Reklama

Nowa, lepsza twarz

Jak cię widzą, tak cię piszą - tę dyskusyjną regułę w Korei Południowej rozumieją dosłownie. Nieładny znaczy tu nieatrakcyjny. Dlatego poprawianie urody stało się społecznym przymusem. Jaka twarz, taka przyszłość, doskonałość albo nic. Do jakich wyrzeczeń zdolne są Koreanki? Co i jak można sobie zmienić? A przede wszystkim po co? Tropem powszechnego upiększania ruszył Marcin Prokop.

Są wszędzie. W seulskim metrze, na ścianach budynków, w gazetach, na ulotkach. Reklamy klinik chirurgii plastycznej. Uśmiechające się na nich dziewczyny o porcelanowych twarzach, wielkich okrągłych oczach i śnieżnobiałych zębach bardziej przypominają księżniczki z kreskówek anime niż normalnych ludzi. Normalni ludzie są zmęczeni i szarzy, mają wąskie, opuchnięte oczy, płaskie nosy, szerokie czoła i duże podbródki. Tak przynajmniej prezentują się na zdjęciach z cyklu "przed i po". Po dotknięciu skalpela, zdają się mówić reklamy, odmieniają się nie tylko ich twarze i sylwetki, ale całe dotychczasowe życie. Obietnice zawarte w hasłach reklamowych nie pozostawiają wątpliwości.

Reklama

"Bądź jak celebryci - pewna w każdej sytuacji, nawet bez make-upu". "Wszyscy oprócz ciebie już dawno TO zrobili". "Znajdź wreszcie wymarzoną pracę, kochanka i szczęście, na które zasługujesz". Spaceruję po snobistycznej dzielnicy Gangnam. Co kilka kroków mijam krzykliwe neony dziesiątek mikroskopijnych (jedno pomieszczenie) oraz gigantycznych (kilkanaście pięter) klinik. Jest ich tu około 300 na kilometr kwadratowy.

Wśród przechodniów młodziutkie, dobrze ubrane kobiety o zabandażowanych twarzach. Nikt nie zwraca na nie uwagi. Dzień jak co dzień w seulskiej fabryce marzeń. Korea Południowa to w tej chwili światowe centrum operacji plastycznych. Według różnych szacunków od 30 do ponad 50 procent Koreanek przed trzydziestką ma za sobą upiększające zabiegi chirurgiczne. Często zresztą decydują się na nie pod presją najbliższych. Respektowanie woli rodziców jest w konfucjańskim, hierarchicznym społeczeństwie traktowane wyjątkowo poważnie.

Ji Yeo już jako nastolatka codziennie słyszała od matki, że jest za gruba i za niska, a babcia podsuwała jej pigułki, od których rzekomo miała urosnąć. - Nawet kiedy ktoś mówił mi komplement, nie wierzyłam w jego szczerość i uważałam, że jestem wyjątkowo brzydka - wspomina. Zamiast uczyć się do egzaminów na studia, które dla Koreańczyków są najważniejszą, obok dobrego wyglądu, przepustką do udanego życia, przeglądała kolorowe foldery klinik. Zazdrościła zadowolonym z siebie modelkom reklamującym najróżniejsze zabiegi. Od korekty powiek poprzez zmniejszanie żuchwy po coraz popularniejsze wydłużanie kończyn, od którego chętnych nie odstrasza nawet potworny ból i wielomiesięczna rekonwalescencja.

W tajemnicy przed rodzicami pracowała jako kelnerka, żeby zebrać pieniądze na realizację swojego planu.

- Moim jedynym marzeniem było poddać się wielkiej operacji plastycznej całego ciała - wspomina. - Prawie wszystkie moje koleżanki coś już sobie robiły - mówi siedemnastoletnia Tae Bo, z którą rozmawiam podczas szkolnej przerwy. - Niektóre z nich "dostały" operacje plastyczne w prezencie urodzinowym od rodziców. Mój tata mówi, że da mi pieniądze na zabieg dopiero za dwa lata. Nie rozumiem, po co mam tyle czekać? Wszyscy wokół mnie wyglądają dobrze, a ja ciągle się czuję jak jakaś gorsza wersja siebie, której nie zdążyli naprawić. Korea jest krajem najbardziej przepracowanych ludzi na świecie. Dzieci uczą się od rana do późnego wieczora. Widok kilkulatka z tornistrem wracającego do domu po 22 nie jest niczym niezwykłym. Studenci masowo dokształcają się na prywatnych uniwersytetach - haekwonach. Jednym z handlowych hitów są specjalne poduszki w kształcie uroczych kotków, piesków i postaci anime, pozwalające zdrzemnąć się w trakcie wykładu.

Pracownicy największych krajowych korporacji, które są wymarzonymi miejscami kariery większości młodych Koreańczyków, tygodniowo przesiadują w biurach średnio o dwanaście godzin dłużej niż statystyczny Europejczyk.

Nie wszyscy wytrzymują takie tempo. Nieustająca presja sukcesu oraz wbudowana w koreańską mentalność niechęć do uzewnętrzniania prywatnych kłopotów, sprawiają, że kraj ten ma obecnie najwyższy odsetek samobójstw na świecie. Ambicja i skłonność do współzawodnictwa są koreańską cechą narodową. Dwa lata temu dzięki hitowi Gangnam Style, którego teledysk doczekał się już prawie dwóch i pół miliarda (!) odsłon w internecie, świat usłyszał o seulskim raperze PSY. Został on pierwszym koreańskim artystą, którego piosenka trafiła do czołówki "Billboardu" - najpopularniejszej amerykańskiej listy przebojów - i dotarła tam aż do drugiego miejsca.

Jednak w Korei obok wyrazów narodowej dumy w nagłówkach gazet natychmiast pojawiło się pytanie: "A dlaczego nie do pierwszego? Co zrobiliśmy nie tak?". Obsesyjna chęć bycia najlepszym oznacza również potrzebę bycia najpiękniejszym.

Uroda jest w Korei uznawana za kapitał cenniejszy nawet niż wykształcenie. Jest niemal fetyszem. Dlatego przy szukaniu pracy najważniejszą częścią CV jest zdjęcie. Lecz nie takie zwykłe, legitymacyjne. Koniecznie formatu A4. Najlepiej spreparowane przez wyspecjalizowane studio, w którym przygotują nie tylko odpowiedni make-up, ale i stylizację. Na zdjęciu należy się uśmiechać, ale nie za bardzo. Bo zbyt szeroki uśmiech kojarzy się z próżnością i samozadowoleniem, a to cechy u idealnego pracownika niepożądane.

- W tym kraju albo ktoś jest ładny, albo przestaje istnieć. Jeśli pracodawca będzie miał do wyboru kilka kandydatek o zbliżonych kwalifikacjach, zawsze wybierze najładniejszą - mówi socjolożka dr Lee Min. W przeciwieństwie do kultury Zachodu cechy wewnętrzne, takie jak osobowość i zainteresowania, są tutaj znacznie mniej istotne niż zewnętrzne przejawy statusu, na przykład ubranie i wygląd. - Nikogo w Korei nie interesuje to, co myślisz o sobie. Ważne jest, co myślą o tobie inni - mówi Lee Min.

Koreańczycy pogardzający indywidualizmem mają bardzo duże poczucie wspólnotowości. W małej skali objawia się to na przykład tak, że grupa idąca do restauracji zamawia zwykle wspólne danie, którym się zgodnie dzieli. Ta wyjątkowa skłonność do "naturalnego socjalizmu" oznacza również, że w kraju obowiązuje jeden kanon urody. Wzorcem do naśladowania są oczywiście gwiazdy popkultury, a te z kolei wpatrzone są w swoje zachodnie odpowiedniki. Dlatego najczęściej wykonywane operacje to te, które mają ukryć azjatyckie rysy. Przez wiele lat Koreanki radziły sobie z problemem skośnych oczu, sklejając fałdy powiek za pomocą specjalnych, niewidocznych plastrów. Kłopot pojawiał się w momencie, gdy po kilku godzinach klej puszczał i powieki wracały do pierwotnego kształtu, co groziło publiczną kompromitacją.

Na ratunek przyszli chirurdzy. Niedługo po wojnie koreańskiej w latach 50. Amerykanie zaoferowali sojusznikom pomoc medyczną dla ofiar konfliktu, polegającą m.in. na chirurgicznym naprawianiu deformacji wyniesionych z frontu. Szybko okazało się, że obok żołnierzy z twarzami pokancerowanymi przez wybuchy i poparzenia w polowych szpitalach pojawia się coraz więcej cywilów gotowych do korygowania natury. Pierwszymi klientkami chętnymi do operacji były... koreańskie prostytutki chcące w ten sposób zwiększyć powodzenie u amerykańskich marines. Dziś, dzięki ogromnej konkurencji, ceny najpopularniejszych zabiegów estetycznych są w Seulu niższe niż koszt wizyty u dentysty.

Korekta oczu to jedynie podstawa, absolutna konieczność. Podobnie jak śnieżnobiała cera, uzyskiwana za pomocą silnych kremów rozjaśniających (wiele z nich zawiera hydrochinon, toksyczny składnik, który znajduje się m.in. w chemikaliach do wywoływania filmów) oraz powszechnie stosowanego nienaturalnie jasnego podkładu.

Koreański ideał kobiecej urody wymaga jednak znacznie poważniejszych interwencji. Królem jest botoks. W Europie stosowany w niewielkich ilościach do miejscowego wygładzania zmarszczek, w Korei używany jest niemal przemysłowo, nawet u młodych osób, do paraliżowania znacznej powierzchni twarzy. Potraktowane w ten sposób mięśnie wiotczeją a opadające rysy optycznie wydłużają i wysmuklają twarz. Ta ostatnia powinna mieć kształt litery V z możliwie wąskim podbródkiem. Efekt uzyskuje się poprzez wycięcie kawałka żuchwy. Niedawno jedna z klinik w ramach dość makabrycznej reklamy urządziła w swojej witrynie wystawę złożoną z fragmentów tysięcy kości pozyskanych od pacjentów. Każdą z nich podpisano imieniem i nazwiskiem. Jednym z kompleksów Koreanek są masywne, umięśnione łydki, nieproporcjonalne do zazwyczaj drobnej, filigranowej sylwetki.

Do niedawna na ten problem chirurdzy plastyczni niewiele mogli poradzić, ale od kilku lat z powodzeniem stosuje się tu metodę doktora Suh In Soka, polegającą na usunięciu jednego z nerwów pod kolanem. W efekcie następuje częściowy zanik mięśni i noga staje się smuklejsza... Ostatnio coraz popularniejszym zabiegiem stają się przeszczepy włosów. Chodzi jednak o przeszczepianie włosów z głowy na łono. Podobno zarośnięte okolice intymne działają na koreańskich mężczyzn jak potężny afrodyzjak. Cały ten olbrzymi wysiłek wkładany przez Koreanki w poprawianie urody ma na celu nie tylko wpasowanie się w obowiązujący kanon piękna i zwiększenie szans na rynku pracy, ale również znalezienie odpowiedniego partnera.

Bycie singlem w Korei traktuje się jak rodzaj wstydliwej choroby wywołującej powszechne współczucie.

- Większość kobiet w Korei nie ma wielkich ambicji zawodowych - stwierdza dr Lee Min. - Żyjemy w patriarchalnym społeczeństwie, w którym pracująca żona jest ujmą na honorze mężczyzny, bo oznacza to, że sam nie potrafi sprostać obowiązkowi utrzymania rodziny. Jednak kobiety chętnie godzą się z tym stanem rzeczy. Często idą do pracy po to, by poznać tam mężczyznę. Po urodzeniu pierwszego dziecka zwykle już nie wracają. Większość par poznaje się właśnie w pracy. Spędza się tam większą część życia, a zawarcie znajomości w swobodnym, zachodnim stylu (rozmowa na ulicy, wspólny drink w barze) nie wchodzi w grę. Koreanki, mijając obcego mężczyznę, unikają jego wzroku. Na ulicy do nieznajomej kobiety odzywają się tu jedynie zboczeńcy. Koreańska obsesja pielęgnowania urody da się również wytłumaczyć... narodową skłonnością do ulegania przesądom.

Koreańczycy wierzą, że osobowość człowieka można określić na podstawie grupy krwi. Z tej wiedzy korzystają często panny na wydaniu. Mężczyźni z grupą A to ci grzeczni, spokojni i dobrzy. Na randkowym rynku pożądani najbardziej. Grupa B to wywrotowcy i chuligani, słowem kiepscy kandydaci na mężów. Przedstawiciele grupy 0 są zdeterminowani w dążeniu do celu, ale często egoistyczni. Z kolei AB to ludzie poukładani, lecz nadmiernie krytyczni. Równie poważnie traktuje się fachowców od fizjonomiki, "nauki" o odczytywaniu przeznaczenia z rysów twarzy.

- Masz niesymetryczną twarz i uśmiechasz się krzywo, to oznacza, że masz problemy w relacjach z najbliższymi, brak ci szczerości - stwierdziła autorytatywnie młodziutka specjalistka, u której postanowiłem zasięgnąć życiowej porady. - Oprócz tego masz dość blisko osadzone oczy, co oznacza, że jesteś zamknięty w sobie, mimo że na pozór towarzyski - ciągnęła, przypatrując mi się uważnie.

- Jesteś inteligentny, ale również złośliwy i cyniczny. Świadczy o tym wysoko wzniesione czoło. Masz jedno ucho większe od drugiego, co może być przyczyną twoich kłopotów finansowych.

Byłem zdruzgotany. - Czy to ostateczny wyrok? Nie ma dla mnie ratunku? Co mogę zrobić? - pytałem. - Na szczęście nasz los jest jak wosk, możemy kształtować go naszymi decyzjami - odparła uspokajająco. - Wszystko, co złe, możemy poprawić. Po czym z zachęcającym uśmiechem wręczyła mi ulotkę kliniki chirurgii plastycznej. Była po sąsiedzku, w tym samym budynku.

Marcin Prokop

Twój Styl 11/2015



Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy