, nikt ci nie odbierze.

- Toteż przekazali mi rodzinny kod - wywodzący się z tradycji system wartości oraz zbiór reguł zwany kindersztubą, które babcia Niezabitowska rozszerzyła o praktyczne rady. Wiedziała, że jest nieuleczalnie chora, i chciała zabezpieczyć mnie na przyszłość. Dziecięcymi kulfonami zapisywałam wszystko, co mówiła, w sposób wielce uporządkowany. W zeszyciku były rozdziały: mężczyźni, konwersacja, styl, ale też układanie sztućców na stole czy kolejność witania przy prywatnych i oficjalnych okazjach. Potem, gdy byłam nastolatką, zeszycik stał się moją biblią.

Ale w rodzinie nie wszyscy sztywno trzymali się tych zasad. Opisuje pani również skandale: pradziadka Edmunda Mysyrowicza, który traci rodzinne majątki, a następnie porzuca żonę i ośmioro dzieci, nie przejmując się ich losem, czy cioteczną babkę Jadwigę, która wysłana do klasztoru zakochuje się w swoim spowiedniku. Oboje zrzucają habity i razem uciekają do Egiptu.

- Wówczas te zachowania hańbiły rodzinę, kalały nazwisko. Sto lat później byłam wdzięczna przodkom za ich wyczyny, bo miałam co opowiadać w "Składanej wannie". I jeszcze na następne tomy wystarczy mi gorszących czy zabawnych historii, jak ta należąca do moich ulubionych, akurat nieskandalizująca, o ojcu i wilku. W majątku Niezabitowskich wśród oswojonych zwierząt - jelonka, puchacza, wydry - żył także, choć w specjalnym kojcu, wilk. Tolerował jedynie dziadka, który znalazł go w lesie przy zabitej waderze, i uwielbiał, nawet gdy już wyrósł na potężnego basiora, drapanie po brzuchu. - Kiedy wybuchła wojna i zrobiło się bardzo niebezpiecznie, w nocy wilk był wypuszczany, krążył po całym ogrodzonym terenie, lecz dopiero gdy wszyscy byli w domu.

Tak też się stało kolejnego wieczoru, tylko że dziadek nie zauważył nieobecności syna Tadzia, a ten sądząc, że we dworze na niego czekają, przeskoczył płot i zamarł z przerażenia, bo zza winkla wysunął się potężny kształt. Wilk jednak zamiast zaatakować, podszedł i przewrócił się na grzbiet. Sygnał był jasny. I mój ojciec zaczął drapać włochate brzuszysko, a ilekroć próbował przestać, bestia warczała i pokazywała kły. Po godzinie dziadek, zorientowawszy się, że Tadzia nie ma w domu, wybiegł na dziedziniec i znalazł chłopaka półżywego. Zlany potem leżał obok wilka i mdlejącą ręką drapał, drapał...

Kiedy zdała sobie pani sprawę, że poprzez urodzenie została wyróżniona przez los?

Dotarło to do mnie wcześnie, choć wyróżnienie było dość szczególne: "Hrabini jeździ na świni" pisane kredą na drzwiach naszego mieszkania. Babcia ścierała napis, a następnego ranka pojawiał się znowu. Ja, muszę przyznać, mniej się tym przejmowałam, a po śmierci babci, kiedy zaczęłam uprawiać różne sporty, dołożyłam temu, który to wypisywał. Nie zachowałam się jak dama - babcia pewnie dałaby mi reprymendę - ale zadziałało.

A szkoła? To nie były dobre czasy dla ludzi z takimi nazwiskami.

Niezabitowscy nie są rodziną arystokratyczną, tylko ziemiańską, jedną z wielu, i nazwisko nie kojarzyło się tak źle jak na przykład Radziwiłłowie. Gorzej było u mamy. Jej najmłodsza siostra Halszka, gdy kończyła szkołę średnią, od razu usłyszała, że o studiach nie ma co marzyć. Była zdolna, pracowita, ambitna, toteż trzy razy próbowała dostać się na medycynę, aż wylądowała w pomaturalnej szkole ogrodniczej. Ale też w latach 50. Kurcewicz-Koryatowicz-Bułyha brzmiało niewątpliwie klasowo obco. Ja natomiast nie mam się na co skarżyć, nikt mnie w szkole nie gnębił. Pochodzenie nie było obciążeniem, przeciwnie, dawało siłę dzięki zakorzenieniu. To znacznie ułatwia życie. Człowiek wie, gdzie jego miejsce, nie ma rozdartej duszy, wątpliwości, co robić, jak my, kiedy całą rodziną znaleźliśmy się w 1986 roku w Stanach, gdzie na Harvardzie otrzymałam stypendium.

Tak po prostu, bez problemu pani wyjechała?

- Po Październiku 1956 roku i w epoce Gierka z Polski się wyjeżdżało, choć paszport był narzędziem sprawowania władzy i nikt nie mógł być pewien, czy następnym razem zostanie z ojczyzny wypuszczony. W stanie wojennym granice się zamknęły, potem otwierano je powoli. Mnie odmawiano wyjazdu na wykłady do Austrii, odwoływałam się bez powodzenia, aż dowiedziałam się, że w biurze przepustek MSW wisi skrzyneczka "Korespondencja do ministra" i że generał Kiszczak te listy czytuje, czasem z dobrym skutkiem dla nadawcy. Napisałam dość przewrotnie, że nie dostaję paszportu, ponieważ - jak mogę się domyślić - byłam dziennikarką "Tygodnika Solidarność" do chwili jego zamknięcia w grudniu 1981 roku, a przecież pan minister oświadczył w swym niedawnym przemówieniu, że nikt nie będzie karany za związek z Solidarnością. Ten list jest do dziś w moich dokumentach paszportowych z adnotacją Kiszczaka, aby sprawę załatwić. Wówczas, w 1984 roku, nie wyjechałam, bo zaczęłam organizować "Przegląd Katolicki". Ale dwa lata później wszyscy dostaliśmy paszporty na wyjazd do Cambridge.

Ameryka pani nie uwiodła?

- Właściwie nie mogło nam się powieść lepiej - prestiżowe dziennikarskie stypendium, doskonale przyjęta książka "Ostatni. Współcześni Żydzi polscy", praca dla "National Geographic" nad reportażem "Odkrywanie Ameryki", ale emigracja nie wchodziła w ogóle w rachubę. Nikt tego nie rozumiał. Bill Garrett, redaktor naczelny "National Geographic", jeszcze w przededniu naszego wylotu do Polski pytał, dlaczego wracamy, i chyba nie przekonała go odpowiedź: "Bo to nasz dom". A dla mnie decyzja była oczywista. I nigdy jej nie żałowałam.

Naprawdę nigdy?

- Nie. Podróżując po Ameryce, starałam się ją "odkryć" i sądząc po reakcjach czytelników oraz samej redakcji, wyszło nie najgorzej, ale mnie to nie ruszało. Wykonywałam swój zawód najlepiej, jak potrafiłam, i tyle. W Polsce natomiast wszystko miało inną temperaturę - gorącą lub zimną, nigdy letnią. I choć reżim był okropny, kraj ubogi, czas beznadziejny, to emocje ogromne. Najpierw fantastyczne poczucie wspólnoty w okresie Solidarności, potem przeciwstawianie się złu, dokumentowanie stanu wojennego na ulicach, co było zakazane wieloletnim więzieniem, przekazywanie tych materiałów, zdjęć i moich tekstów na mikrofilmach, w stylu Bonda, francuskiemu dyplomacie, który przemycał je na Zachód, wreszcie praca nad książką o polskich Żydach, a po powrocie duży projekt, nieukończony, bo nastąpił przełom…

Rok 1989. Zostaje Pani rzeczniczką rządu Tadeusza Mazowieckiego, twarzą Solidarności. Co wydarzyło się później, kiedy nagle oskarżono panią o współpracę z SB?

- To ja sama, natychmiast jak się dowiedziałam, ujawniłam istnienie esbeckiej teczki, a następnie poświęciłam pięć lat życia walce o prawdę i zlustrowałam się chyba najlepiej jak tylko można. Na mój wniosek odbył się proces z kilkunastoma rozprawami, wydałam książkę "Prawdy jak chleba", w której wszystko dokładnie opisałam, na mojej stronie internetowej znajdują się dokumenty, przedstawiony został mechanizm wszystkich fałszerstw. Ten ogromny ból, stres oraz wysiłek przypłaciłam ciężką chorobą. I wystarczy. Takie jest zdanie lekarzy i moje najgłębsze przeświadczenie. Ten rozdział jest już zamknięty.

Czego dowiedziała się pani o ludziach?

- Na szczęście więcej dobrego niż złego. Rodzina i przyjaciele stanęli za mną murem, wielu dalszych znajomych, a nawet wcześniej nieznajomych wspierało mnie, do tej pory ludzie na ulicy deklarują mi sympatię i solidarność. Zdarzali się, naturalnie, i tacy, choć nie z mojego kręgu, którzy wierzyli w świętość esbeckich papierów, ale z czasem ta wiara staje się coraz bardziej wątła. Pomógł mi również Henryk Woźniakowski, prezes wydawnictwa Znak. Zeszłej wiosny dowiedziawszy się, że nadal czuję się słabo, namówił mnie do dokończenia rodzinnej sagi, której pisanie przerwała autolustracja. I udało się. "Składana wanna" ukazała się pod koniec czerwca.

Czy była terapią?

- Na pewno mobilizacją, a ostatecznie wyzwoleniem z choroby. Tak że mam spory dług wobec przodków.

A swoim wnukom opowiada pani rodzinne historie?

- Od maleńkości. I kiedy, zgodnie z naszym rytuałem, przed zaśnięciem chłopcy mają wybrać temat na dobranoc, nie mogą się zdecydować, czy mam opowiadać o przygodach Winnetou na Dzikim Zachodzie, czy o prapradziadku, który hodował konie wyścigowe i sam, nieustraszony jeździec, cwałował niczym prawdziwy dżygit na przełaj przez rowy, krzaki, zarośla, bo ubitego traktu nie uznawał. I proszę zgadnąć, co Szymi i Kocio wybierają częściej?

Katarzyna Olkowicz

Pani 9/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy