Reklama

Nic na siłę

Nie został górnikiem, choć tak wyobrażał sobie przyszłość. Był żołnierzem, organizował imprezy dla firm kosmetycznych, reżyserował telewizyjne programy rozrywkowe. A potem – jako aktor – wstrząsnął polską publicznoscią. Dziś z Isabelle Huppert gra w paryskim Odéonie. Prestiż? Wysiłek? Staranie? Nic z tych rzeczy. Andrzej Chyra zdobywa szczyty mimochodem.

Twój Styl: Uważasz się za dobrego aktora?

- Skutecznego, co chyba oznacza dobrego. Mówiąc najprościej, używam siebie jako instrumentu, żeby opowiedzieć jakąś historię, pokazać człowieka. Może to jest dar.

„Chyra może pozwolić sobie na włożenie podkoszulka Marlona Brando. Odkrył na nowo tę rolę, nie posuwając się do przesady”. To „Libération”. A „Le Monde”: „Oryginalny aktor o wielkiej sile wyrazu”. Zdaje się, że podbiłeś Paryż...

- O podbiciu Paryża bym nie mówił... Jednak dobre oceny sprawiają mi przyjemność, bo sam czuję pewien niedosyt. Przecież tak naprawdę nie znam dobrze języka, w którym gram. Nie chodzi tu o składanie zdań, ale raczej o ich melodię. Ironia, złośliwość, złość w każdym języku brzmią trochę inaczej. A ja rzuciłem się na rzecz, która pociągała za sobą ogromne ryzyko.

Reklama

Dostajesz scenariusz, z którego nie rozumiesz ani słowa i co?

- Coś rozumiałem, ale i tak wyglądało to nierzeczywiście. Myślałem, że na tekście będę powoli oswajał się z językiem. Tymczasem przekład dostałem w ostatniej chwili. Zacząłem więc uczyć się francuskiego od podstaw. Trochę się nauczyłem, ale i tak na scenie mówię dwadzieścia razy lepiej niż w życiu. Przynajmniej może się wydawać, że rozumiem, co mówię i co mówią moi partnerzy.

Nadal jest tak, że mieszkając we Francji, nie można nie znać francuskiego?

- O, to się bardzo zmieniło. Coraz więcej Francuzów mówi dobrze po angielsku. Kiedy mój francuski okazuje się niewystarczający, mogę swobodnie przejść na angielski. Ale w prostych, codziennych sytuacjach zwykle wystarcza.

Polubiłeś Francuzów?

- Lubię ich. Ale nie mogę powiedzieć, że są bardziej otwarci, bardziej serdeczni niż Polacy. Zwłaszcza że to Paryż. Trudno jest patrzeć na Francję z perspektywy Paryża, bo to miasto szczególne. Ludzie ubierają się z większą swobodą, żyją intensywniej, podkreślają swoją indywidualność.

Jesteś szczęściarzem, mieszkasz w Marais – najmodniejszej i najbardziej kolorowej dzielnicy.

- To najstarsza część Paryża. Dawna dzielnica żydowska, która dość późno stała się ekskluzywna. Pełno tu knajp, klubów, sklepów i... turystów. Jednak nawet turyści są tu inni niż na przykład ci spod wieży Eiffla, którzy przyjeżdżają do Paryża, by zaliczyć kilka głównych punktów miasta. Ta dzielnica jest jak połączenie bon vivanta i artysty, trochę zanurzonego w bourjois, trochę w offie.

A miejscowe kultowe bary i restauracje? Często w nich bywasz?

- Mam kilka ulubionych knajpek – niekoniecznie w mojej dzielnicy. Lubię restaurację Louis Philippe, gdzie podają dobre ostrygi czy do Petit Suisse, koło Ogrodu Luksemburskiego, gdzie bywam najczęściej. Bo jest w pobliżu teatru Odéon, w dodatku można tu zjeść na okrągło, a to w paryskich restauracjach nie jest takie proste. Zwykle otwarte są od godziny 12.00 do 14.30, a później od 19.00 do 22.30. Do Petit Suisse (kaczka z sałatami i jagnięcina!) można na szczęście wpaść o każdej porze. W paryskich restauracjach, zwykle bardzo ciasnych, z małymi stolikami, jakoś nikomu nie przeszkadza, że jeden siedzi na drugim. Miło.

Kiedy przygotowywałeś spektakl, nie miałeś czasu na nic. Teraz próby się skończyły, co robisz z nadmiarem wolności?

- Próby się skończyły, ale czasu nie mam tak dużo. Spektakl kończy się o 23.00. Zanim wyjdę z teatru, dochodzi północ. Trochę się uczę języka, czasami spotykam się z przyjaciółmi, którzy przyjeżdżają z Polski... Nic wielkiego.

Jesteś w Paryżu od kilku miesięcy. Mieszkasz sam. Jeśli akurat nikt nie przyjeżdża, nie doskwiera ci samotność?

- Na szczęście do tej pory miałem tyle pracy, że wracałem do domu i niemal zasypiałem w progu. Ale jeśli nawet czuję się samotny, to i tak nie poganiam losu.

Masz 45 lat, może już czas?

- Nie mam poczucia, że coś mnie goni. Kiedyś panikowałem, jak wszyscy: „Skończyłem 30 lat, Boże! Już mam czterdziestkę!”, byłem przerażony upływającymi miesiącami. Wydawało mi się, że tyle mi umyka. Ale w końcu pomyślałem, że nie ma co żałować mijającego czasu, bo i tak nie jestem w stanie nim zawładnąć. Teraz myślę: „niech się zdarzy, co ma się zdarzyć”. Jak w wierszach Mirona Białoszewskiego: „Krop, kap, krop, kap, kap, kap...”, żyję chwilą. Nie patrzę z przerażeniem na zegarek czy kalendarz. Cieszę się, że żyję. Po prostu.

Rano, gdy się budzisz, to z czego tak konkretnie się cieszysz?

- Że mogę wcisnąć w dzwoniącym budziku przycisk "drzemka" (śmiech) i jeszcze dziesięć minut pospać. Potem wyglądam przez okno i "o! jest słońce! jak pięknie!", myślę, uśmiechając się do siebie. A nawet jeśli nie ma, to cieszy mnie, że za chwilę wezmę ciepły prysznic. Oczywiście, są dni, gdy to nie jest takie proste.

- Przyzwyczajono nas, że "trzeba być na szczycie", mieć superbuty, superfaceta lub superlaskę i pić tylko superdrogie wino, żeby być szczęśliwym. Kultura mocno zaburzyła nam poczucie szczęścia. I dlatego wciąż jesteśmy niezadowoleni. Bo mamy nie taki samochód, nie taką pracę, nie taki garnitur, nie tego prezydenta. Mamy całe mnóstwo nie takich rzeczy. "Pieprzyć to!", myślę sobie, kiedy wpadam w spiralę niezadowolenia ze wszystkiego. Czy fakt, że mi się nie podoba mój prezydent albo że facet nie skoczył na nartach tyle, ile wszyscy by chcieli, ma mi burzyć całe życie?

- W Paryżu, jak zawsze gdy wyjeżdżam z Polski, mogę się zdystansować do Polski, polityki, opinii na mój temat. Pracuję więc spokojnie, piję wino, spaceruję, czasem coś mi nie wychodzi, ale wcale nie potrzebuję całej tej czapy, która w Polsce wisi nade mną i - jak mi się wmawia - jest taka strasznie ważna.

A normalnie - gdzie się chowasz, gdy jesteś wyczerpany rolą lub życiem? Idziesz z kolegami na wódkę, zamykasz się w czterech ścianach, modlisz?

- Nie modlę się. Wiara nigdy nie była ważna w moim życiu. Może ostatnio patrzę na to inaczej. Babcia nauczyła mnie wprawdzie "Ojcze nasz", prowadzała do kościoła, ale potem gdzieś to wszystko zgubiłem. Wielkiej wiary, tak naprawdę, nigdy nie miałem. Czasem żałuję, bo myślę, że głęboka wiara może być źródłem siły. Kiedy coś mnie uwiera, idę na wino albo wyjeżdżam do ciepłych krajów.

Często grasz facetów, którzy nie czują strachu. A jak jest w życiu? Zjadają cię czasem lęki? Choćby przed ostatnią premierą?

- Na przygotowanie sztuki mieliśmy tak mało czasu, że nie mogłem skupiać się na strachu. Przestałem też wymagać od siebie nieomylności. A to uwalnia od lęków.

W życiu też tak zakładasz?

- Różnie bywa. Zdarzyło się parę pomyłek. Miałem kilka razy żal do siebie. Jakieś marzenie się nie spełniło, ktoś mnie zranił... Mam, niestety, skłonność do komplikowania sobie życia. Ale trudnych doświadczeń nie uważam za daremne.

Lubisz siebie?

- Ostatnio coraz bardziej. Czasami się zastanawiam, co sensownego w życiu zrobiłem, za co mógłbym siebie lubić? Ale potem myślę sobie: "czy to ma sens?". Bo czy fakt, że np. nauczyłem się mówić po francusku, choć się tego po sobie nie spodziewałem, ma jakieś znaczenie? Dziś staram się raczej polubić siebie bezrefleksyjnie i bezwarunkowo.

Bezrefleksyjnie? To znaczy - mimo wad czy udając, że ich nie masz?

- Udawać, kłamać nie potrafię. Także sobie. W życiu jestem strasznie słabym aktorem. Nie potrafię grać, udawać, choć robię to na scenie, przed kamerą.

To kwestia zasad?

- Może? Grając wiem, że jestem zwolniony z odpowiedzialności. To życie bohatera, nie moje. Poza sceną każdy mój gest, słowo pociągają za sobą konsekwencje. Poza tym zostałem wychowany w szacunku dla prawdy.

Jesteś za to wdzięczny rodzicom?

- Tak. Miałem fantastyczny, spokojny dom. Dziś myślę, że może nawet zbyt spokojny - rodzice nigdy nie kłócili się, nie podnosili na siebie głosu. Mama jest świątynią spokoju, bardzo ciepła i chyba nie ma nikogo, kto by jej nie lubił. Ojciec był mocny, myślę, że chciałem być taki jak on. Zawsze był bardzo oddany temu, co robi. Nigdy nie miałem poczucia, że coś zrobił po łebkach, na pokaz. Nigdy też nie próbował nikogo oszukać. Miał w sobie wielką uczciwość.

Rodzice pewnie nie byli zachwyceni, gdy oznajmiłeś, że zostaniesz aktorem? W świecie show-biznesu zasady raczej nie ułatwiają życia.

- Mój wybór był dla rodziców przede wszystkim zaskoczeniem. Dla mnie zresztą też. To była raczej abstrakcyjna myśl niż plan na życie. Pierwszy raz poszedłem na spektakl w Warszawie, kiedy składałem papiery do szkoły teatralnej. Przez długi czas miałem być górnikiem. Górnictwo było pewną oczywistością. Tam, gdzie mieszkałem, wszyscy pracowali w górnictwie. Mój ojciec również. Przez długi czas trudno było sobie wyobrazić, że mógłbym robić w życiu co innego.

Ale chyba miałem jakąś potrzebę ekspresji, która sprawiła, że pomyślałem o aktorstwie, bo nigdy za dobrze nie rysowałem, nigdy nie udało mi się zagrać dobrze na żadnym instrumencie...

No, ale tak łatwo chyba nie było? Nie od razu stałeś się popularny...

- Ale też nigdy nie byłem bez pracy. Kiedy telefon nie dzwonił, zajmowałem się innymi rzeczami. Skończyłem reżyserię, pracowałem w telewizji.

Poszedłeś na reżyserię, bo nie miałeś propozycji aktorskich?

- O reżyserii myślałem znacznie wcześniej. Wtedy, żeby studiować reżyserię teatralną, trzeba było mieć skończone jakieś inne studia. Do pomysłu wróciłem, gdy byłem w Teatrze Studyjnym w Łodzi. Właśnie wróciłem z wojska... To był marny czas dla aktorów ten rok '89.

Byłeś w wojsku? Myślałam, że artystów nie biorą.

- Była zasada, że absolwentów szkół teatralnych nie biorą. Ale gdy ja kończyłem szkołę w '87 roku, zmieniono zasady i na rok poszedłem w kamasze. Byłem wściekły i głęboko nieszczęśliwy. Ale jak dziś patrzę z perspektywy na tę moją ścieżkę, to się cieszę, że nie była taka prosta: kończę szkołę, idę do teatru, gram małą rolę, potem drugą, potem jakąś większą, potem może coś się zdarzy...

Twoje życie jest pełne nieoczekiwanych zwrotów. Bo nawet ta reżyseria okazała się "na chwilę"...

- Tak naprawdę skończyło się na kilku spektaklach. Potem poczułem, że rzeczywistość nie rezonuje ze mną na tyle, żeby dalej reżyserować, żeby to było łatwe, żeby przychodziło samo, niemal bez wysiłku. A ja nie lubię w życiu niczego robić na siłę. Na szczęście ta reżyseria przydała się, gdy zacząłem pracować w PR. Przez trzy lata robiłem "eventy" dla różnych firm - od kosmetycznych po samochodowe. Pisałem scenariusze imprez i reżyserowałem je. Później pracowałem też w telewizji, reżyserowałem pierwszy w Polsce telewizyjny talk-show Wieczór z Alicją. Może gdyby nie to, że nagle zacząłem dużo grać, poważnie zająłbym się reżyserią.

Trochę chałturzyłeś, aż tu nagle rola w "Długu" wprowadziła cię do pierwszej ligi aktorskiej. Sukces przewrócił ci w głowie?

- Trochę przewrócił. Stałem się "głośniejszy" (śmiech).

Życie zmieniło się w wielką balangę?

- Balangowałem również wcześniej. Pamiętam lata przed "Długiem" jako czas wielkiej zabawy. Potem już miałem mniej czasu. A dziś mogę się spodziewać, że gdy jestem na jakiejś oficjalnej imprezie, następnego dnia moje zdjęcia gdzieś się ukażą.

Na tych zdjęciach czasem towarzyszą ci kobiety. Dajesz się uwodzić? Co kobieta musi mieć, żeby cię zafascynować?

- Nie wiem. Ufam w wyjątkowość. W coś, co nie ma wyraźnego wzoru. Może się okazać, że moje wyobrażenia nie są ważne. Bo to chyba chodzi o "rezonowanie".

A od jakich kobiet uciekasz?

- Od zachłannych. Na uczucie, na czas, na uwagę i na życie. W ogóle zachłanność nie jest cechą miłą.

A potrafiłbyś walczyć o kobietę, gdybyś poczuł, że ją tracisz?

- Chyba o nic nigdy tak strasznie nie zabiegałem. Ani o kobietę, ani o rolę. Nigdy o nic bardzo nie walczyłem. A jeśli nawet, to i tak bezskutecznie. Kiedy ktoś odchodzi, chyba nie ma sensu go zatrzymywać. Gdy kończy się miłość, takie zabiegi wywołują chyba tylko irytację. Jeśli czuję, że coś nie rezonuje, nie zabiegam. Odpuszczam. Nie robię niczego na siłę. Nie trwonię emocji.

Beata Biały

Twój STYL 04/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy