Reklama

Moje życie na biegunie

Ojciec, brytyjski polarnik, zabrał ją na Grenlandię, zanim skończyła rok. Wychowywała się w eskimoskim plemieniu, pierwsze kroki stawiała na lodowcu. Do dziś, gdy mówi "dom rodzinny", myśli o chatce myśliwskiej w grenlandzkiej wiosce. Kari Herbert, podróżniczka i autorka książki "Córka polarnika", po latach powraca do krainy dzieciństwa. "Twojemu Stylowi" mówi, dlaczego chce tam zamieszkać ze swoim małym dzieckiem.

Twój Styl: Rodzice zabrali cię na Grenlandię, gdy miałaś dziesięć miesięcy. Czyste szaleństwo!

Kari Herbert: - Nie, jeśli się wie, kim był mój ojciec. Sir Walter William "Wally" Herbert, światowej sławy polarnik, pierwszy niekwestionowany zdobywca bieguna północnego.

Przez wielu uważany za największego badacza Arktyki w XX wieku. To mimo wszystko zaskakujące, że udało mu się namówić twoją matkę na życie wśród lodowców z kilkumiesięcznym dzieckiem. Wiesz, jak ją przekonał?

- Znam tę historię z opowieści rodzinnych. Podobno któregoś wieczoru tata po prostu rzucił do mamy podczas kolacji: "Marie, pomieszkajmy trochę na Grenlandii". A ona po chwili namysłu odpowiedziała "OK!". I zrobili to. Zapewne wiele razy wcześniej dyskutowali o możliwości wyruszenia na taką wyprawę, a tamtego wieczoru ojciec jedynie dał hasło "zróbmy to teraz".

Reklama

- Bez wątpienia mama musiała mu też ufać. Ojciec był odpowiedzialnym i zaradnym mężczyzną. Wiem również, że chciał pokazać żonie świat, którym się fascynował. Mama spakowała więc nasze rzeczy i któregoś dnia znaleźliśmy się na statku.

Tak po prostu?

- Mama tłumaczyła mi po latach, że przez kilka miesięcy po moim urodzeniu była w stanie euforii poporodowej. Na fali tej afektacji uznała, że Grenlandia to cudowne miejsce do życia (śmiech). Dopiero na statku, już w drodze na wyspę, dopadły ją czarne myśli: Co będzie, jeśli dziecko zachoruje? Ale nie było odwrotu...

Jak przyjęli was tubylcy?

- Nie przyjechaliśmy do zupełnie obcego miejsca. Ojciec bywał wcześniej na Wyspie Herberta, gdzie mieliśmy zamieszkać. Znał wielu Inuitów (inaczej Eskimosów - red.). Wiedział, jakie panują wśród nich zwyczaje. Przyjęli nas zresztą bardzo serdecznie.

Co mieliście tam robić?

- Dla ojca była to po prostu kolejna wyprawa naukowa. Wcześniej wydał kilka książek o Arktyce, badał dziewicze jeszcze wówczas tereny wyspy. Interesowało go wszystko: ukształtowanie terenu, klimat, żyjące tam gatunki. Ale podczas naszej wspólnej podróży chciał przede wszystkim poznawać obyczaje tubylców. Wyruszał więc na polowania z myśliwymi, robił im zdjęcia, zapisywał rozmowy.

Musiało być wam trudno. Podobno temperatury na Grenlandii dochodzą nawet do minus 47 stopni...

- Moja matka przeżyła szok, i to nie tylko z powodu klimatu. Jeśli ojca nie było w domu, a często wyruszał w teren z tubylcami, matka, żeby zdobyć wodę do gotowania, musiała jechać w okolice gór lodowych, odłupywać tam kawały lodu i zwozić saniami do domu. Potem roztapiała je i dopiero wtedy mogła gotować. Nie używała lodu z okolic wioski, bo miejscowi twierdzili, że nie jest wystarczająco czysty dla dziecka. Podobno zdarzały się zatrucia. A o bieżącej wodzie nie było w ogóle mowy. Matka musiała też dbać, by nocą ogień nie wygasł w palenisku, bo drewniana chata, w której mieszkaliśmy, szybko się wychładzała. Oprawiała ryby, garbowała skóry upolowanych przez ojca zwierząt.

Kim była przed wyjazdem?

- Dziewczyną z Londynu. Zanim poznała ojca, chciała zostać aktorką, ale wcześnie wyszła za mąż za znanego badacza i zrezygnowała z tych planów, by wspierać męża i dbać o dom. Jednak zarówno ona, jak i tata mieli feministyczne poglądy na sprawy związane z podziałem ról w małżeństwie. Tymczasem wśród Inuitów obowiązywały sztywne reguły. Myśliwi śmiali się z mojego ojca, bo był jedynym mężczyzną w okolicy, który czasem gotował. Inuici tego nie robili.

- Uważali się za myśliwych, wyruszali na wielomiesięczne polowania, dostarczali mięso i na tym ich obowiązki się kończyły. Kobiety robiły resztę - zdobywały wodę, przygotowywały jedzenie, wyprawiały skóry, szyły ubrania, a nawet buty. Żeby skóra na podeszwy stała się odpowiednio giętka, żuły ją przez wiele godzin. Mama na szczęście nie musiała tego robić (śmiech). Chyba jednak najbardziej szokujący był dla niej moment, w którym odkryła, że eskimoscy mężczyźni pożyczają sobie żony.

Wymieniali się nimi?

- Nie. Chodziło o to, że gdy myśliwy wyruszał na długie polowanie, jakiś pozostający we wsi przyjaciel - za zgodą i wiedzą pana domu - wypełniał jego małżeńskie obowiązki. Dzieci z takich związków traktowano na równi z dziećmi poczętymi w czasie obecności męża w domu.

- Znajomi myśliwi nieraz proponowali ojcu podobną przysługę. W czasie jego nieobecności wiele razy odwiedzali też mamę w domu, gotowi pocieszyć ją w samotności. I nie robili tego z braku szacunku, tylko właśnie z grzeczności - tak w ich tradycji okazywało się zaprzyjaźnionej rodzinie troskę. Pytali zazwyczaj: "Czy nie jest ci zimno?". Mama uprzejmie odpowiadała: "Nie, dziękuję, czuję się świetnie". I to zamykało sprawę (śmiech).

Masz szczególne wspomnienie z czasów dzieciństwa na Grenlandii?

- Stoję w łóżeczku i patrzę przez okno. Na dworze ciemności - czas nocy polarnej. Na Grenlandii to prawie pięć miesięcy bez słońca. Za oknem szaleje burza śnieżna. Kiedy 30 lat później obserwowałam podobną burzę, wydała mi się czymś przeraźliwym. Z ciemności dochodziło jakby wycie dzikich zwierząt. Ale wtedy, jako dziecko, byłam zafascynowana.

Jak zapamiętałaś wasz grenlandzki dom?

- To była raczej maleńka drewniana chatka, cztery na trzy i pół metra. Ojciec wynajął ją od jednego z miejscowych myśliwych, bo chciał mieszkać w takich warunkach, w jakich żyją Inuici. Gdy się tam wprowadzaliśmy, na podłodze zalegały resztki upolowanych zwierząt, w powietrzu unosił się przykry zapach. Rodzice musieli wszystko wysprzątać, by przystosować ten dom do życia z dzieckiem. Na ścianach wisiały skóry fok i niedźwiedzi, harpuny myśliwskie. Zazwyczaj wszystko to oświetlała lampa olejna. Dla mnie te niedogodności nie były problemem, przywykłam do takich warunków, bo w nich dorastałam.

Jakie miałaś relacje z tubylcami?

- Bardzo szybko zostaliśmy przez nich uznani za "rodzinę". Mniejsze dzieci były dla mnie jak bracia i siostry. Czasem rodzice zostawiali mnie u sąsiadów na noc, kiedy indziej ktoś z moich przyjaciół spał w naszej chatce. To była mała, zżyta społeczność, cała wioska liczyła dwanaście rodzin. Większość dzieciaków była ode mnie starsza, ale nikomu to nie przeszkadzało. Bawiliśmy się wspólnie, starsze opiekowały się młodszymi.

W co bawią się dzieci w miejscu, gdzie nie ma zabawek ani placów zabaw z huśtawkami?

- Brak gadżetów pobudza wyobraźnię (śmiech). Zabawki robiliśmy sami, ze wszystkiego, co można było znaleźć. Miałam zwierzątka wykonane z kości i patyków. Wszystko to było dla mnie zupełnie naturalne. Czułam się Inuitką, jak dzieci tam urodzone. Pierwsze słowa w moim życiu wypowiedziałam po grenlandzku. Rodzice twierdzili, że w pewnym momencie w ogóle nie chciałam z nimi mówić po angielsku. Wtedy uznali, że powinni zabrać mnie do Anglii. Bali się, że staję się zbyt dzika i w przyszłości nie przystosuję się do życia w cywilizacji.

Miałaś wtedy...

- Dwa lata. Ale do dziś pamiętam, że przez długi czas po powrocie do Wielkiej Brytanii czułam się nieswojo. To był nie mój świat. Jeszcze kilka lat później źle znosiłam wymogi cywilizacji. Przede wszystkim szokował mnie zasadniczy styl wychowywania angielskich dzieci, jakby wszystkie musiały się zachowywać w ten sam, określony sposób.

- Swoją drogą, angielskie dzieciaki wydawały mi się okropne! Bały się wszystkiego, czego nie znały. Zwyczaje dorosłych też były dla mnie dziwne. Na Grenlandii normalną rzeczą było np. podrzucanie bez uprzedzenia dzieci do znajomych na kilka godzin, czasem nawet dni. W Anglii nie do pomyślenia była nawet mała niezapowiedziana wizyta!

- Wśród Inuitów miałam też wiele serdecznych "ciotek" i "wujów", brali mnie na kolana, tulili. W Anglii nikt poza rodzicami mnie nie przytulał. Po jakimś czasie przyzwyczaiłam się do nowej rzeczywistości. Rodzice posłali mnie do normalnej szkoły. Przez kilka lat żyłam jak zwykła brytyjska dziewczynka. Ojciec bardzo chciał jednak, byśmy powrócili na Grenlandię całą rodziną. Namówił mamę i kiedy skończyłam dziewięć lat, rodzice oznajmili mi, że ponownie pojedziemy na Grenlandię.

Mama się nie sprzeciwiała? Pierwszy pobyt był dla niej szokiem.

- Myślę, że podobnie jak ojciec tęskniła za przygodą. Może chciała też uciec od codziennej rutyny...

Jak ty zareagowałaś na tę wiadomość?

- Moje emocje były niejednoznaczne. Włożyłam sporo wysiłku, by być jak inne dzieci. Dawne wspomnienia już się zatarły. Ale czułam też radość z powrotu w tamte strony. Dużo myślałam o tym, jak będzie. I... wszystko było inaczej, niż sobie wyobrażałam.

Spotkałaś dzieci, z którymi się wychowywałaś?

- Pierwszy kontakt był dość... zaskakujący. Dawni znajomi z wioski wiedzieli o naszym przyjeździe. Kiedy jechaliśmy saniami do miejsca, w którym mieliśmy się zatrzymać, nagle zza jednej z gór lodowych wyłoniły się inne sanie. I zaczęły nas ścigać. Gdy w pewnej chwili zrównały się z nami, dwóch wyrośniętych nastolatków wyciągnęło mnie siłą z sań i... "porwało".

- Ojciec szybko się zorientował, że jest to forma serdecznego powitania nas przez starych znajomych. Ale ja byłam przerażona. W tych podrostkach nie poznałam dawnych kolegów. Zabrali mnie do jakiegoś domu. Było tam już mnóstwo ludzi, których twarze zupełnie nic mi nie mówiły. Coś do mnie zagadywali, ale nie rozumiałam już po grenlandzku ani słowa.

Jak wyglądało teraz twoje nowe życie? Chodziłaś do lokalnej szkoły?

- Tak, choć nie rozumiałam ani słowa, bo obowiązującym tam językiem był duński! Ale nikt się tym nie przejmował. Nauczyciele wiedzieli, że wrócę do angielskiej szkoły. Na szczęście większość zajęć to były przeróżne prace praktyczne - robiłam korale i tkaniny, szyłam. Niczego poza tym się tam nie nauczyłam.

Drugi powrót do cywilizacji był trudniejszy od pierwszego?

- Z jednej strony miałam doświadczenia, które trudno było zrozumieć moim kolegom z brytyjskiej szkoły. Ale jak większość dzieci starałam się nie odróżniać od koleżanek. Czasem brakowało mi tylko ludzi, z którymi zaprzyjaźniłam się na Grenlandii. Najbardziej chyba Avataka, mojego grenlandzkiego "taty". Był myśliwym mocno związanym z naszą rodziną i traktował mnie jak córkę.

- W końcu wspomnienia się zatarły, a ja po raz drugi przystosowałam się do życia w mieście. Skończyłam szkołę średnią, potem studia na wydziale mediów i designu. W końcu wyjechałam do Japonii i zostałam stylistką tamtejszych gwiazd rocka. Nie myślałam, że jeszcze kiedykolwiek moje życie będzie związane z Grenlandią.

Dlaczego po latach tam pojechałaś i napisałaś o Grenlandii książkę?

- Kilka lat temu, jeszcze przed śmiercią ojca, zrobiłam z nim krótki wypad do Arktyki. Tata miał być przewodnikiem wycieczki na koło podbiegunowe i zaproponował, byśmy odwiedzili razem znajome miejsca. Na wszystko było jednak mało czasu. Wyjeżdżałam z poczuciem niedosytu. Wtedy obiecałam sobie, że wrócę tam na dłużej. Tak narodził się pomysł książki. W 2002 roku, jako 32-latka, znów znalazłam się na wyspie.

Jak wyglądała kraina twojego dzieciństwa po latach?

- Wszystko było inne. Marzyłam o powrocie do wspomnień. Tymczasem tamten świat już nie istniał. Inuici mieszkają dziś w murowanych domach z centralnym ogrzewaniem, mają bieżącą wodę i spędzają czas, oglądając telewizję. W czasie mojej wizyty ekscytowali się Tour de France!

- Najlepiej wspominam wyjazd do tzw. obozu letniego - wioski, w której Grenlandczycy z dala od miasta spędzają dziś wolne chwile w starym stylu. Z grupą tubylców obozowałam w prymitywnych warunkach. Było zimno i niewygodnie, a ja czułam się szczęśliwa: Nareszcie! Właśnie tego chciałam. Tak przecież żyłam w dzieciństwie.

- Ale miałam też wiele obserwacji, które były dla mnie trudne. Zaskoczył mnie powszechny alkoholizm Inuitów, również wśród kobiet. I przestępczość. Dziś w miasteczku na Grenlandii lepiej nie wychodzić z domu w piątkowy wieczór. Kiedyś panowała tam inna atmosfera. Ale jedno pozostało niezmienne - emocje, jakie wywołuje kontakt z naturą. Stojąc w pobliżu góry lodowej, która ma wysokość dwudziestu pięter i mieni się kolorami, można czuć tylko absolutny zachwyt. A podczas burzy śnieżnej - respekt przed siłami przyrody.

Spodziewasz się dziecka. Wyobrażasz sobie, że mogłabyś je wywieźć na Grenlandię, jak kiedyś zrobili to twoi rodzice?

- Naturalnie! Z moim partnerem planujemy właśnie taką podróż już w lecie. Chcemy zostać na wyspie rok, może dłużej. Jak kiedyś mój ojciec, zamierzam znaleźć dom z dala od miasta, w miejscu niezmienionym jeszcze przez cywilizację.

Kiedyś o to samo pytano twoją matkę, nie boisz się arktycznej zimy z małym dzieckiem, na odludziu?

- Przed laty Inuici nauczyli mnie otwartości na innych i tego, jaką wartością może być życie we wspólnocie. Chciałabym, by moje dziecko też tego doświadczyło. Poza tym Grenlandia jest dziś miejscem dużo bardziej cywilizowanym niż dawniej. A do mieszkania na odludziu jestem przyzwyczajona.

- Mój dom w południowo-wschodniej Anglii jest położony w takim miejscu, że gdy spadnie śnieg, jesteśmy w nim odcięci od świata. Wierzę więc, że na Grenlandii będę się czuła jak w domu.

Rozmawiała Magdalena Stroka-Felicka

Twój STYL 3/2011

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy