Reklama

Nasza Binoszka

Najbardziej polska z francuskich aktorek. Zachowuje się tak, jakby przed chwilą wstała, a przedtem śniła coś bardzo pięknego i wzniosłego. To osoba, z którą nie papla się o ciuchach, tylko rozprawia o uczuciach, energii i harmonii.

Juliette Binoche w swoim paryskim mieszkaniu mówi o słynnych reżyserach, z którymi pracowała, i o tym, dlaczego w życiu szklanka powinna być do połowy pusta.

Ekskluzywna siedemnasta dzielnica, rue des Renaudes. Kamienica typowa, XIX-wieczna. Skrzypiąca, ciaśniutka winda. Trzecie piętro. Juliette Binoche wita na progu salonu. Bonsoir, serdeczny uścisk dłoni, zupełnie nie celebrycki uśmiech i to słynne melancholijne spojrzenie. Brak makijażu, włosy miękko zamotane na karku, strój domowy. Czy napiję się werbeny? Z przyjemnością.

Reklama

Mieszkanie aktorki jest przyjazne, oswojone ładnymi przedmiotami. Półki ciężkie od albumów o sztuce – Soutine, Chagall. Cały rząd książek o Chinach. To, że mieszka tu gwiazda, zdradza jedynie pokój z łóżkiem do masażu (pani masażystka pojawi się pod koniec naszej rozmowy i zaczeka grzecznie w kąciku) oraz – na ścianie gabinetu – zdjęcie gospodyni ze słynnej sesji Richarda Avedona. To samo, które przed laty publikowaliśmy w „Twoim Stylu”.

Juliette już kilka razy pojawiała się w naszym magazynie. Mówiła o polskiej babci i dziadku – organiście z Częstochowy. Była twarzą konkursu poetyckiego, który organizowaliśmy z marką Lancôme. Polacy kojarzą aktorkę z filmów Krzysztofa Kieślowskiego, a także z "Czekolady", "Skazy" czy oscarowego dla niej "Angielskiego pacjenta". Ostatnio – z reklamy banku. A z czym ona kojarzy nas?

Twój STYL: Gdybyśmy mieli wybrać z pani pamięci trzy zdjęcia związane z Polską...

Juliette Binoche: Najwcześniejszy obrazek to Boże Narodzenie i... l’opłatek (Juliette wymawia to słowo po polsku, ale z francuskim rodzajnikiem i akcentem na ostatnią sylabę – red.). Radosna chwila, kiedy można tak po prostu powiedzieć drugiej osobie, czego się jej życzy. Uwielbiałam ten zwyczaj! Z tych czasów mam też w pamięci śpiewy. Piękne polskie kolędy, które wracały do domu co rok i które wszyscy w rodzinie znali.

Fotografia numer dwa?

- Rok ’80. Widzę trzy dziewczyny idące z plecakami gdzieś wiejską drogą. Moja siostra Marion, nasza koleżanka i ja, wówczas 16-letnia. Nie mamy wiele pieniędzy, zresztą sklepy są pustawe. Wreszcie udaje nam się dostać chleb, pomidory i ogórki (to słowo Juliette znów wymawia po polsku, tworząc sympatyczne połączenie „lezogórki”). Żyłyśmy na tych warzywach przez miesiąc.

Dokąd wędrowały te dziewczyny?

- Zwiedzałyśmy kraj. Sandomierz, Częstochowa, Kraków, Warszawa, Łódź. Trochę na wsi, u rodziny.

I ciągle na tych pomidorach?

- Nie, bywała kiełbasa i poranna jajecznica. Pomagałyśmy kuzynom w pracach domowych. Pamiętam, że wszyscy mieliśmy wtedy bardzo bojowy nastrój. To był sierpień, czas wydarzeń w Gdańsku, w kraju chaos... Czuliśmy, że dzieje się coś istotnego.

A współczesny obrazek?

- Przede wszystkim moja polska rodzina. Ale także ludzie, z którymi pracowałam – Krzysztof Kieślowski i Malgoszka Szumowska. I to podejście do życia: uczciwe, poszukujące człowieczeństwa. Polscy artyści patrzą na świat sercem. A dla mnie w życiu wszystko zaczyna się właśnie od serca. Cenię odwagę wypowiadania się w taki szczery, uczuciowy sposób.

To faktycznie typowe dla nas, Polaków?

- Macie pasję, jesteście zaangażowani, żarliwi. Zawsze tak Was postrzegałam. Moja mama, Polka z pochodzenia, ma ten żar w sobie. Ja odziedziczyłam go po niej, po babci... To mój polski gen.

Mama uczyła panią Polski?

- Dzięki niej poznałam Gombrowicza, Chopina. Najbardziej fascynował mnie Witkacy. Postać artystycznie spójna – tak mocno pisał, jak mocno malował. Jako studentka podziwiałam w Awinionie spektakle Kantora. A w kinie to, co robili wszyscy wielcy: Skolimowski, Polański, Żuławski, oczywiście Kieślowski. W latach 80. byliśmy pod wielkim wrażeniem Wajdy. Moja rodzina dosłownie rzucała się na wszystkie jego filmy, interesowali nas jego aktorzy – pamiętam z tych czasów Krystynę Jandę, Andrzeja Seweryna... Wtedy w polskim kinie czuło się determinację, wolę przetrwania, która wynikała z upokorzeń, jakich doznał naród. Wasza siła wręcz przechodziła przez granice, była odczuwalna we Francji...

A dziś?

- Nadal są w Polsce artyści inspirujący artystów francuskich. Ja na przykład bardzo cenię teatr Lupy czy Warlikowskiego.

Ostatnio spędziła pani sporo czasu z Małgorzatą Szumowską. Na planie jej "Sponsoringu", a potem w reklamówce banku, którą wyreżyserowała.

- Poczułam, że jest mi bardzo bliska, jak siostra. Przy czym dla mnie bliskość oznacza radość dzielenia się. I nawet jeśli między siostrami nie zawsze wszystko się dobrze układa, baza tej relacji jest solidna. To porozumienie i zaufanie. Gdyby to chcieć wyrazić obrazem – narysowałabym palce, które splatają się przy podaniu sobie dłoni.

Sielanka?

- Nie tylko, mam też wspomnienie wiru, zamieszania. Dziś filmy kręci się szybko, bo kino to drogie przedsięwzięcie (uśmiech). Ten wir nakręcał też operator Misza (Michał Englert – red.), który pracuje z Malgo przy wszystkich filmach, jest ich integralnym twórcą. Ale na planie piękne jest to, że w którymś momencie cała ta zawierucha zaczyna się kręcić w jednym kierunku. I nawet jeśli do końca nie wiemy, w jakim, to czujemy jedność, porozumienie.

Wchodzi pani w każdą taką sytuację całą sobą?

- Zależy od reżysera. Kiedy czuję, że ma za silne ego – nie. Gdy pojawia się presja i demonstrowanie władzy, sytuacja staje się chora. Trudno coś stworzyć. Za to kiedy jest zaufanie, otwarte serce i uważność – rzecz staje się pasjonująca. Pojawia się rodzaj gorączki, coś bardzo fizycznego, jak komórki męska i żeńska, które się łączą...

Spotkała pani w pracy wielu słynnych reżyserów. Mam propozycję, która nawiązuje i do pani doświadczeń, i do pasji malarskiej. Jeden reżyser – jeden kolor.

- Spróbuję.

Kieślowski?

- Niebieski (śmiech).

Wiedziałam! Ale liczyłam na coś bardziej nieoczekiwanego.

- Dobrze, na poważnie. Kieślowski... Ale do niego faktycznie pasowałby niebieski – zważywszy na kolor oczu, przenikliwość i głębię spojrzenia. Dodałabym co najwyżej trochę szarości. Bo czuło się wtedy (początek lat 90. – red.), że on przechodził trudny czas w życiu prywatnym. Były w nim wątpliwości, ale było też jakieś wewnętrzne światło. No więc błękit, ale przydymiony.

Louis Malle? Zagrała pani w jego "Skazie" z Jeremym Ironsem.

- Lubię malować tuszem i w tej technice stworzyłam sporo portretów. Między innymi Louisa. I byłam zdumiona, że wyszedł taki mroczny. Nie potrafiłam go rozjaśnić, odciążyć. Mało światła, gęsta kreska – wszystko pewnie dlatego, że jest w Louisie jakaś tajemnica, której nie udało mi się zgłębić. Tajemnica symbolizowana przez kolor czarny, którego nie można zrozumieć... Nawet jeśli się go opisuje naukowo: no bo niby są w nim inne kolory, ale w próżni, więc tak naprawdę ich nie ma.

A legendarny Jean-Luc Godard, który zaprosił panią do roli zazdrośnicy w "Zdrowaś Mario"?

- Kiedy widziałam go ostatnio, był w płaszczu. Jeśli dobrze pamiętam – brązowym. Godard kojarzy mi się z kolorami ziemi. Może dlatego, że mieszka na wsi (Rolles w Szwajcarii – red). I nawet jeśli to intelektualista, który ma zdolności i wizję, to jednak jest w nim jakaś organiczna siła. I to ona daje ciężar jego filmom.

Hou Hsiao-hsien, który zabrał panią w "Podróż czerwonego balonika"? Tylko proszę nie mówić, że czerwony.

- Nie! Hou to dla mnie przezroczystość. Jasność. Prostota.

Dalej: Lasse Halström od "Czekolady"?

- Czerwony, różowy i pomarańczowy – wszystkie te barwy razem. Lasse wpuścił do filmu dużo kobiecej energii, a jej symbolem są te ciepłe kolory.

A jaką energię miał Leos Carax, wielki niepokorny francuskiego kina, reżyser "Kochanków z Pont Neuf" i swego czasu pani życiowy partner.

- Uuu... (długie milczenie, westchnięcie – red.). Przeszliśmy razem przez wszystkie kolory... Mam ochotę powiedzieć „biały”, bo teraz w naszej znajomości jest biała plama. Dystans. Ale wierzę, że takie białe plamy są czasem w życiu potrzebne...

To jeszcze Bruno Dumont, były nauczyciel filozofii, reżyser samouk. Zagra pani u niego słynną rzeźbiarkę Camille Claudel.

- Tu stanowczo kolor zielony! Bo jeszcze nie rozpoczęliśmy pracy. Na razie widzę pędy, które przebijają się na powierzchnię i może z nich wyrosnąć wszystko!

Dumont, bardzo u nas poważany przez publiczność festiwalu Nowe Horyzonty, słynie z tego, że zatrudnia naturszczyków.

- On nigdy nie pracował z aktorami. Nawet ich nie lubi! Co zresztą rozumiem. Gra aktorska może być dla reżysera... kłopotliwa.

?!

- Bo aktor czasem ma za dużą świadomość, za bardzo się stara, a to sprawia, że efekt jest nieprawdziwy, daleki o prawdziwego życia. Kiedy naprzeciw jest kamera, człowiek często chce coś udowodnić. Dumont woli skromniejszy sposób opowiadania. Ja zresztą też.

Rolę Camille Claudel zagrała już – 23 lata temu – Isabelle Adjani. Nie unikniemy porównań...

- My mówimy o późniejszym okresie życia Camille. Od 1913 roku – kiedy w wieku 48 lat została zamknięta w zakładzie dla umysłowo chorych, zresztą być może bezpodstawnie – do śmierci w roku ’43. Ciekawa jest ta przemiana. Camille jako 20-latka była uważana za geniusza, nawet przez swojego ojca. Jak to się stało, że ćwierć wieku później całkowicie przestała tworzyć? To oczywiście nie będzie powiedziane wprost, bo u Dumonta nigdy nie ma za wiele słów (śmiech).

Czuję entuzjazm. Cieszy się pani na tę rolę.

- Lubię podejmować próby, proponować coś nowego. Jedno ujęcie w kinie można porównać do jednego szkicu w rysunku. A ja w malarstwie właśnie szkice lubię najbardziej. Robi się je szybko, zaraz, na poczekaniu. To takie uchwycenie chwili. I kiedy na planie czuję, że „naszkicowałam” coś właściwie – to jest chwila szczęścia, coś bardzo mocnego, koncentrat życia.

Powiedziała pani kiedyś, że pani filmy muszą mieć walory moralne, sens, coś wnosić.

- Oh, la la! To musiało być dawno. Dziś mówię coś zupełnie przeciwnego – kino jest po to, żeby wywracać moralność, grać jej na nosie.

Słucham?!

- A tak! Moralność jest niebezpieczna dla rozwoju myśli. Zdrowy rozsądek, intuicja, owszem, one są przydatne. Ale trzeba się wyzwolić z gorsetu nakazów, edukacji i sposobu myślenia, który nas usztywnia w poglądach. Inaczej trudno się regenerować i rozwijać.

Ma pani wizerunek osoby, dla której szklanka jest zawsze do połowy pełna. Skąd ten optymizm?

- To nie optymizm. Raczej pogoda ducha. Wolę przyjąć, że szklanka jest w połowie pełna, a w połowie pusta i obie te połowy są potrzebne. Trudno żyć w pustce, ale na dłuższą metę trudno też żyć w nieustannym poczuciu pełni, przepychu, spełnienia. Zresztą człowiek w życiu bywa aktorem, ale nigdy nie jest reżyserem. Można najwyżej poasystować na planie (śmiech).

Powiedziała pani kiedyś o sobie „epikurejski stoik”. Aktualne?

- Tak. Bo nie odmawiam sobie przyjemności, ale staram się znaleźć wewnętrzną równowagę w posiadaniu mniej. Bo „mniej” pozwala nam odczuwać „więcej”. Żyjemy w społeczeństwie, które wciąż domaga się „więcej, więcej, więcej”. Rozumiem, że jeśli w dzieciństwie ktoś miał trudności materialne, w życiu dorosłym chce to nadrobić. Trzeba jednak postawić sobie granice i szukać wartości w posiadaniu mniej. To jest pewna forma inteligencji. I rzecz, którą moim zdaniem można wyćwiczyć.

Co rano podrywa panią do życia?

- Energia, którą mamy, to jest nasz dar. I to my jesteśmy za nią odpowiedzialni. Nie wolno szarżować, nadwerężać sił. Można powiedzieć, że jeśli wstajemy rano i mamy energię, to już jest duże szczęście.

A jeśli nie?

- Kiedy miewałam trudniejsze ranki, musiałam się zmuszać, aby powiedzieć życiu „tak”. Inaczej nie dałabym rady. To było jak ćwiczenie, pomagało. Dziś dużo daje mi qigong. Nie uprawiam go regularnie, ale staram się znaleźć kilka chwil w tygodniu na te proste chińskie ćwiczenia. Dzięki nim mam po prostu więcej sił.

Gdzie pani czuje się najlepiej?

- W moim mieszkaniu (śmiech).

A jak już pani z niego wychynie?

- W Paryżu uwielbiam bulwary nad Sekwaną.

Solo?

- Solo, na piechotę, samochodem, konno, statkiem – jakkolwiek (śmiech). Sprawia mi przyjemność zwyczajne patrzenie na wodę, która od wieków obmywa te same kamienie...

A poza miastem?

- Ostatnio przeżyłam olśnienie na planie filmu "La vie d’une autre Sylvie Testud". Kręciliśmy go na Lazurowym Wybrzeżu, niedaleko Juan-Les Pins. I tam – po raz pierwszy w życiu – weszłam do rosarium. Setki odmian róż! Różne kształty, zapachy, wielkości. Niesamowite doświadczenie, zwłaszcza dla zmysłu powonienia. Często coś cieszy nasze oko czy ucho, ale nos – poza jedzeniem – rzadko ma okazję do zmysłowych rozkoszy. Niedawno wielkie wrażenie zrobiła też na mnie wulkaniczna ziemia w siedmiu kolorach na Mauritiusie. To zresztą jeden z cudów świata. Szłam i obserwowałam, jak zmieniają się kolory pod stopami... Piękne doznanie, które na zawsze zostanie mi pod powiekami.

Juliette, z czego pani jest najbardziej dumna?

- W życiu prywatnym czy zawodowym?

A jak pani woli odpowiedzieć?

- (długa przerwa) Jestem dumna z tego, że w głębi ducha czuję, że wszystko jest możliwe. Lubię te momenty, kiedy nie ogranicza nas świadomość, przyzwyczajenia i to, co mamy w głowie. Żyć, oddychać i mieć wrażenie przestrzeni – cudowne wrażenie.

Rozmawiała Joanna Nojszewska

Twój STYL 1/2012

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Juliette Binoche | aktorka | kino
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy