Reklama

Nałóg uwieczniania

Dzisiaj odbiorcę liczy się w setkach tysięcy. Dobrze opowiedziane może zyskać miliony lajków. Jaka satysfakcja! A ja, słysząc takie argumenty, pytam: i co z tego wynika?

Podskocz teraz! Zrób jakąś minę! - krzyczała w stronę córki kobieta z komórką przy oku. Dziewczynka biegała sobie po parku, choć zimno. Była niedziela. Co kilka kroków można było natknąć się na wiewiórkę, która wyskakuje na drogę w nadziei na poczęstunek. Ile razy taka wiewiórka pojawiała się obok dziecka, matka krzyczała: wyciągnij rękę! Uśmiechnij się! Zrób jakąś głupią minę!

Matka biegała dookoła córki w takim samym pośpiechu jak pewnie w ciągu tygodnia. Dziecko było najwyraźniej zmęczone sesją fotograficzną, która trwała przez cały spacer. Zapytałam kobietę o wiek dziewczynki i tak pojawił się temat gimnazjum. Niedługo jednak rozmawiałyśmy, bo ciągle zdarzało się coś, co konieczne trzeba było uwiecznić, oczywiście po odpowiednim ustawieniu córki, szybkim, panicznym, żeby "nic nie umknęło". A właśnie przecież w ten sposób umyka.

Reklama

Niedawno w ciągu jednego dnia rozmawiałam przez telefon z różnymi znajomymi, a każdy z nich był akurat w innym kraju. "Jestem w Brukseli", "jestem w Londynie", "jestem w Nowym Jorku" - takie słowa padały pospiesznie, jak zawsze dzisiaj w telefonicznych rozmowach. Zawsze ten przyspieszony oddech, zawsze w biegu, zawsze tak, jakby jednocześnie ktoś brał udział w konkursie, kto szybciej, kto więcej. Zastanawiam się, czy istnieje jeszcze takie pojęcie jak "podróż".

Po prostu pamiętam dobrze wojaże mojego dziadka Jana Parandowskiego, który zawsze podróżował z żoną, moją babką. A przecież podróżował, jakby się to dziś powiedziało, w "interesach". Jako wiceprezes światowego Pen Clubu miał obowiązek być tam, gdzie zbierali się pisarze z całego świata, zwykle łączyło się to z obszernym wykładem i debatami. Mogę z pewnością powiedzieć, że dziadkowie mieli tyle samo obowiązków i różnych odpowiedzialności co dzisiejsze pary, a jednak wszystko odbywało się w spokoju. Nawet jeśli to było tylko kilka dni, to oni nie "wyjeżdżali", tylko "wybierali się w podróż". To znaczy, że przygotowywali się na obserwacje, na doznania, na poznawanie nowego.

I teraz trzeba zadać pytanie, które jest typowe dla dzisiejszej mentalności. Po co właściwie? Czemu służą doznania? Istotnym celem były opowieści rodzinne. Każdy powrót z podróży wiązał się z rodzinnym spotkaniem i opowiadaniami. A jaki to jest rodzaj kapitału? To przekazanie następnym pokoleniom sposobu patrzenia na świat i inaczej mówiąc, to praca nad nieśmiertelnością duchowego życia. Patrz na szczegół, patrz na cień, patrz na kamień. Taki jest duch naszej rodziny i to musimy ci przekazać.

Dzisiaj staram się, bardzo się staram podróżować, nie jeździć, patrzeć, a nie zwiedzać. I siłą genów staram się też opowiadać to, co zwróciło moją uwagę. Nie powiem, słuchają. Jest dużo okazji, żeby opowiadać ludziom około trzydziestki. Zauważyłam jednak, że słuchaniu towarzyszy jakiś niepokój. Słuchacze nie patrzą na tego, kto opowiada, ale jakby równolegle szukają czegoś we własnych myślach. Wszystko staje się jasne, kiedy zaczynają padać pytania albo komentarze. "Przecież to jest materiał na film!" "Na monodram, na kabaret". "No coś z tym trzeba zrobić!" Nie na wiele zdaje się odpowiedź, że przecież właśnie coś z tym zrobiłam. Opowiedziałam wam. Widzę wtedy, jak marny to jest dla nich argument. No bo ilu może być tych, którzy to poznają - kilkunastu? Co to jest!

Dzisiaj odbiorcę liczy się w setkach tysięcy! Dobrze opowiedziane może zyskać miliony lajków! Jaka satysfakcja jest z tego! Widzisz, jak z chwili na chwilę rośnie zainteresowanie, jak twoja osoba zyskuje w oczach innych! A wtedy ja, słysząc takie argumenty, zadaję to samo pytanie: i co z tego wynika? Moim zdaniem jedno: uzależnienie od samego siebie. Od wiecznego śledzenia własnej wartości, a za tym idzie nienasycenie, a za tym idzie niepokój.

Bez względu na to, jaki stosunek mamy do zmian, które przeżywa Europa i reszta świata, ich istotą jest przewartościowanie. To pragnienie idzie od bardzo młodego pokolenia. Myślę, że są zmęczeni fotografowaniem ich życia. Boję się globalnych konsekwencji tego, boję się, że rozpętane zostaną ekstremalne siły. Jestem za przewartościowaniem, ale małymi krokami. Na przykład opowiadaniem dla samego opowiadania. Spotkań bez fotografii. Morskich fal bez poszukiwania komórki czy aparatu. Krótko mówiąc wiewiórka dla samej wiewiórki. Tego powinniśmy uczyć następne pokolenia, niezależnie od tego, czy będą gimnazja, czy nie.

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy