Reklama

Najważniejsza jest wolność

Życie u boku najbardziej pożądanego aktora sezonu nie jest łatwe. Tylko SHOW żona aktora zdradziła w szczerej rozmowie ich sposób na szczęście w miłości.

Kiedy pani mąż dostał Telekamerę, zrobiło się wokół was niezłe zamieszanie. Jak się pani w tym wszystkim czuje?

Ewa Bukowska: - To Marek dostał nagrodę i zamieszanie dotyczy raczej jego osoby. Czasem jakieś odłamki lecą w moją stronę, ale, jak pani widzi, nie jestem nawet draśnięta.

Plotki bolą? (śmiech).

- Nie czytam, nie oglądam i nie słucham tego typu newsów. Ale często ktoś życzliwy doniesie. I wtedy czuję się tak, jakbym wyszła z jakiegoś miłego zamkniętego miejsca na środek nieznanej ruchliwej ulicy. Czasami nie wiem, jak się zachować, bo ten świat i ten rodzaj ekspresji są mi kompletnie obce. Ale w naszym zawodzie trzeba się z tym chyba po prostu pogodzić.

Reklama

Skomentować jakoś?

- Jedynie śmiechem i zdrowym dystansem.

Przed laty przestaliście grać z mężem w filmach. Oboje zrobiliście przerwę na jakieś dziesięć lat. Ta była świadoma decyzja, która wymagała odwagi?

- W życiu tak nie jest. Kiedy przestaliśmy grać, właśnie tworzył się nowy świat. W telewizji powstawały seriale. I nie bardzo było wiadomo, co z tym zrobić - wejść w to, czy nie. Ale dziś widzę, że nasze odejście miało sens. Mogłam zejść na drugi plan i skupić się wewnętrznie. Zaczęłam pisać, Marek sprawdził się w biznesie. A gdybym już wtedy przyjęła jakąś rolę serialową, to zakopałabym w sobie umiejętność tworzenia. Bo zwyczajnie nie miałabym czasu. Uważam, że w życiu nic na siłę!

Próbowała pani robić coś kiedyś na siłę?

- Nic, co próbowałam robić na siłę, nie wychodziło mi, bo traciło lekkość.

Od czego zaczęła pani swoje pisanie?

- Od programów telewizyjnych - m.in. "Siedem Pokus" z Agnieszką Maciąg - i nieśmiałych prób scenariuszowych do szuflady. Potem były teksty do seriali i innych programów. Przez lata tak skupiałam się na pisaniu, że nic innego nie robiłam. Pisałam całe dnie, do tego stopnia, że już dzień mieszał mi się z nocą. Teraz zaczynam zbierać owoce tego pisania. Razem z Markiem produkowaliśmy też dwie fabuły: "Blok.pl" i "Sukces". Wróciłam do grania jakieś dwa lata temu, najpierw w serialu "Galeria", a teraz "M jak miłość".

Mówi się, że macie receptę na szczęście. Jesteście małżeństwem od ponad 20 lat. Zdradzicie wasz patent?

- Uwaga, teraz będzie żart. Mamy już za sobą czas bycia parą, czas narzeczeństwa i czas małżeński. A teraz jesteśmy już tylko, a może aż, kochankami. Od słowa "kochać się", oczywiście. I na tym etapie jest bardzo ciekawie. Zobaczymy, co będzie dalej.

Słyszałam, że tuż po ślubie zdjęliście obrączki i zamknęliście je w pudełeczku.

- Tak. Ja w ogóle nie lubię słowa "małżeństwo".

Dlaczego?

- Bo małżeństwo to zawieranie kompromisów. To znaczy, że "coś musisz", a co najmniej "powinnaś". Ty musisz być taka, a on owaki - jak w spisanej umowie. Dopiero gdy się od tych kompromisów uwolnisz, możesz być do końca sobą. I to jest fascynujące, bo wtedy w partnerze możesz dostrzec kompletnie innego człowieka, który na nowo fascynuje. Najważniejsza jest wolność. Chcesz, to dobrze. Nie chcesz, to nie. Droga wolna.

To jakie słowa pani lubi?

- Matka! Kiedy mój syn tak mówi, stawia mnie do pionu.

Wysłała go pani samego do szkoły tenisa w Hiszpanii, kiedy on miał 14 lat...

- I to była najlepsza decyzja, jaką mogliśmy podjąć. Intuicyjna. Marcin był skryty i zamknięty w sobie. Gdyby został w Polsce, dziś byłoby mu trudniej. A kiedy ruszył w świat, stał się otwartym, zaradnym młodym człowiekiem. Kosmopolitą, który teraz wszędzie w świecie czuje się dobrze, bo już prawie wszędzie był. W Hiszpanii miał najlepszych nauczycieli i wielu przyjaciół. Poznał inną, wielką kulturę - świat ludzi otwartych i wyluzowanych. Bywaliśmy u niego bardzo często i wspaniale się tam wszyscy czuliśmy.

Miała pani rozdarte serce?

- Wbrew pozorom jestem bardzo racjonalną osobą. Jeśli widzę, że decyzja jest dla Marcina dobra, to jest dobra również dla mnie. A ponieważ my się przyjaźnimy i obdarzamy się zaufaniem, mogliśmy sobie pozwolić na taką eskapadę w świat.

Co się wtedy robi z tęsknotą?

- Wsiada się w samolot i leci. Bo w ogóle w życiu trzeba być odważnym. Wszelkie działania wymagają odwagi: reżyserowanie, pisanie scenariuszy, bycie aktorem czy decyzja, by urodzić dziecko. Świetnie rozumiem, że dzisiaj ludzie nie chcą mieć dzieci. Serio! Bo to wyzwanie ogromne, szczególnie współcześnie, kiedy życie solo wydaje się dawać nieskończone możliwości. Jak jednak wiemy, dzięki licznym przykładom znajomych, tak nie jest.

Związek to też praca?

- Ciężka harówa. Dlatego my dziś jesteśmy już tylko kochankami. Mamy już luzik w związku.

Czyli już przepracowaliście wszystko?

- Mamy już za sobą tę ciężką robotę. Teraz jest nam łatwiej, bo pewne rzeczy, które ciążą w małżeństwie nas już nie dotyczą. I to jest przyjemne.

W filmie "Powrót", który pani niedawno wyreżyserowała, zagrał Marek. Jak się państwu razem pracowało?

- Bardzo normalnie. Bukowski nie wtrącał się, nie przeszkadzał. A to jest najważniejsze. Jestem bardzo dumna z tego filmu. Najważniejszy recenzent, starszy syn, pochwalił.

Wspieracie się?

- Spieramy się i wspieramy. Jedno i drugie, proszę pani.

Ciągle iskrzy między wami, gdzieś wrze?

- Wszystko się zdarza. Kiedy ostatnio musiała pani o coś walczyć? Codziennie to robię. Każdy moment, w którym podejmuję decyzję, że robię coś na własny rachunek, jest trudny. Piszę scenariusz i natychmiast pojawia się pytanie, czy kogoś to zainteresuje. Obracam się w męskim środowisku. Reżyser, scenarzysta to zwykle facet. Aktorka? Owszem, byle bez pozaaktorskich ambicji... Ale czy kobiecina poradzi sobie z całym filmem? Chociaż, szczerze mówiąc, my kobiety też sobie same robimy dużo krzywdy.

Jak to?

- Nie potrafimy być odważne. Pozostajemy celowo na tym drugim planie. To jest kompletnie bez sensu.

Na którym planie jest pani w związku?

- U nas nie ma tak, że potrzeby Marka czy moje są ważniejsze. Są równie ważne. Wychowując dzieci, trzeba zejść na drugi plan? To tak nie jest. Przez krótki czas matka musi być bardzo blisko. A potem tak trzeba sobie wszystko ułożyć, aby domownicy wiedzieli, że ty też masz prawo do życia, masz swoje potrzeby oraz marzenia.

Chce pani powiedzieć, że Marek Bukowski zasuwa w kuchni, odwozi dziecko, wyrzuca śmieci?

- Oczywiście, że tak! Wszyscy są równi. U nas w domu takie rzeczy dzieją się naturalnie. Nie wyznaczamy sobie zadań. Ja nie pytam Marka, czy wyniesie śmieci. To się samo dzieje. On to robi albo ja. Ale takie sprawy trzeba ustalić na początku związku. I musi to zrobić kobieta, chociaż mądry facet sam to wie.

Pani zawsze była taka silna?

- Dostałam trudne zadanie, wychodząc za Marka Bukowskiego, ponieważ on sam jest bardzo silną osobowością. Zawsze tak było. Kochaliśmy się, więc musiałam się w tym wszystkim jakoś odnaleźć. Mogłam być obok Marka albo kilka kroków z tyłu. Próbowałam różnych wariantów. Na przykład kiedy urodziły się dzieci, automatycznie stało się tak, że przez chwilę byłam trochę z tyłu. Te nasze drogi nie raz były dość kręte. Czasem trzeba było z nich natychmiast zejść. I próbować innej wersji. Ale najważniejsze to nigdy się nie poddawać. Trzeba pracować nad sobą i być silną.

Chciałaby pani, żeby synowie zostali aktorami?

- O nie, broń Boże. Marcin dobrze pisze. A Szymon? To jest szalony chłopiec, uwielbia konie, ale jeszcze trudno powiedzieć, co wybierze. Jednak aktorstwo - absolutnie nie. Można je traktować tylko jako hobby.

Dla młodszego syna napisała pani bajki?

- Tak. Od września w księgarniach będą dostępne moje dwie bajeczki filozoficzne, które, mam nadzieję, staną się początkiem serii. Do każdej książeczki piszę minisztukę teatralną. Będzie też dołączony teatrzyk oraz postacie, które można wyciąć z papieru i wystawić swoje własne przedstawienie.

Pani temperuje Szymona czy przeciwnie, pozwala mu być, kim chce?

- Nie należy młodemu człowiekowi przeszkadzać rozwijać się i być tym, kim chce. Ale to nie oznacza, że wszystko mu wolno. Jednak trzeba być bardzo czujnym, żeby nie stłamsić naturalnej pewności siebie i woli życia. A to bardzo łatwo zrobić dziecku.

Pani dziś już wie, czego sama chce?

- Wiem! Ale też z wielu rzeczy nie zdaję sobie jeszcze sprawy. Jestem osobą ciekawską z natury i otwartą na nowe zadania. Krótko żyjemy i chcę to jak najlepiej wykorzystać: dać coś od siebie, stworzyć coś, poznać.

To chyba Irena Kwiatkowska z niezapomnianego "Czterdziestolatka" jest pani idolką?

- Jasne, żadnej pracy się nie boję!

Czego pani życzyć?

- Zdrowia oczywiście i aby los sprzyjał mi przy pracy nad moim nowym filmem fabularnym. Dostałam zielone światło od osoby, która napisała genialną książkę. Mam doskonałych producentów. Teraz muszę sprostać wyzwaniu. Właśnie siadam do scenariusza, a potem przez rok będę robiła film. Nie mogę jeszcze zdradzić, o czym to dokładnie będzie. Ale na pewno szykuje się ciekawy i mocny obraz.

Iwona Zgliczyńska 

SHOW 9/2013


Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy