Reklama

Ostrość musi być

Niedawno usłyszała o niej cała Polska. Pani doktor przeprowadziła operację jednoczesnego przyszycia dwóch odciętych rąk. Ale to tylko jeden z jej sukcesów. Anna Chrapusta jest gwiazdą polskiej mikrochirurgii. Stworzyła w Krakowie nowoczesne centrum replantacji, chirurgii plastycznej i leczenia oparzeń. Wymyśla nowe techniki, nie godzi się z określeniem "przypadek beznadziejny". Zrobiła karierę i nie zapłaciła za to życiem osobistym.

Twój STYL: Ubezpieczyła pani swoje ręce?

Anna Chrapusta: - Nawet o tym myślałam. Uważa pani, że powinnam? Nie dbam o nie specjalnie. Tylko krem muszę wcierać non stop, bo płyn do sterylizacji przed operacją bardzo wpływa na skórę. Raz miałam paznokcie pomalowane odżywką, zaszła reakcja z płynem i płytki mi się prawie rozpuściły.

Kobieta chirurg to rzadkie. Nie miała pani "dziewczyńskich" marzeń, żeby być piosenkarką albo aktorką?

- W maturalnej klasie chciałam zostać reżyserem. Kochałam kino, głównie polskie: Wajda, Kieślowski, Zanussi. Nałogowo kupowałam miesięczniki "Film" i "Ekran". W telewizji były wtedy dwa programy, więc jeśli na obu leciał dobry film, włączałam dwa telewizory w różnych pokojach i siadałam pośrodku. Ale w tym samym czasie uczyłam się do egzaminów wstępnych na medycynę w Krakowie. To wygrało.

Reklama

Skąd pomysł na medycynę?

- Mam starszą o jedenaście lat kuzynkę Lucynę, która poszła na te studia. Byłyśmy bardzo zżyte, ona do dziś jest moim ideałem. Kiedy przyjeżdżała do Limanowej, gdzie obie się wychowałyśmy, nie miała dla mnie czasu, bo musiała się uczyć. Siedziałam cicho obok niej i z wypiekami przeglądałam atlasy anatomiczne. Któregoś dnia podczas spaceru Lucyna powiedziała: "Wiesz, lekarz to najpiękniejszy zawód na świecie". I stało się oczywiste, że nie ma dla mnie innej drogi.

Rodzice nie odradzali: to za trudne dla kobiety?

- Nie. Dostawałam od nich wsparcie na każdym kroku. Byłam wychowana w tradycji rodu Jaworskich, ziemiańskiej rodziny mamy. Patriotyzm i nauka to były dwie najważniejsze wartości. Brat mojego pradziadka skończył chemię we Lwowie i rolnictwo w ukraińskich dziś Dublanach. Mama - filologię rosyjską. Oboje rodzice chcieli, żebym studiowała wymarzony kierunek. Tata jest emerytowanym oficerem policji. Był szefem ruchu drogowego w naszym mieście. W Limanowej jest bazylika Matki Boskiej Bolesnej, którą budował mój pradziadek Jan Kanty Śmierciak. Od lat odprawia się tam różaniec fatimski. Przyjeżdżają pielgrzymi z Polski, Czech, Słowacji. W czasach komunistycznych tata zamykał ruch wokół rynku, żeby nic nie zakłócało nabożeństwa. Ja chodziłam otwarcie do kościoła. Po przełomie ustrojowym ojciec pozostał na swoim stanowisku. Z obojgiem rodziców do dziś mam bardzo dobre relacje.

Muszą być dumni z córki, która wybiła się w tak trudnej dziedzinie. Kiedy zdecydowała się pani na specjalizację chirurgiczną?

- Szybko. Na moim roku zaczynało studia 270 osób. Zaledwie kilkoro z nas po trzecim roku przeszło na indywidualny tok studiów dzięki wysokiej średniej z egzaminów. Byłam w tej grupie. Także moja najlepsza przyjaciółka Anka Niedźwiedzka, która chodziła na swoje zajęcia do Instytutu Pediatrii w szpitalu w Prokocimiu. Towarzyszyłam jej. Tam poznałam chirurgię dziecięcą. Od początku studiów wiedziałam, że medycyna niezabiegowa mnie nie interesuje.

Dlaczego?

- Ponieważ leczenie przez podawanie tabletek wymaga cierpliwości. A chirurg widzi efekt swojej pracy od razu. Marzyła mi się chirurgia dziecięca. Najlepiej plastyczna i rekonstrukcyjna. No i miałam szczęście. Dziekan i profesor Jan Grochowski zatrudnił mnie i Ankę na tzw. studenckim etacie asystenckim. Rozpoczęłam pracę na UJ już po trzecim roku studiów. Znalazłam się w miejscu "kultowym". Szpital w Prokocimiu, czyli Polsko-Amerykański Instytut Pediatrii, to było imperium. Stworzył je właśnie profesor Grochowski. Już sam budynek budził respekt: wielkie hole, wysokie pomieszczenia, rozmach. Za czasów profesora tamtejsza chirurgia dziecięca była absolutnym numerem jeden w Polsce. Dwieście łóżek, stałe kontakty z Zachodem. Z wizytą przyjeżdżali amerykańscy prezydenci. Raz, dwa razy do roku operowałam z najwybitniejszymi profesorami z Filadelfii. Po śmierci profesora Grochowskiego napisali, że jestem jego ostatnim uczniem.

Spadkobierczyni tradycji?

- Rzeczywiście miałam przywilej pracy z guru polskiej chirurgii. Moim mistrzem był profesor Jacek Puchała, jeden z pionierów rekonstrukcji wad wrodzonych rąk i leczenia oparzeń. Poza tym profesorowie Maria i Tadeusz Łyczakowscy, mikrochirurdzy, moi pierwsi nauczyciele replantacji, czyli przyszywania odciętych kończyn i palców, oraz chirurgii twarzoczaszki. Przekazali mi w spadku swoje książki i instrumenty chirurgiczne, których wciąż używam. Wtedy byłam zafascynowana różnorodnością ich działań. Żal było wychodzić z bloku operacyjnego.

Zaczynała pani od chirurgii dziecięcej, dziś operuje pani dorosłych. To duża różnica?

- Zajmowanie się dziećmi było dla mnie doskonałym punktem startowym. Siedemdziesiąt pięć procent umiejętności zawodowych potrzebnych mi obecnie pokrywa się z wymaganiami chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej dzieci. Kiedy specjalizacja się tworzyła, obejmowała cały zakres chirurgii dziecięcej. W naszej klinice mieliśmy wszystko: ortopedię, urologię, neurochirurgię itd. Blok operacyjny był wspólny. Zaliczyłam niejedną asystę do zabiegu kardiochirurgicznego, musiałam umieć otworzyć czaszkę i ewakuować krwiak, nastawiać złamania. Spotkałam się ze wszystkimi możliwymi wadami rozwojowymi dzieci - twarzoczaszki, rąk, powłok skóry. Operowałam wiele noworodków. Wypracowałam ruchy rąk inne niż ktoś, kto od razu uczy się operować dorosłych. Naturalne ruchy chirurga dziecięcego są bardzo precyzyjne. Najmniejsze dziecko, które operowałam, miało 800 gramów. Zakładałam mu wejście centralne do żyły szyjnej.

Miała pani kontakt z dziećmi cierpiącymi, zmienionymi chorobą. Jakie to doświadczenie dla młodej kobiety?

- Czasem wstrząsające. Niektóre momenty trudno wyrzucić z pamięci. Raz, dwa razy w roku odwiedzał nas słynny amerykański profesor Scott Bartlett. W poniedziałek miał konsultacje przed tygodniowymi operacjami. Wtedy przyjeżdżało około 30, 40 dzieci z całego kraju. Od maluchów w wózku do nastolatków. Z najpoważniejszymi deformacjami twarzoczaszki - krzywe kości, szeroko rozstawione oczy, zdeformowane twarze. Korytarz chirurgiczny w części poradni był usytuowany tak, że wszyscy, którzy szli dalej, musieli przejść tamtędy. Proszę wyobrazić sobie scenę: przechodzące obok "zwykłe" dzieci na widok tych naszych krzyczą i uciekają ze strachu.

W takich chwilach nie chciała pani przenieść się na jakiś mniej stresujący oddział?

- Nigdy. A najgorsze momenty przeżyłam, będąc w ciąży. Lecząc wady wrodzone, doskonale wiedziałam, jaka wada w którym momencie rozwoju dziecka może się pojawić. Każdego dnia wyobrażałam sobie, co aktualnie dzieje się w moim brzuchu. Wielki stres. Kiedy czternaście lat temu urodziłam Marynię i zobaczyłam, że jest zdrowa, pomyślałam: dzięki Bogu, więcej losu kusić nie będę.

Zachodząc w ciążę, nie bała się pani, że zawodowo może to oznaczać odstawienie na boczny tor?

- Nie. Moment na dziecko był dobry. Zdałam egzamin na pierwszy stopień specjalizacji, kończyłam doktorat. Pochwalę się, że miałam najszybszą "jedynkę" i najszybszy doktorat w Prokocimiu - w wieku 29 lat. Broniłam się w siódmym miesiącu ciąży. Pracowałam do końca, ale mniej na bloku, w polu elektromagnetycznym. Zamiast kawy piłam zieloną herbatę. Wróciłam do pracy po pół roku, nie przyspieszałam tego 

Jaki mężczyzna zdecydował się zostać partnerem ambitnej indywidualistki, która zamierza robić karierę w chirurgii? 

- Ależ nas ulepiono z tej samej gliny! Poznaliśmy się przed uczelnią, sprawdzając wyniki egzaminów wstępnych. Okazało się, że jesteśmy w jednej grupie, i tak już zostało. Mój mąż, Piotr Klimeczek, jest radiologiem, jednym z pierwszych i najlepszych w Polsce specjalistów diagnostyki obrazowej serca. Pomagał rozwijać ośrodki w Aninie, Łodzi, w Zabrzu u profesora Zembali i we Wrocławiu, gdzie spędził najwięcej czasu. Teraz wrócił do Krakowa. W okresie naszych specjalizacji rodzina była w rozjazdach.

Dwóch lekarzy z tego samego szpitala. Da się zostawić pracę za progiem domu?

- To niemożliwe. Czasem mamy wspólnego pacjenta, konsultujemy go nawzajem. Oboje odbieramy telefony z pracy. Mąż jest ordynatorem oddziału radiologii, ja swojego centrum. Nie da się odciąć, ponosimy przecież odpowiedzialność.

W Rydygierze, specjalistycznym szpitalu, szefuje pani połączonym oddziałom chirurgii plastycznej i rekonstrukcyjnej oraz oparzeń. Pani dzieło?

- Jak drugie dziecko. Do Rydygiera przyszłam robić specjalizację na oddział chirurgii. Mój ordynator wiedział, że jestem od Puchały, który stworzył jedną z najlepszych dziecięcych "oparzeniówek" na świecie. Powiedział: "Niech pani próbuje, może uda się zrobić coś takiego dla dorosłych". No i szybko zrobiłam rewolucję. Wprowadziłam zakaz opatrunków "na żywca". Zamiast nich zabieg z anestezjologiem na bloku operacyjnym. W tej chwili jesteśmy jedynym ośrodkiem w Polsce, który prowadzi taką formę leczenia u dorosłych, zupełnie bez bólu. W znieczuleniu możemy nie tylko zdjąć opatrunek, ale też usunąć martwicę, oczyścić ranę. Dzięki temu udało się skrócić średni czas pobytu pacjenta w szpitalu ponaddwukrotnie.

Rozumiem, że trafiają do pani poważne oparzenia. Nie proste, gorącą herbatą?

- Oparzenie gorącą herbatą też może być śmiertelne. Zwłaszcza jeśli jest to oparzenie tzw. okolic wstrząsorodnych: twarzy, szyi, zgięcia stawów, krocza. Przy oparzeniu powyżej 25-30 procent ciała markery sercowe są na takim samym poziomie jak przy zawale.

Jak dochodzi do tych najgorszych oparzeń?

- To są wypadki w pracy, nieszczęśliwe zdarzenia, czasami naprawdę głupie. Ktoś np. sprejem czyści w łazience klawiaturę komputera, a potem zapala gaz i powietrze wybucha. Albo nalewając paliwo do kosiarki, poleje sobie nogawkę, a potem zapala papierosa i płonie na nim ubranie. Jest też bardzo dużo zdarzeń po alkoholu.

Dzieci są częstymi ofiarami?

- Niestety tak. Pokażę pani zdjęcie najmłodszej leczonej tu pacjentki, ze Świnoujścia. Dopóki nie uda mi się dopiąć swego, czyli otworzyć oddziału oparzeń i plastyki dziecięcej, możemy u nas leczyć dzieci od piątego roku życia. Tamta dziewczynka miała trzy i pół roku, przyjęliśmy ją wyjątkowo. Oparzyła się bardzo gorącą wodą, cały bok, ucierpiała zwłaszcza lewa ręka. Wszczepiono integrę, tzw. sztuczną skórę. Wystąpiły powikłania i doszło do strasznych przykurczów. W poprzednim szpitalu mała została zakwalifikowana do amputacji ręki na wysokości barku. Dziś potrafi nią pisać.

Poznaliśmy panią jako specjalistkę od przyszywania odciętych kończyn. Co jest powodem takich wypadków?

- Znów przede wszystkim urazy w pracy. Przywożą nam wielu stolarzy, ale także budowlańców, pilarzy. Zdarzają się majsterkowicze, którzy nie potrafią korzystać z niebezpiecznych urządzeń. Przeważają mężczyźni, ale czasem ofiarami są kobiety, które np. asystują przy cięciu drewna na opał. Albo przycinają krzewy w ogrodzie. Jeśli chodzi o palce, zdarzają się "wypadki obrączkowe". Na przykład pewien architekt idąc po schodach, wywrócił się, a obrączka zahaczyła mu o gwóźdź wystający z poręczy. I palec oderwany.

Po jakim czasie może pani doszyć urwaną kończynę?

- Wszystko zależy od wysokości, na której doszło do urazu. Jeśli powyżej nadgarstka lub łokcia, to mamy 6-8 godzin do rozpoczęcia zabiegu. Odpowiednio przechowany palec możemy przyszyć nawet po 24 godzinach.

 Odpowiednio przechowany, czyli zamrożony?

- Broń Boże! Odcięta część ciała powinna być przechowywana w temperaturze plus cztery stopnie, a tkanki nie mogą mieć kontaktu z lodem. Może dojść do odmrożenia i martwicy. Palec powinien być owinięty wilgotną jałową gazą.

Słyszałam, że aby ocenić szanse powodzenia operacji, prosi pani o MMS ze zdjęciem poszkodowanego. Na tej podstawie umie pani podjąć decyzję: ratujemy?

- Tak. Dopóki według polskiego prawa jest to możliwe, posługujemy się zdjęciami. Jeżeli coś się absolutnie nie nadaje do przyszycia, nie ma sensu narażać pacjenta na trudy transportu i angażować lotniczego pogotowia ratunkowego.

Który przypadek będzie pani wizytówką, kiedy zdecyduje się pani mieć własną notę w Wikipedii? Jednoczesne przyszycie obu rąk?

- Trudno powiedzieć, operuję ponad dwadzieścia lat. O tym podwójnym zabiegu można powiedzieć, że to była replantacja książkowa. Wyzwanie polegało przede wszystkim na walce z czasem. Technicznie najtrudniejsze są operacje, które wykonuję w całkowitych przeciwwskazaniach.

To znaczy w sytuacjach teoretycznie beznadziejnych? 

- Tak. Mieliśmy np. dziesięcioletniego chłopca, którego przywieziono z brakiem fragmentu śródręcza. Piła do cięcia najgrubszych drzew odcięła mu i zniszczyła część dłoni. Odtworzyłam ją, dziś chłopiec zgina, prostuje i czuje palce. Mam fotografię, na której ściskamy sobie dłonie. Lubię takie zdjęcia.

Te "po" są w porządku, ale "przed" przyprawiają o dreszcze. Dużo panią kosztowało oswojenie takich obrazów? 

- Nie oswajałam, bo nigdy mnie to nie przerażało. A rzeczywiście widuję horrory. Zresztą obrazu pacjentów po amputacjach nie da się porównać z widokiem ciężkich oparzeń, szczególnie płomieniem.

Z powodu blizn cierpią zapewne i mężczyźni, i kobiety. Ale u kobiet dochodzi pewnie większy stres z powodów estetycznych, bo nie chcą żyć oszpecone?

- Rzeczywiście. Pamiętam siedemnastoletnią dziewczynę. Bardzo utalentowana skrzypaczka. Gdy miała półtora roku, przeżyła straszne poparzenie, ucierpiał przede wszystkim tułów. Z tym rosła. W ogóle nie wykształciły się jej piersi. Mama zjeździła z nią całą Europę, znalazła tylko jednego lekarza w Wielkiej Brytanii, który chciał się podjąć leczenia. Jednak koszty, które wyliczył, przerosły tych ludzi. Dziewczyna znalazła mnie w internecie. Odpisałam, żeby przyjechała z mamą do Krakowa. Po trzech zabiegach nosi stanik w rozmiarze B, jest szczęśliwa. Moi koledzy nie mogli uwierzyć, kiedy im tłumaczyłam, że pod spodem, pod tymi bliznami są gruczoły. Tylko trzeba je uwolnić. Byli zaskoczeni, kiedy się okazało, że piersi faktycznie tam są. Dla mnie nie ma takich niespodzianek. Wiele jest do osiągnięcia, tylko trzeba się odważyć.

Pani wykonała pierwszą u nas operację ratującą... jak to powiedzieć... męskość pacjenta.

- Tak. To była druga w Polsce operacja przyszycia prącia, ale pierwsza z zespoleniem tętnic ciał jamistych. Co oznacza, że narząd odzyskał pełną sprawność.

Czyli pionierka?

- Trochę tak. Wymyślam nowe patenty albo modyfikuję istniejące. Tak było z tzw techniką Ortigochei, która pozwala zrekonstruować ubytek skalpu. Proszę sobie wyobrazić pacjenta z dwoma otwartymi potężnymi ubytkami w czaszce po oparzeniu prądem wysokiego napięcia. Przeszczepiłam kość, którą wzięłam spomiędzy ubytków, ale co ze skórą? Mój pomysł - podcięłam płaty szeroko do karku i ponacinałam tak, żeby po ich przemieszczeniu na pokrytej nimi czaszce nie było łysych plam. Taki trik.

Pani ma czarodziejskie ręce...

- Nie, wystarczy mieć fantazję. Tego uczyli mnie moi mistrzowie. Jestem trochę plastykiem. Muszę wyobrazić sobie ucho, które potem "rzeźbię" w chrząstce wyjętej z żebra. Rekonstrukcje małżowin są jednymi z najtrudniejszych operacji plastycznych.

Miewa pani poczucie, że wchodzi trochę w kompetencje natury albo - jak kto woli - Stwórcy? Przecież to od pani zależy, jaki kształt będzie miało to ucho.

- Czasem śmiejemy się z kolegami, że poprawiamy po Panu Bogu. Ale to są tylko żarty. Nie śmiem nawet tak myśleć. Ja po prostu jestem lekarzem. Pomagam.

W prywatnej klinice zajmuje się pani chirurgią estetyczną. Ta dziedzina nie przesuwa za daleko granicy ingerencji w dzieło natury?

- Chodzi pani o to, że tylko spełniamy kaprysy? Nie. Brak akceptacji własnego ciała powoduje zniszczenia emocjonalne. Pacjenci często są na granicy depresji. Mają problemy z nawiązywaniem kontaktów. A po jednej operacji zmieniają się nie do poznania. To, co psychiatrzy zrobiliby, stosując leki, my jesteśmy w stanie zrobić, poprawiając przyczynę niezadowolenia.

Na ścianie gabinetu ma pani ładne obrazki. To od pacjentów?

- Nie. To akurat rysowała Marynia. Ale faktycznie, pacjenci przysyłają mi czasem coś, co sami namalowali albo napisali - dowód, że ręka jest sprawna. Operowałam kiedyś chłopca po urazie nadgarstka z przecięciem nerwu. Nie miał czucia w czterech palcach, a mimo to cierpiał. Zimą odnerwiona ręka nie tylko marznie, ale i boli. Zrekonstruowałam mu ten nerw. Jedną z technik jest wszycie końcówek nerwu we wstawkę, która obejmuje je jak mufka. Stosowano łącznik, który miał maksymalnie dwa centymetry. Ja "wmontowałam" dwa naraz, w sumie cztery centymetry wstawki nerwowej. To był pionierski zabieg w Europie. W efekcie chłopiec odzyskał władzę w palcach. Wyhaftował dla mnie obrys swojej ręki, razem z nerwem. Innym kolorem to miejsce, które odzyskaliśmy dzięki wstawce.

Kiedy udają się pani takie rzeczy, koledzy po fachu bardziej się cieszą czy zazdroszczą?

- Ujmę to tak: przyzwyczaiłam się do rywalizacji zawodowej. Wiem, że im więcej będę robiła, tym więcej będę miała zwolenników, ale i przeciwników. Jeżeli ktoś nie akceptuje tej zasady, powinien się wycofać. Ja do takich ludzi nie należę.

Pani sposób na stres?

- Żyję przy muzyce. Gra mi w domu, w samochodzie i podczas zabiegów. Na przemian Mozart i Metallica. Stres pracy rozładowuję od razu, podobnie jak koledzy. Podczas operacji dużo rozmawiamy. Przy zabiegach mikrochirurgicznych śmiejemy się, że jedyny moment, kiedy dwie osoby są na bezdechu, to chwila odcinania nici. To się robi, wstrzymując oddech, ręka nie może drgnąć. Taki szew jest dwa razy cieńszy od włosa. Dlatego jeśli operacja jest długa, trzeba zjeść lub wypić coś słodkiego. Spadający cukier powoduje, że w lupach czy mikroskopie widzę mikrodrgania moich palców. To niedopuszczalne.

Pracuje pani ze szczególnym wytężeniem wzroku. Dba pani o oczy?

- Nie jakoś szczególnie. Operuję zazwyczaj przez lupy, które dają dwuipół- lub czterokrotne powiększenie. Łączę nerwy o średnicy mniejszej niż milimetr, a pole operacyjne ma czasem centymetr na centymetr. O moim wzroku mogę powiedzieć, że docenia ostrość. Dlatego w domu mam telewizor o bardzo wysokiej rozdzielczości, a telefon i komputer z najlepszą matrycą. Takie skrzywienie zawodowe.

Są jakieś inne?

- Kiedy np. coś w domu przyszywam, to nie mówię, że "szyję", tylko "zakładam szew". A jak kiedyś z koleżanką po fachu piekłyśmy mięso i w przepisie kazali "ostrzyknąć" je masłem, to wbijając w nie strzykawkę, odruchowo sprawdzałam, czy nie trafiam na naczynia, nie zrobię mięsu krzywdy. Koleżanka ma tak samo.

Jak pani odpoczywa?

- Staram się żyć sportowo: narty, basen, bieganie. Mam zielony pas taekwondo. Dużo jeżdżę na rowerze, to mój ukochany sport. No i tenis. Muszę być w dobrej formie. Po powrocie do domu wchodzę na orbitreka. Chcę się ustrzec przede wszystkim problemów z kręgosłupem.

Jaki jest pani rekord długości operacji? -

- Piętnaście godzin. Przenosiłam na podudzie unaczyniony przeszczep kości strzałkowej. Pacjent był po dwudziestu zabiegach, kość nie chciała się zrastać przez dwa lata. Trudno ją było zrekonstruować. Ale ciężkie jest nie tylko stanie przy stole operacyjnym, także np. przenoszenie pacjenta z łóżka na stół i z powrotem. Coraz więcej Polaków waży ponad sto kilogramów. Poza tym operując oparzenia, często jedną ręką trzymam w górze nogę pacjenta, a drugą ręką pobieram przeszczep od dołu. Jak ktoś jest słaby, to sobie nie poradzi.

Dobrze pani śpi? Nie wracają obrazy z sali? 

- Śpię zawsze za krótko. A sny? Myślę, że każdemu chirurgowi zdarza się, że operuje dwa razy to samo - raz na bloku, a potem we śnie.

Jak świętuje pani sukcesy? Czy w przypadku lekarza na permanentnym dyżurze szampan wchodzi w grę?

- Są takie okazje, ale nieczęsto. Kiedy się prowadzi taki tryb życia jak ja i mąż, świętem jest, że możemy spędzić wspólny wieczór bez dyżuru pod telefonem. Muszę być dyspozycyjna. Kilka razy zdarzyło mi się wychodzić z domu w naprawdę złych momentach. Kiedyś Marynia przygotowała superkolację. Nakładała ją, a wtedy zadzwonił telefon - wiozą mi pacjenta. Mówię: albo jemy szybko, albo jutro. Przykro tak zostawiać dziecko. Raz pewien góral z Bieszczad obciął sobie rękę akurat w Wigilię. Siła wyższa.

Marynia się nie buntuje? 

- Nie zna innego modelu. Taki akceptuje i dlatego na przyszłość też wybrała medycynę. Jest świetną dziewczynką, chodzi do gimnazjum. Pięknie pisze, rysuje, interesuje się modą. Bardzo dobrze się uczy. Uwielbiam spędzać z nią czas. Ostatnio byłyśmy w podróży po Europie, obejrzałyśmy niezliczoną liczbę muzeów. Też to lubię.

Wzrusza się pani czasem? Bo może widząc tyle cierpień, musiała się pani uodpornić na łzy? 

- Nie sposób się uodpornić. Każdy pacjent ma swoją historię. Nie skupiamy się tylko na chorej ręce czy twarzy. Czasem leczenie się ciągnie, spędzamy ze sobą dużo czasu, rozmawiamy. Niektóre dzieci z powodu wad wrodzonych leczę od początku ich życia. Bywa, że do osiemnastych urodzin. Zaprzyjaźniam się z ich rodzicami. Gdy terapia dobiega końca, stajemy naprzeciw siebie i nie możemy uwierzyć: to już się więcej nie spotkamy? To są wzruszające momenty. Chce się płakać. Czasem pacjenci wracają na wizyty kontrolne, zawsze miło się z nimi widzieć.

Przywożą tu dobrą energię?

- O tak, dają mi wsparcie, miłe słowa. Po tej słynnej replantacji dwóch rąk dostawałam od nich po sto SMS-ów dziennie. Chcieli pogratulować i powiedzieć, jak się cieszą, że to ja ich leczę.

Zmienia pani historię ich życia. To chyba budująca świadomość? -

Bardzo. I widzi pani, czyli jednak jestem reżyserem!

Rozmawiała AGNIESZKA LITOROWICZ-SIEGERT

Twój STYL 2/2016

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy