Reklama

Odmienne stany świadomości

Celebryci "kochają" kokainę, młode matki - środki nasenne. Studenci palą trawkę, a dzieciaki ryzykują życie, eksperymentując z dopalaczami. Co i jak biorą Polacy? I najważniejsze - dlaczego to robią?

Michał w "boskiej szałwii" najbardziej lubi kolory. Błękity i czerwienie, turkus i biel. I światła. I te dzikie ataki śmiechu. I to, jak nagle poważnieje, kiedy zamyka oczy, i to, że świat, który przed chwilą widział, składa się z setek małych kryształków, jak w kalejdoskopie. I jak trzyma swoją dziewczynę za rękę, gdy razem palą. Jakby go prąd przechodził. Lubi też grzyby, po które w zeszłym roku wybrali się specjalnie do Amsterdamu. Pojechali potem nad Morze Północne i nakręcili film. Dwie godziny - nic tylko linia brzegowa i oni. I rozmowy o kosmosie, o Bogu, o życiu. O miłości. I seks na plaży, jakby pierwszy raz w życiu dotykał dziewczyny.

Reklama

- Mam 35 lat, jestem ustawiony i uwielbiam przypalić. - Michał wybucha śmiechem i wyciąga się na leżaku; patrzymy na Wisłę i wschodzący księżyc. Za naszymi plecami bawią się setki ludzi. W powietrzu czuć zapach marihuany. - Tylko nie rób ze mnie narkomana. To taki, co się trzęsie i zbiera kasę na dworcu. Widziałeś kiedyś narkomana, który by się wybierał do Meksyku? A ja się wybieram. Pójdziemy z Kaśką na pustynię, zjemy peyotl, padnę na kolana i powiem, że w całym kosmosie nie ma drugiej takiej, a jak wrócimy, to się z nią ożenię. Po co w tym wszystkim peyotl? Jak kiedyś spróbujesz, to zrozumiesz.

Kto to wie?

Statystycznie wygląda to tak: marihuanę pali 12 proc. Polaków. Co czwarty 15-latek palił ją przynajmniej raz w życiu. Co dziesiąty robi to raz w miesiącu. Znajdujemy się w europejskiej czołówce pod względem produkcji i spożycia amfetaminy, za to na rynku dopalaczy nie dorównuje nam nikt. Polacy chętnie sięgają też po leki uspokajające i nasenne. Jesteśmy jednym z nielicznych krajów w Europie, w których narkotyków używa się coraz więcej. Terapeuci załamują ręce, politycy straszą zaostrzeniem przepisów, a Polacy, zwłaszcza ci młodzi, ćpają na potęgę. Na prowincji najlepiej schodzą marihuana i "tabsy". Kiedyś wiadomo było, że chodzi o pigułki ecstasy. A dziś - kto to wie? Piwniczne laboratoria wyrastają jak grzyby po deszczu. Produkuje się w nich dopalacze, czyli chemiczne eksperymenty. Kupujesz i dopóki nie zażyjesz, nie masz pewności, jak to działa.

W dużych miastach popularna jest kokaina, ulubiony narkotyk celebrytów i tych aspirujących do sławy.

"W kręgach artystycznych dotąd były alkohol i jointy, a teraz jest koks - mówił w jednym z wywiadów muzyk Tymon Tymański. - Telefon, diler przyjeżdża i wszyscy wciągają. Kiedyś może dwóch, trzech kumpli opieprzało gram koksu w kiblu, nie dzieląc się z resztą, a teraz jest impreza, 40 osób i wszyscy się zrzucają". Sprawa narkotyków wśród warszawskich gwiazdeczek stała się szczególnie gorąca, kiedy były mąż Edyty Górniak, znany ostatnio jako Dariusz K., śmiertelnie potrącił kobietę. Zdaniem biegłych był pod wpływem kokainy.

Jeszcze na początku lat 90. narkoman kojarzył się z wysuszonym heroinistą z dworca PKP. Dziś może być dobrze sytuowanym prawnikiem, znanym artystą, twarzą z telewizji. Albo piątkowym uczniem z liceum.

Każdy coś przypali

Maja Ruszpel, prezes Fundacji Inspiratornia, przyznaje, że stereotyp dworcowego narkomana już dawno jest nieaktualny.

- Wiele osób, z którymi rozmawiamy, zwłaszcza te, które nie pamiętają lat 80., w ogóle nie zna tego wizerunku. Inspiratornia przez dwa miesiące prowadziła badania wśród bywalców stołecznych knajp nad Wisłą. Okazało się, że 80 proc. miało doświadczenia z marihuaną - komunikuje Ruszpel. - Otwarcie mówili, że jej używają i że robią to od lat. Co więcej, gdy palacze marihuany zaczynają szukać pomocy, zależy im na terapiach dedykowanych tylko im. Nie chcą się leczyć z heroinistami. Z tych samych badań wyłania się statystyczny palacz marihuany: ma od 17 do 43 lat. W ośmiu przypadkach na dziesięć to mężczyzna, po maturze, zwykle z wyższym wykształceniem, ze stabilnej finansowo i społecznie rodziny.

- Wielu z nich uważa, że lepiej jest zapalić jointa niż pić alkohol. Po trawce ludzie nie są agresywni, nie mają kaca - tłumaczy Ruszpel.

Kamil Sipowicz, filozof, mąż Kory, po raz pierwszy zapalił trawkę, kiedy miał 16 lat. - To było formatywne doświadczenie - wspomina. - Przełom lat 60. i 70., w środowisku hipisów, w którym się obracałem, bycie na haju było wielką wartością. Na haju było się podczas słuchania dobrej płyty, oglądania filmu albo po joincie.

W tamtym czasie marihuana była rozrywką dla nielicznych. Na dobre w polskiej kulturze pojawiła się razem z hip-hopem. Jako źródło inspiracji, temat piosenek, element stylu życia i polityczny komunikat, że już mamy wolność. I że ta wolność nie każdemu wychodzi na dobre. W połowie lat 90. gazety straszyły młodymi raperami palącymi trawkę na klatkach schodowych. "Biorę zielone i blunta roluję - śpiewali Tede i Numer Raz na płycie kultowej formacji hiphopowej Warszafski Deszcz.

- Funkcjonuję, nie truję, rymuję/Najpierw buduję, potem psuję/Ładuję, palę, lunatykuję/Kocham dym, więc się tym inhaluję/Mach dla ludzi, których szanuję/Więc czy grasz w zielone? Gram, gram, gram/Masz zielone? Mam, mam, mam".

- Cały problem polega na tym, że wciąż dla wielu osób trawka i twarde narkotyki to jedno i to samo - mówi Sipowicz. - A to przecież bzdura.

Michał od "boskiej szałwii" (psychoaktywnej odmiany popularnej rośliny, do kupienia w internecie) nie przepada za słowem "narkotyki", bo ono się kojarzy z marginesem. Przyznaje, że wśród jego znajomych (menedżerowie z korporacji, artyści, ludzie wolnych zawodów) każdy coś od czasu do czasu przypali. Albo wciągnie, jak w głośnej powieści "Ślepnąc od świateł" Jakuba Żulczyka. Tuż po jej premierze czytała ją cała warszawka. Każdy chciał w niej odnaleźć siebie, bo przecież wszyscy wiedzą, że Żulczyk był swego czasu pierwszorzędnym imprezowiczem i z wieloma osobami balował.

"Są trzy rzeczy, które robią wszyscy w Warszawie - pisze Żulczyk. - Po pierwsze, ludzie mówią. Mówią za dużo. (...) Po drugie, ludzie handlują. (...) Po trzecie, ludzie w Warszawie wąchają kokainę. Kokainę walą wszyscy, których na to stać, i dosyć spory procent tych, których na to nie stać. Walą prawnicy. Politycy. Lekarze. Właściciele przedsiębiorstw. Kierownicy przedsiębiorstw. Menedżerowie niższego szczebla. Menedżerowie wyższego szczebla. Gwiazdy telewizji. Pracownicy telewizji. Właściciele agencji reklamowych. Pracownicy agencji reklamowych. Finansiści. Deweloperzy. Pisarze. Malarze. Muzycy. Publicyści. Fotograficy. Dziennikarze. Producenci. Wydawcy. Restauratorzy. Bandyci. Adwokaci. Alfonsi. Kurwy. Hotelarze. Wszyscy, wszyscy bez wyjątku walą kokainę".

Zachodnia zaraza

Kamil Sipowicz przypomina, że czy nam się to podoba, czy nie, nasza kultura jest przesycona narkotykami. Sam o swoich doświadczeniach opowiada tak: - Pamiętam, jak brałem LSD z Niną Hagen, matką chrzestną punk rocka (były lata 80., Sipowicz pojechał do Niemiec, gdzie na uniwersytetach w Monachium i Berlinie robił doktorat o Heideggerze - red.). Nina dała mi namiar na pewnego Bułgara w Berlinie Zachodnim, który miał świetne kwasy. Zażyliśmy je w większym towarzystwie, potem czuliśmy, jak zmieniamy się w bogów. Wszyscy poza Niną, bo ona miała złego tripa i była przekonana, że umiera, zaczęła krzyczeć. Uratowało ją to, że w jednym z nas zobaczyła Jezusa. Potem przeniosła tę historię na płytę. Ludzie by się zdziwili, jak wiele poważnych, szanowanych osób świata polskiej kultury brało kwasy. Muzycy, malarze, pisarze... sam Matejko palił haszysz. A zresztą nie on jeden.

W "Encyklopedii polskiej psychodelii" można znaleźć znacznie więcej znajomych nazwisk. Juliusz Słowacki, Miron Białoszewski, Stanisław Lem, Jan Potocki, Zygmunt Krasiński, Adam Mickiewicz - wszyscy oni, zdaniem Sipowicza, używali substancji psychoaktywnych.

Najbardziej otwarcie przyznawał się do tego Stanisław Ignacy Witkiewicz w wydanym w 1932 roku dziele "Narkotyki".

"Cóż się właściwie z nami stało? - pisał w rozdziale poświęconym morfinie. - Ba! Stało się coś zupełnie niesamowitego, coś, co zdaje się pochodzić nieledwie z innego wymiaru; bo czyż zdoła kto w pełni przeniknąć całą wagę słów, które zaraz wypowiem, a których brzmienie jest co najmniej szalone: Zło zniknęło... Co takiego?!... No tak - po prostu! - zniknęło". Witkacy słynął zresztą z tego, że na rewersie swoich obrazów zapisywał, pod wpływem czego powstały. A poza morfiną chętnie używał kokainy, eteru i peyotlu.

Zwierzenia Witkacego w "Narkotykach" są, jak cała jego twórczość, jedyne w swoim rodzaju. "Do pewnego stopnia - pisał - można by mnie uważać w pewnych okresach za nałogowego pijaka, o ile za takiego (różne są standardy - wzorce) uzna się kogoś, kto urzyna się przeciętnie raz na tydzień, potem nie pije miesiąc albo i więcej i który miał jedną jedyną w życiu pięciodniówkę (à propos pewnej premiery scenicznej - okoliczność wysoce łagodząca) i do dziesięciu trzydniówek, i który nigdy nie chlał wódy rano przy goleniu się. Dwa razy w życiu zażyłem kokainę na trzeźwo i zaraz postarałem się zapić to świństwo. Inne wypadki zażywania tego drogu (z czym się nigdy nie kryłem, podpisując rysunki robione w tym stanie odpowiednią marką Co) połączone były zawsze z wielkimi »popojkami à la manière russe«".

Narkotyki przez cały XIX i XX wiek były rekwizytem ruchów kontrkulturowych. Opium odurzali się XIX-wieczni symboliści, przed wojną popularne były morfina i kokaina. Narkotyki sławili bitnicy - jedna z najbardziej wpływowych powojennych grup literackich Ameryki. Hipisi palili trawkę i brali LSD, punkowcy w latach 80. sięgali po amfetaminę. Kolejni wielcy bohaterowie XX-wiecznej popkultury tworzyli po narkotykach i się nimi wykańczali.

Pierwszą prawdziwą narkotykową epidemią PRL-u był kompot, czyli polska heroina. Opracowana w 1976 roku przez dwóch gdańskich studentów chemii receptura była na tyle prosta, że kompot wkrótce "rozlał się" po całej Polsce. Stał się tak popularny, że już w 1978 roku w Głoskowie powstał pierwszy ośrodek Monaru zajmujący się leczeniem narkomanów. To był szok: narkotyki były zachodnią zarazą, nie miały prawa istnieć w demokracji ludowej.

"Moi wszyscy najbliżsi przyjaciele w szkole średniej, czyli w drugiej połowie lat 70., po prostu walili w żyłę, tak jak dzisiaj pali się trawkę - opowiadał rysownik Marek Raczkowski w rozmowie z Piotrem Najsztubem. - Byłem kiedyś z nimi w Kamiennym Potoku na koncertach i kempingu, było tam dużo bardzo ładnych dziewczyn, które ćpały heroinę, kompletnie nieprzystępne. Obojętne na wszystko. Heroina była wtedy stale wokół mnie obecna, mój najlepszy przyjaciel umarł z jej powodu. Chociaż dzięki heroinie wyciągnęliśmy go z wojska, bo zawieźliśmy mu narkotyki".

Tak wygląda szczęście

Jest taka niepozorna kamienica w warszawskim Śródmieściu, tuż obok sądów. Z kolumienkami, balkonami, trochę obdrapana, ale urokliwa. Tomasz Piątek nazywał ją Zamkiem księcia Braunuli. Bo wszyscy tam ćpali.

- Dzieci nie rosły od tej heroiny. Miały szare i pryszczate twarze - opowiada. - Któregoś dnia zdesperowana matka jednego z dzieciaków napisała na klatce schodowej srebrnym sprayem: "Wszyscy umrzecie". Było z tego dużo śmiechu. To był bardzo głośny debiut. Młody dziennikarz kojarzony z "Polityką", jeszcze przed trzydziestką, wydaje powieść. Tytuł: "Heroina". A w środku samo życie - narkotykowa strona Warszawy. Nawet nie próbował udawać, że bohater powieści to nie on. Piątek zaczął brać w połowie lat 90., kiedy w polskich miastach pojawił się brown sugar - "heroina dla bogatych". Lepszej jakości niż kompot, czystsza, znacznie droższa. Ale zabijała tak samo.

- Przyszedł do mnie kiedyś kolega - wspomina pisarz. - Wyciągnął plastikowy woreczek z proszkiem w środku i powiedział: "Patrz, Tomku, tak wygląda szczęście". O ćpaniu mówi dziś, że jest jak obóz koncentracyjny, który z zewnątrz przypomina Disneyland. - Dlatego jak się z niego spierdala, to nie można oglądać się za siebie - wybucha śmiechem Piątek. - Bo można znowu uwierzyć, że to Disneyland. I wrócić. To właśnie heroinie narkotyki zawdzięczają złą sławę. Ale też romantyczną legendę - Jim Morrison, Kurt Cobain, Ryszard Riedel, Amy Winehouse... największe legendy popkultury wykończyły się heroiną. Piątek mówi o nich "mityczne ćpuny".

- Miałem takiego narkotykowego przewodnika - opowiada. - Zagłoba polskiej narkomanii, z brzuszkiem i wąsem, mówiący staromodną polszczyzną. Poznałem go pod koniec lat 90., kiedy miał już ponad 20-letni staż. Psycholog z wykształcenia, był nawet wychowawcą w Monarze. Doskonale umiał ludźmi manipulować, wszystko wytłumaczyć. Mieszkał w białym domku z ogródkiem, w ogródku rosły malwy. Jego matka je pielęgnowała, a on w tym czasie siedział w fotelu i mówił: "Tomeczku, mam dziś dla ciebie speedballa". Połączenie amfetaminy i heroiny. Dość zabójcze.

Zdaniem pisarza narkoman ciągle sobie coś wmawia.

- To dlatego, gdy któryś z jego kolegów umrze w publicznej toalecie, myśli: "Mnie się to nie zdarzy" albo "Ciężki los narkomana, trzeba ćpać dalej", lub "Ale fajnie! Jak na wojnie!" - ironizuje Piątek. Ludzi, których okradał, żeby mieć na narkotyki, nazywał bankomatami. - Mówiłem sobie: świat jest pełen bankomatów, żeby nie myśleć, że kradnę. Dziś Piątek nie bierze, nawet nie pije alkoholu. Mówi, że uzależnienie to bardzo perfidna choroba, bo człowiek nie szuka ratunku, wręcz przeciwnie.

- Żeby pomyśleć o ratunku, trzeba sięgnąć dna - tłumaczy. - Tylko że ono jest ruchome i ciągle się oddala. Ludzie nieuzależnieni mają różne dziwne pomysły, myślą, że wystarczy silna wola, że trzeba wytrwać. Ale cmentarze są pełne osób o silnej woli. Mówi, że to, jak można używać substancji i się od nich nie uzależnić, jest dla niego czarną magią. Dziękuje tylko Bogu, że ćpał, zanim na rynku pojawiły się dopalacze.

- Widziałem pierwszych "dopalaczowców" w ośrodku odwykowym - opowiada. - Ludzie, którzy ćpali mefedron przez rok, chodzą na czworakach, toczą pianę z ust i walą łbem o ścianę. Chłopak z Łodzi kipnął na schodach na OIOM-ie. Jak go rozkroili, okazało się, że był cały niebieski w środku. Śledziona, wątroba, płuca - wszystko niebieskie. Brał tak zwane gumijagody. Barwione na niebiesko, żeby się lepiej sprzedawały. To ci kolesie, co siedzą w parlamencie i myślą, że walczą z narkotykami, stworzyli rynek dopalaczy. Przy nich stare narkotyki to pikuś.

Taka okropna depresja

Marysia jest właśnie od tych "nowych narkotyków". Jeszcze parę lat temu były nowością nawet dla terapeutów. Do dziś nikt nie wie, jakie dokładnie są skutki zażywania dopalaczy. Wiadomo tylko, że bardzo złe. Marysia mówi, że w narkotykach najbardziej podoba się jej klimat.

- Podobał - poprawia się. Kiedyś. Bo teraz to już nie. - Teraz... - zaciąga się papierosem i trzyma dym w płucach tak długo, jakby zapomniała go wypuścić - ...teraz to już nie ma w tym nic do podobania.

Pierwszy raz o "Mateusza" zapytała na forum popularnego serwisu poświęconego substancjom psychoaktywnym. Najpierw była dokładna lektura, w jaki sposób to działa, jak się to bierze. Ludzie raczej odradzali. Aha, "Mateusz" to mefedron, jeden z najmocniejszych dopalaczy. Wciąga się go nosem. Potem piecze. Niektórzy dają w żyłę, ale tylko ci, którzy już są w naprawdę poważnych tarapatach. Marysia była wtedy zaraz po maturze.

- Zobacz, jaką byłam ładną laską - mówi trochę nieśmiało i pokazuje zdjęcie. Uśmiechnięta, drobna dziewczyna z torebką. Aparat na zębach, na uszach wielkie słuchawki. Koszulka z Shirley Manson z Garbage. Teraz ma 23 lata. Niedużo. Dalej może zacząć wszystko od nowa. Tylko musi się bardzo postarać.

Na tym samym forum Marysia napisała: "Czy jest ktoś w temacie? Warszawa". Czy coś w tym rodzaju. Na pierwszy rzut oka widać, że gówniara bez doświadczenia. Parę osób ją wyśmiało, poza tym nikt się nie odezwał. "Puknij się w głowę, dziewczynko", napisał ktoś. Aż w końcu, miesiąc później, odpisał M.: "A o co chodzi?". I tyle. Trochę jeszcze to potrwało, aż wreszcie umówili się w okolicach centrum handlowego Klif w Warszawie.

Marysia czekała na przystanku tramwajowym. W trampkach, z elegancką torebką i spinkami we włosach. Czekała dobre pół godziny, zanim Maciek przyszedł. Nawet jej się spodobał. Taki skejt. Powiedział, że sam się w dopalacze nie bawi. Tylko na imprezach. Zaproponował jointa, ale Marysia była wystarczająco przerażona, a poza tym marihuana nigdy jej nie bawiła.

- Zapytał o pieniądze - opowiada. - Dałam mu stówę. Uprzedził, że sobie trochę odsypie. Za fatygę. Krążyliśmy po osiedlach, Maciek co chwilę kazał mi czekać. Znikał na klatkach schodowych, potem wychodził z zupełnie innej strony. Kilka razy myślałam, że mnie wystawił. W końcu wyszedł i nie zatrzymując się, wcisnął mi do ręki maleńkie zawiniątko z folii aluminiowej. Poczułam się trochę zawiedziona. Takie małe, niepozorne. Ale coś we mnie krzyczało z podniecenia.

Po "Mateuszu" jest tak, że odbiera oddech. I ma się ochotę na seks. I strasznie dużo energii. Chce się tańczyć, całować, robić głupie rzeczy. Albo położyć się i odlecieć. Poczuć, jak serce wyrywa się z piersi. Jak "Mateusz" przestaje działać, jest okropna depresja. Trzeba brać więcej.

- Ten towar od Maćka wciągnęłam z koleżanką. Potem się okazało, że byłam głupia, bo mefedron jest w każdym warszawskim klubie. W każdym.

Przez te cztery lata poznała inną Warszawę. Kluby, w których można wciągać kreski ze stolików i nikt się nie przyczepi. Zapyziałe mieszkania, w których o ósmej rano trzydzieści osób bawi się przy łupiącej muzyce i nikt nie wzywa policji. Eleganckie restauracje, w których sprzedaje się narkotyki przez drzwi dla obsługi. Apteki, z których można łatwo buchnąć relanium, żeby jakoś sobie poradzić ze zjazdem. Zjazd to taka depresja, kiedy narkotyki przestają działać. Taka okropna depresja. A relanium to lek. Silnie uzależniający.

Ostatnio Marysia jakoś sobie radzi. Nie bierze od sześciu miesięcy, ale cały czas siedzi na forach dla fanów dopalaczy. Mówi, że jej to pomaga. W październiku idzie na studia, ale nie wie, czy sobie poradzi. Trudno jej zebrać myśli. Ma kłopoty z pamięcią. Ciągle chodzi smutna. No i zrobiła jej się potężna wada wzroku. Dramat.

Nim robotnicy wstaną

- Bo wszystko trzeba robić z głową - śmieje się Michał i zaraz dodaje, że "twardych prochów" nie rusza.

Dochodzi pierwsza w nocy. Na obydwu brzegach Wisły Warszawa bawi się w najlepsze. Grupa dziewczyn ciągnie pijaną koleżankę w stronę metra. Dwaj dżentelmeni rozwiązują nieporozumienie za pomocą pięści. Po drugiej stronie rzeki kończy się koncert.

- Ten naćpany, tamten coś palił - wylicza Michał, wskazując mijających nas ludzi. Pytam, czy nie przesadza, bo przecież nie każdy bierze. Patrzy na mnie z politowaniem.

- Można udawać, że to nieprawda, ale wokół nas bawi się teraz mnóstwo osób, które są po czymś więcej niż po paru piwkach. Jedni będą mieli przez to kłopoty, inni nie. Jak te ćmy, co lecą do światła. Przyznasz, że jest w tym jakiś kolor? - Zapala papierosa. - A żeby za bardzo nie filozofować: nieważne, co kto dzisiaj robi, jutro i tak wszyscy obudzimy się z kacem.

Daniel Grosset

PANI 10/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy