Reklama

Mocna zawodniczka

Czy dojrzała kobieta może rozpocząć profesjonalną karierę sportową? Chrissie Wellington udowodniła, że tak. Walczyła z bulimią i depresją. By poradzić sobie z problemami, zaczęła biegać, pływać i jeździć na rowerze. Z zaskakującym rezultatem! Była już po trzydziestce, gdy czterokrotnie wygrała Ironmana, najtrudniejszy z triatlonów, bijąc przy okazji kilka rekordów świata. W „Twoim STYLU” opowiada, jak pokonała kompleksy, ograniczenia i z zagubionej dziewczyny stała się słynną mistrzynią.

Twój STYL: Żeby zrozumieć, czego dokonałaś, trzeba wiedzieć, co to takiego Ironman.

Chrissie Wellington: To legendarny triatlon, który odbywa się na Hawajach w okolicach miasta Kailua-Kona. Uznaje się go za najtrudniejszy i zarazem najbardziej prestiżowy wyścig świata. Już samo zakwalifikowanie się do zawodów to nobilitacja. Z kilkudziesięciu tysięcy chętnych prawo do startu uzyskuje około 1800 zawodników. Każdy z nich musi pokonać prawie cztery kilometry wpław, 180 kilometrów na rowerze, a potem jeszcze przebiec pełen maraton. No i zmieścić się w limicie siedemnastu godzin. W wyścigu bierze udział światowa elita triatlonistów. Sporo osób odpada już w pierwszej konkurencji. Pokonanie kilku kilometrów kraulem w morzu, w kilkutysięcznym tłumie to wyzwanie.

Reklama

Jest rok 2007. Jako trzydziestolatka startujesz w Ironmanie po raz pierwszy. Nikt nie zwraca na ciebie uwagi. Jesteś amatorką, a wśród uczestników są słynni rekordziści. Ale to ty wygrywasz. Pierwsza myśl po przekroczeniu mety?

- Niedowierzanie. W jakimś sensie do dziś nie dociera do mnie, że tego dokonałam, bo przecież "to było niemożliwe". Wtedy na mecie uszczypnęłam się mocno w rękę, bo brałam pod uwagę, że wycieńczona po wielogodzinnym morderczym wysiłku mam halucynacje. W czasie Ironmana zdarza się, że nawet doświadczeni zawodowcy mdleją, tracą kontrolę nad czynnościami fizjologicznymi czy psychiką. Ale po uszczypnięciu ludzie nadal wiwatowali na moją cześć, dziennikarze zadawali mi pytania, a oficjele gratulowali. Przez kilka pierwszych chwil płakałam i śmiałam się jednocześnie. To zwycięstwo było dla mnie zupełnie nieprawdopodobne również dlatego, że noc przed startem była koszmarem.

Wydarzyło się wtedy coś szczególnego?

- Zapisując się na wyścig, musiałam zapłacić 500 dolarów, co było dla mnie wówczas sporym wydatkiem. Dlatego stać mnie było jedynie na tanią kwaterę, która okazała się ruderą na peryferiach. Dzień przed zawodami nie zmrużyłam oka - sąsiedzi urządzili straszliwą libację, w środku nocy interweniowała policja. Na linię startu dotarłam wykończona. W tych okolicznościach nie liczyłam na sukces. Gdy wygrałam i okazało się, że przysługuje mi apartament w luksusowym hotelu, przeniosłam się do niego z ulgą. (śmiech)

Jesteś jedyną w historii osobą, która zaledwie po roku treningów wygrała Ironmana. Zwycięstwo musiało być początkiem życiowej rewolucji. Jak wcześniej wyglądało twoje życie?

- Nigdy nie myślałam, że zrobię karierę sportową. Chciałam zostać prawniczką. Po studiach zdałam egzamin na specjalistyczny kurs radcy prawnego, który gwarantował mi aplikację w jednej z londyńskich kancelarii. Tyle że z powodu jakichś limitów przyznano mi miejsce na kursie dopiero od następnego roku akademickiego. Miałam więc dwanaście wolnych miesięcy i trzy tysiące funtów oszczędności. Uznałam, że gap year (rok spędzony w podróży po świecie - red.) będzie dobrym pomysłem na wypełnienie wolnego czasu, i pojechałam do Afryki, a potem do Nowej Zelandii, Australii, Indonezji, Tajlandii, Indii i Laosu. Zwiedzałam te kraje, pracując dla lokalnych organizacji charytatywnych. Rok szybko minął, a ja nie miałam zamiaru wracać. Przesunęłam więc mój kurs prawniczy o kolejne dwanaście miesięcy, ale gdy minęły, uznałam, że... prawo to jednak nie to.

Skąd taki zwrot?

- W podróży szybko się dojrzewa. Poznawałam niesamowitych ludzi, którzy mieli niewiele, a byli szczęśliwi, bo zajmowali się tym, co uważali za istotne. W niczym nie przypominali znanych mi londyńskich prawników, którzy - widziani z nowej perspektywy - wydawali mi się ludźmi bardzo zestresowanymi. Zapytałam w końcu siebie, czy naprawdę fascynuje mnie prawo spółek i czy będę szczęśliwa jako prawniczka koncernu, którego działalność uznam za kontrowersyjną, nawet jeśli zainkasuję za godzinę konsultacji trzysta funtów. Uznałam, że nie.

Miałaś jakiś plan B?

- Po powrocie zamiast na prawo zapisałam się na studia związane ze wspieraniem krajów Trzeciego Świata. Mój plan B zakładał, że odnajdę się jako pracownica organizacji humanitarnych. To w końcu zaprowadziło mnie do Ministerstwa Środowiska. Zostałam urzędnikiem państwowym i brałam m.in. udział w przygotowywaniu Szczytu Ziemi. Zdarzyło mi się nawet spotkanie z udziałem Tony’ego Blaire’a, a raz uczestniczyłam w naradzie w siedzibie brytyjskiego premiera przy Downing Street 10. Ale po kilku latach pracy zaczęłam mieć wątpliwości, czy moja działalność ma sens.

- Latałam klasą biznes na konferencje, nocowałam, jak inni ich uczestnicy, w pięciogwiazdkowych hotelach, a potem całe dnie spędzałam na dyskusjach o walce z głodem i biedą. Coś tu było nie tak. Miałam wrażenie, że biorę udział w jakiejś szopce. Trudno powiedzieć, dlaczego postanowiłam biegać - a od tego zaczęła się moja kariera sportowa - ale myślę, że jednym z powodów była właśnie ta frustracja. I poczucie, że ciągle nie znalazłam dla siebie miejsca w życiu.

W autobiograficznej książce Bez ograniczeń piszesz, że twoje bieganie było również formą walki z bulimią. Przez wiele lat zmagałaś się z tą chorobą.

- To prawda. Zaczęło się od tego, że jako nastolatka nie czułam się akceptowana przez kolegów. Prawdopodobnie dlatego, że we wszystkim chciałam być najlepsza. To nie była kwestia wzorców wyniesionych z domu. Ani moi rodzice, ani rodzeństwo nie przejawiali takich skłonności. Ale ja zawsze taka byłam. Skończyłam więc gimnazjum z samymi szóstkami. W Feltwell, wsi w hrabstwie Norfolk, gdzie dorastałam, moje świadectwo było sensacją. Rodzice mi gratulowali, ja sama byłam z siebie dumna, ale od tamtej pory koledzy uważali mnie za dziwaczkę. Dziś wiem, że po prostu byłam inna, miałam aspiracje, których oni nie mieli. Ale wtedy ich odrzucenie bardzo bolało. W końcu doszłam do wniosku, że koledzy mnie nie akceptują, bo coś jest nie tak z moim ciałem. Wiele nastolatek myśli w podobny sposób.

Wyznałaś kiedyś, że zostałaś bulimiczką na własne życzenie.

- Bulimia wydała mi się wtedy nie tyle chorobą, ile genialnym remedium na apetyt i sposobem kontrolowania swojego ciała: jesz, potem prowokujesz wymioty i już nie martwisz się kaloriami, nadwagą, ilością zjedzonych frytek czy batoników - tak to sobie tłumaczyłam. Dopiero gdy już wpędziłam się w bulimię na dobre, dotarło do mnie, że to choroba, której naprawdę niełatwo się pozbyć.

Katowałaś się, bo ktoś wyśmiewał się z twojego wyglądu? Byłaś otyła?

- Nie. Problem tkwił raczej w mojej głowie, nie w wadze. Chciałam być jak Kate Moss, a w niczym jej nie przypominałam. Przez lata, zanim nie wyzwoliłam się z kompleksów, byłam swoim najbardziej bezwzględnym krytykiem. To dość częsta cecha u perfekcjonistów. Bliscy zapewniali, że z moją figurą wszystko jest w porządku, ale ja mimo to, jeśli tylko coś zjadłam, czułam się potwornie. Jednak przez nałogowe prowokowanie wymiotów moje ciało nie stawało się idealne, tylko zmaltretowane i rozregulowane: miałam ciągle podrażnione gardło, nie mówiąc już o kłopotach z zębami i nerwami. Wpadłam w depresję, miałam też potworne wyrzuty sumienia, bo cała rodzina zamartwiała się tym, co ze mną będzie.

W książce sugerujesz, że choroba doprowadziła cię do wyczynowego uprawiania sportu. W jaki sposób?

- Zaprzyjaźniłam się z dziewczyną, która - jak się później okazało - również była bulimiczką. Gdy odkryłyśmy, że mamy ten sam problem, postanowiłyśmy wspólnie coś z tym zrobić. Ponieważ obie miałyśmy obsesję na punkcie kontrolowania swojej wagi, któregoś dnia doszłyśmy do wniosku, że innym, znacznie zdrowszym sposobem na modelowanie ciała może być wysiłek fizyczny: pływanie, rower, biegi. Umówiłyśmy się na wspólne treningi. To nas motywowało - trudniej było sobie odpuścić. Obie potraktowałyśmy sport bardzo ambitnie. Miałyśmy plan treningów i nie było od niego odstępstw. To nie zadziałało z dnia na dzień, ale po kilku miesiącach powoli pojawiały się pierwsze rezultaty.

- Mój organizm stopniowo się uregulował. Po pewnym czasie zauważyłam, że nie mam już napadów obżarstwa, za to nie mogłam teraz żyć bez biegania. Skutkiem "ubocznym" treningów było i to, że przestałam zajmować się swoim wyglądem, a zamiast tego zaczęłam dbać o formę. Bieganiem rozładowywałam też życiowe frustracje. A jednocześnie coraz bardziej fascynowało mnie badanie możliwości mojego organizmu. I pokonywanie kolejnych jego ograniczeń. Ale jeszcze wtedy traktowałam sport wyłącznie jako hobby, zabawę "po godzinach", choć czasem z powodu treningów musiałam brać urlopy w ministerstwie.

Czytaj dalej na następnej stronie.

Jak zabawa zmieniła się w bicie światowych rekordów?

- Najpierw wzięłam udział w półmaratonie, potem w kilku maratonach. I byłam zaskoczona tym, jak dobrze mi idzie. Zaczęłam korzystać z porad trenerów, co pomogło mi dopracować technikę i poprawić rezultaty. Londyński maraton w 2002 roku ukończyłam w trzy godziny osiem minut! Kolejne zawody albo wygrywałam, albo zdobywałam miejsce w pierwszej trójce. Spróbowałam też triatlonu i szybko się okazało, że w tym również jestem dobra. Przełomem był start w triatlonowych mistrzostwach świata amatorów w Szwajcarii. 

To było twoje pierwsze wielkie międzynarodowe zwycięstwo. Jak łączyłaś na co dzień pracę w ministerstwie z przygotowaniami do zawodów na światowym poziomie?

- To bywało karkołomne, przyznaję. (śmiech) Z każdego dnia musiałam wyrwać kilka godzin na trening. Biegałam właściwie w każdej wolnej chwili, nawet jeśli słabo się czułam czy byłam w delegacji. Poza tym wszędzie jeździłam na rowerze. Pamiętam, że raz przed spotkaniem u premiera na Downing Street musiałam zostawić rower kilka przecznic dalej. Nie wypadało go tam przypiąć, zresztą pewnie by mi na to nie pozwolono. Nikt poza mną nie wpadł na pomysł, by na spotkanie tej rangi nie przybyć limuzyną. Co więcej, do siedziby premiera dotarłam bez bielizny. Przed pracą codziennie jeździłam na basen, a tamtego dnia wybrałam się na pływalnię już w stroju kąpielowym i zapomniałam o bieliźnie na zmianę.

Pojechałaś do siedziby premiera w sportowym stroju?

- Nie, zdążyłam jeszcze wpaść do biura i się przebrać. Miałam ta elegancką garsonkę na wszelki wypadek, ale nie pomyślałam o rezerwowej bieliźnie. (śmiech)

W książce piszesz, że ciągłe podnoszenie poprzeczki w pewnej chwili stało się dla ciebie nałogiem.

- Uzależniło mnie na pewno! Każda wygrana zachęcała, by podejmować większe wyzwania. Po zdobyciu mistrzostwa świata amatorów w Szwajcarii, pomyślałam, że mogłabym wystartować w Ironmanie. Po wygranym Ironmanie - że chcę wygrać kolejnego za rok. Po pierwszym pobitym rekordzie świata - że poprawię własny wynik. I tak krok po kroku przesuwałam granicę swoich możliwości. W pewnym momencie musiałam wziąć kilkumiesięczny urlop w pracy. Ale wkrótce stało się jasne, że kariery sportowej na takim poziomie nie da się już pogodzić z pracą, więc przeszłam na zawodowstwo. Nie miałam już wtedy wątpliwości, że odnalazłam to, do czego jestem stworzona.

Wygląda na to, że do bycia twardzielką. Przeszłaś do historii, wygrywając Ironmana cztery razy, w tym trzy razy z kolei. Nikt dotąd nie wygrał tych zawodów po zaledwie roku profesjonalnych treningów. Okrzyknięto cię "najtwardszą kobietą świata". Coś w przeszłości zapowiadało, że nią zostaniesz?

- Nie, zupełnie nic. W dzieciństwie dość dobrze pływałam, więc startowałam w jakichś zawodach szkolnych, ale to wszystko. Pamiętam nawet, że oblałam pierwszy egzamin na ratownika. Potem przez lata miałam przezwisko Muppet, co sugeruje, że raczej nie byłam uważana za kandydatkę na wyczynowca. Pseudonim wziął się stąd, że ciągle ulegałam jakimś wypadkom - a to spadłam z drabiny, a to wpadłam w jakąś dziurę. Jako dziecko byłam raczej niezdarna. Moim kolegom Muppety kojarzyły się z dziwnymi, niezdarnymi stworzeniami.

W twojej historii fascynujące jest to, że zadebiutowałaś jako trzydziestolatka, nie trenowałaś od dzieciństwa, a mimo to w bardzo krótkim czasie dołączyłaś do sportowej elity. Cały czas zadaję sobie pytanie, jak tego dokonałaś!

- Nie uznaję czegoś takiego, jak "reguły prawdopodobieństwa", może dlatego potrafię im przeczyć. (śmiech) Nigdy nie przyjmuję do wiadomości, że "coś jest niemożliwe". OK, może być niemożliwe dziś, tutaj. Ale jeśli czegoś chcę, wierzę, że da się to zrobić. Zawsze próbuję. Wierzę też, że jeśli chce się czegoś w życiu dokonać, nigdy nie jest za późno. I mój przykład wcale nie jest tu najbardziej wyjątkowy. Od lat fascynuje mnie siostra Madonna Buder (amerykańska siostra zakonna, która zasłynęła z udziału w triatlonach - red.). Zaczęła trenować triatlon w wieku 48 lat, a w pierwszym Ironmanie wystartowała jako 55-latka. Biega do dziś, choć skończyła już 83 lata! Sport łączy z działalnością charytatywną. Organizatorzy Ironmana specjalnie dla niej kilkakrotnie podwyższali regulaminowy limit wieku dla uczestników.

Wiesz, że na zwykłych ludziach sprawiasz wrażenie nadczłowieka? Zdarza ci się czasem tak zwyczajnie pomyśleć "już nie mogę", "to ponad moje siły", "nie dam rady"?

- Oczywiście. Podczas wyścigu, w którym pobiłam jeden z moich rekordów świata, cały czas miałam wrażenie, że "to nie jest mój dzień". Mam takie myśli równie często jak inni ludzie, tyle że nauczyłam się ich nie słuchać. Gdy w głowie pojawia się zdanie: "już nie mogę", zastępuję je innym: "dasz radę na sto procent". I powtarzam je jak mantrę. Inna afirmacja, która dodaje mi skrzydeł brzmi: "Jesteś wystarczająco silna, żeby zrobić to, czego chcesz!". Powtarzam to sobie w nieskończoność, gdy biegnę. Ktoś może uznać, że to naiwne, mnie wystarcza, że działa. Lata treningów nauczyły mnie, że ciało bardzo uważnie słucha myśli. A naszymi myślami możemy sterować. Wielu znanych sportowców posługuje się dziś tą metodą.

Taki sposób myślenia pomaga ci też w zwykłym życiu?

- Tak. I bardzo pogłębia moje pojęcie o tym, co jeszcze mogę i co w ogóle mogę. W 2005 roku uważałam, że w czymś takim jak Ironman biorą udział jacyś nadludzie, szaleńcy, cyborgi. Dwa lata później triumfowałam w tych zawodach. A potem pokonałam cały dystans w rekordowym czasie ośmiu godzin osiemnastu minut. Dziś, jeśli tylko chcę coś zrobić, w ogóle nie roztrząsam tego, jakie mam szanse na sukces. Jest takie powiedzenie, że przegrany to nie osoba, która dobiegła ostatnia na linię mety, tylko ktoś, kto nigdy nie spróbował stanąć na starcie. Nie wiem, czym jeszcze będę zajmować się w życiu i czego jeszcze spróbuję, ale zawsze będę pamiętać o tych słowach.

Rozmawiała: Anna Jasińska

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: sport | triatlon
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy