Reklama

Mistrz samotnej jazdy

Leń, samouk, szczęściarz. Nie skończył studiów muzycznych, ale grał z Ewą Demarczyk i Markiem Grechutą.

Mówi, że dzieci go męczą, ale uwielbia wizyty wnuków. Jest z żoną od czterdziestu lat i wciąż twierdzi: "kiepski ze mnie mąż". Właśnie wydaje nową płytę. O niesłychanych przypadkach, które uczyniły go sławnym, mówi Zbigniew Wodecki.

Twój STYL: Przez lata miał pan opinię kogoś, kto lubi się dobrze bawić i nie traktuje życia zbyt serio. Ale siwych włosów przybywa. Czuje się pan już dojrzałym mężczyzną?

-Odpowiem anegdotą. Synek mówi do taty: "Jak dorosnę, zostanę muzykiem". A ojciec odpowiada: "O nie, synku, albo jedno, albo drugie". Coś w tym jest. Ale czuję, że czas płynie. Wkrótce skończę sześćdziesiątkę.

Reklama

Dopada pana czasem lęk: co będzie, gdy stracę popularność?

- Ten lęk był przekleństwem mojego życia. I niby teraz, kiedy mam już jaką taką pozycję i parę milionów dobrych znajomych, powinienem być spokojny, ale on wciąż we mnie siedzi.

Większość gwiazd twierdzi, że sława ich męczy.

- Czasem męczące jest to, gdy trzeba porzucić gorącą jajecznicę w knajpie, by złożyć 30 autografów IV b z Torunia, ale wyobrażam sobie sytuację odwrotną - gdy mnie nikt nie poznaje. To dopiero stres. Więc stroszę piórka.

Grał pan z Demarczyk, Grechutą, komponował oratoria, a znany jest pan głównie z Pszczółki Mai i Tańca z gwiazdami. Nie boli?

- Bardziej boli świadomość, że gdybym teraz zagrał XV Kaprys Paganiniego czy koncert Wieniawskiego, to połowa sali by wyszła. I nie miałbym na telefon komórkowy. Czasem zastanawiam się, po co tyle lat uczyłem się grać na skrzypcach i trąbce. Wystarczyło nauczyć się czardasza, śpiewać Pszczołę, Chałupy i żyłbym jak król. A ja mam za sobą lata ćwiczeń...

Jako dziecko ćwiczył pan posłusznie?

- Wiadomo, że wolałem z chłopakami piłkę kopać. Ale godzina powrotu ojca z pracy była święta. Był pierwszym trębaczem w krakowskiej Orkiestrze Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji, grał w Operetce. Wiedziałem, którym autobusem wraca z próby, wtedy "robiłem spalonego" i leciałem do domu. Gdy ojciec wchodził do mieszkania, ja już posłusznie piłowałem skrzypce. Lubił porządek. Urodził się w Westfalii, pod Dortmundem, jego ojciec był górnikiem. Potem rodzina przyjechała na Śląsk, a w końcu do Krakowa. Ojciec miał nazwisko pisane przez "tz", czyli Wodetzki.

To jeszcze on, czy już pan zmienił nazwisko na bardziej polskie?

- Ojciec. Zanim jednak to zrobił, miał przez nie kłopoty. Niemcy go szukali, bo przecież urodził się w Niemczech, a on zamiast służyć w Wehrmachcie, był w pułku ułanów. Niewiele z tego rozumiałem, ale wiem, że szukało go gestapo i podobno groziła mu kara śmierci. Musiał się ukrywać. Miał skomplikowane życie, ale o tym w domu się nie wspominało. Mówiło się natomiast o szabli, którą ojciec dostał od Piłsudskiego za woltyżerkę na krakowskich Błoniach. Bo ojciec jako czternastolatek poszedł do wojska na ochotnika. Tam zresztą nauczył się grać na trąbce.

Miał skłonność do porządku?

- Jak cholera. Mawiał: "Porządek utrzymuje świat, a ludzi bat", po czym dostawałem w łeb i szedłem ćwiczyć na skrzypcach. Z czasem się przyzwyczaiłem. Bo tak naprawdę ojciec miał złote serce, tylko choleryk z niego był. Obiecałem sobie, że jak sam będę miał dzieci, nigdy ich nie uderzę. I nie udało się, za co syna do dziś przepraszam. Z tym większą pokorą, że jest wyższy ode mnie o głowę i ma taką rękę, jak ja nogę. Na szczęście mi wybaczył. Tak jak ja swojemu ojcu.

A mama?

- Mama nigdy na mnie nie krzyczała. Zawsze była cicha i spokojna, czasem tylko popłakała. Bo miała ze mną krzyż pański. Byłem rozrabiaką, w dodatku nie garnąłem się do nauki. Nauczyciele wciąż wpisywali mi do dzienniczka uwagi. Na Plantach przed Basztową 8, gdzie do dziś jest podstawówka i liceum muzyczne, większość drzew wyrosła na moich dzienniczkach. Bo ilekroć dostawałem świeżą uwagę, biegłem na Planty i zakopywałem głęboko dzienniczek, żeby nikt się nie dowiedział. Kiedy potem nauczyciele pytali, dlaczego mama nie przyszła do szkoły, łgałem, że była chora. Wtedy było łatwiej, nie istniały telefony komórkowe.

Ktoś w rodzinie był dla pana autorytetem?

- Pamiętam dziadka Jana, ojca mamy. Miał niezwykłe maniery i był organistą, pięknie opowiadał o muzyce, pisał artykuły. Wszyscy go szanowaliśmy, całowaliśmy w rękę. To po nim mama była taka muzykalna. Miała piękny sopran koloraturowy. Uczyła się śpiewu u samej profesor Millerowej, jednej z dwóch najważniejszych w Krakowie nauczycielek śpiewu. Stefania Millerowa była dla nas taką przyszywaną ciotką.

- Mama miała nawet śpiewać w operze, ale musiała zająć się nami, najpierw moją siostrą Elżbietą, potem mną. Wciąż jednak śpiewała w domu - Moniuszkę, arie z różnych oper. Mama doskonale gotowała. Co niedzielę urządzała "niedzielne obiady czwartkowe", na które przychodzili znajomi księża, zaprzyjaźnieni muzycy i właśnie pani profesor. Wszyscy siedzieli i śpiewali na głosy arie operowe. A ja, schowany pod stołem, chłonąłem. Wtedy też zacząłem uczyć się grać na trąbce, sam.

Kto pierwszy odkrył pana talent?

- O, to trwało długo. Może Ewa Demarczyk? Nie należałem do tych utalentowanych dzieci, które już w wieku pięciu lat komponują. W dodatku byłem leniem. W końcu wyrzucili mnie z liceum muzycznego i wtedy ojciec wpadł w szał. Miałem być przecież drugim Paganinim, tymczasem...

Myśli pan: "kim byłbym, gdybym nie wyleciał wtedy z dobrej szkoły?".

- Bogu powinienem dziękować za to, że wyleciałem. Poszedłem wtedy do średniej szkoły muzycznej. W porównaniu z liceum muzycznym to była "zawodówka". Dostałem się do klasy skrzypiec Juliusza Webera. Tam poznałem zawodowców, którzy grali w klubach jazzowych i na imprezach. Byłem dumny, że mogłem z nimi popalać papierosy, a potem wspólnie chałturzyć.

Jak to się stało, że pan zaczął chałturzyć od razu u Grechuty?

- Miałem szczęście. Któregoś dnia przyszedł do szkoły młody, skromny człowiek w szarym płaszczyku. Szukał do swego zespołu skrzypka. Koledzy polecili mnie jako "zdolnego ze skłonnościami do improwizacji". Tak trafiłem do zespołu Anawa. Bo ten człowiek w szarym płaszczyku to był Marek Grechuta. Przez lata grałem z nim i Janem Kantym Pawluśkiewiczem. Tramwajem numer 12 jeździłem do Bronowic, do miasteczka studenckiego, i tam w klubie Bambuko piliśmy winko.

- Pewnego wieczoru do Bambuko weszła Ewa Demarczyk. Wysłuchała naszego koncertu, a potem zaproponowała mi, żebym został skrzypkiem w jej zespole. Demarczyk już wtedy była taką polską Edith Piaf. Miałem 16 lat i zacząłem z nią jeździć po największych salach koncertowych świata. Tam nauczyłem się grać. Bo przecież nie skończyłem wyższej szkoły muzycznej, nie mam studiów.

Pierwszy zagraniczny występ?

- To była Genewa. Pamiętam marmury, złoto, kryształowe żyrandole. I bardzo bogatych ludzi na sali. Patrzyli na nas trochę jak na przybyszów z innej planety, byliśmy wtedy "zza żelaznej kurtyny". Miałem wielką satysfakcję, kiedy wstali i przez kilka minut bili brawa. Po koncercie poszliśmy na kolację do pewnej bogatej pani. Przepych jej rezydencji mnie onieśmielał - Rubens w złotych ramach, złote papierośnice. Nie mogłem od tego wszystkiego oderwać wzroku.

- Wciąż popełniałem jakieś gafy. Chciałem być dżentelmenem, więc kiedy jedna z pań sięgnęła po papierosa, natychmiast rzuciłem się na zapalniczkę, by go przypalić. Miniatura fontanny di Trevi cała w złocie robiła wrażenie, ale nie wiedziałem, jak ją uruchomić. Stałem więc przed tą damą i kombinowałem, jak nacisnąć skrzydełko, spod którego miał się wydostać płomień. Pamiętam, jak w tamtej chwili zatęskniłem za swojskim Krakowem, Piwnicą pod Baranami, Rynkiem, Jamą Michalikową i... normalnymi zapałkami.

W luksusowych hotelach też czuł się pan nieswojo?

- Spaliśmy w nich, bo zapewniali je nam organizatorzy zagranicznych koncertów. Wszyscy traktowali nas tam jak artystów, choć my czuliśmy się raczej przybyszami z głębokiej prowincji. Pamiętam, że w hotelu w Madrycie spędziliśmy noc przy zapalonym świetle, bo nie wiedzieliśmy, jak je zgasić. W Polsce pstryczek-elektryczek był zawsze przy drzwiach, kto by pomyślał, że światło można gasić nogą, przyciskiem przy firance.

Co na te wojaże pana profesorowie? Zawalał pan przecież lekcje.

- Dyrektor Weber uważał, że koncerty z Ewą Demarczyk to najlepsza szkoła. Ale było kilku teoretyków, których moje nieobecności denerwowały. Może przemawiała przez nich zawiść - gówniarz bez dyplomu, a już jeździ po świecie, i to z taką gwiazdą.

Na tych wyjazdach zarobił pan swoje pierwsze pieniądze?

- Nie. Debiutowałem zarobkowo w wieku 14 lat. Zagrałem na skrzypeczkach Ave Maria na ślubie jednego z uczniów prof. Millerowej, oczywiście za darmo, po przyjacielsku. Ale tego samego dnia zagrałem jeszcze na pięciu innych ślubach. Dostałem 2500 zł, tyle, co mój ojciec przez miesiąc w radiu. Ale naprawdę pierwsze duże pieniądze zarabiałem z Ewą Demarczyk.

A propos ślubów, jak na artystę, wcześnie się pan ożenił...

- Zakochałem się. Gdy zobaczyłem piękną dziewczynę z czarnymi włosami zebranymi w koński ogon, od razu wiedziałem, że to ta. Jak się ma 20 lat, to nie ma się żadnych wątpliwości. Siedziała w czwartym rzędzie w Piwnicy pod Baranami. Grałem właśnie z Ewą Demarczyk Cygankę. Z wrażenia mocniej przycisnąłem smyczek i struna pękła. Piotr Skrzynecki długo się śmiał, że "na widok Krysi struna mi się zerwała".

Szybko się pan oświadczył?

- Bardzo. Ślub też był szybki. Zaraz po przyjściu musiałem jechać do Świnoujścia, gdzie miałem grać w nadmorskiej knajpie. Goście jeszcze bawili się na moim weselu, a ja z walizeczką, skrzypcami, trąbką i wzmacniaczem szedłem już na dworzec, bo o świcie miałem pociąg. Po miesiącu dostałem etat w krakowskiej Orkiestrze Symfonicznej PRiTV, w której grałem sześć lat. Łapałem się też różnych chałtur, by zarobić na rodzinę. Najtrudniej było podczas stanu wojennego, wtedy w ogóle nie miałem koncertów.

- Jeden tylko, na samym początku. Wszyscy się dziwili, że nie zamknęli mnie za ten występ. "Schowajmy w sobie co polskie, co nasze na lepsze czasy", śpiewałem z kabaretem Tey. Miałem już wtedy troje dzieci na utrzymaniu. Na szczęście dostałem propozycję od Marka i Wacka (duet fortepianowy założony przez Wacława Kisielewskiego i Marka Tomaszewskiego - przyp. red.) i wyjechałem do Niemiec. Za jedną trasę koncertową przywoziłem tyle pieniędzy, że w Polsce musiałbym na to parę lat pracować.

Nie chciał pan zostać na Zachodzie? Spróbować tam szczęścia?

- Brakowało chęci, choć było parę okazji, żeby się zaczepić. Raz nawet menedżer Marka i Wacka, bogaty starszy pan, powiedział: "Zostaniesz u mnie, za miesiąc robimy płytę, a po dwóch miesiącach jesteś gwiazdą". Kiedy powiedziałem mu, że to mnie nie interesuje, odpowiedział: "Du bist Idiot". "Jawohl", roześmiałem się tylko.

- Wtedy śpiewałem w Polsce Chałupy, to był dla mnie złoty czas. Popularność tej piosenki mnie zresztą zaskoczyła. Nagrałem teledysk i wyjechałem na dwa miesiące do Stanów, a po powrocie okazało się, że jestem gwiazdą. Pamiętam, jak zabrałem swego fiata 125 p, który stał na lotniskowym parkingu zakurzony i brudny, i pojechałem do myjni. "A, panu to za darmo", powiedział gość z myjni. I tak było na każdym kroku, więc jak ja miałem wyjechać do Niemiec?

Mówi pan o sobie, że jest skrzypkiem, który zaczął śpiewać przypadkiem.

- Kiedyś pojechałem dorobić z kolegami do restauracji Parkowej w Świnoujściu. Śpiewałem: "Everybody Loves Somebody". Usłyszał to Andrzej Wasylewski, reżyser programu "Wieczór bez gwiazdy", i zaproponował udział. Zebrałem repertuar i zaśpiewałem. Od tego się zaczęło. Potem była Izolda, Zacznij od Bacha.

To pana pierwsza kompozycja?

- Pierwsza była Ballada o Jasiu i Małgosi. Wszystkim się podobała, więc skomponowałem kilka następnych. A potem z duszą na ramieniu pojechałem z tymi utworami do orkiestry Andrzeja Trzaskowskiego. Stanąłem przed wybitnymi muzykami, o których słyszałem jeszcze w liceum, i nogi mi się trzęsły. Patrzyli na mnie tak, jakby chcieli powiedzieć: "A cóż ten gówniarz z burzą włosów na głowie mógł skomponować", ale rozłożyli nuty.

- Dyrygent nabija tempo, wszyscy zaczynają grać... i nagle poczułem, że patrzą na mnie z uznaniem. Z kolejną swoją kompozycją "Lubię wracać tam, gdzie byłem" pojechałem na festiwal do Rumunii. Diety z Pagartu skończyły się już pierwszego dnia, życie uratowali Słowacy, którzy mieli wędzoną rybę i podzielili się ze mną. Na szczęście dostałem nagrodę, to było parę lei, i mogłem się zrewanżować.

Dlaczego koledzy nazywają pana "królem samotnej jazdy"?

- Bo ciągle jestem w drodze. Można powiedzieć, że auto jest moim drugim domem. Mam w nim wszystko, co potrzebne. Najważniejszy jest futerał. Jedyny na świecie, sam go zaprojektowałem. Mieści się tam trąbka, skrzypce, szczoteczka do zębów, pasta do butów i mała piersiówka. Zawsze mam też czarne koszule. Pół życia spędziłem za kierownicą. Dziś jeżdżę mniej, ale jeszcze niedawno potrafiłem zrobić 160 tysięcy kilometrów w ciągu roku. Na szczęście minęły już czasy, kiedy uważałem się za najlepszego kierowcę na świecie i wciąż miałem jakiś wypadek.

Żona nigdy nie narzekała na pana nieustanne wyjazdy?

- Przy trójce dzieci nawet nie miała czasu. Myślę, że każda kobieta, która ma na głowie pieluchy, pranie, gotowanie, jest wdzięczna losowi, jak chłop wyjeżdża z domu, bo ma spokój. Poza tym nie jestem łatwym domownikiem. W domu raczej przeszkadzałem. Przecież musiałem ćwiczyć. Tu małe dzieci, a ja rzępolę na skrzypcach lub na pianinie. Starałem się nie grać po 22, kiedy wszyscy już spali. Najgorsze było komponowanie, bo wena dopadała mnie zwykle nocą.

Jak żona to znosi od 40 lat?

- Krysia od początku wiedziała, że z ześwirowanym skrzypkiem trzeba się obchodzić inaczej niż z dyplomowanym inżynierem.

Jakim był pan ojcem?

- Tragicznym. Jakbym miał te tabliczki z "Tańca z gwiazdami" od 1 do 10, to dałbym sobie co najwyżej trojkę. Pamiętam, jak kiedyś po dwóch tygodniach wróciłem do domu. Drzwi otworzył mi syn Paweł, miał wtedy chyba sześć lat. Spojrzał na mnie, zakręcił się na pięcie, poleciał do kuchni i nagle słyszę: "Mamo, przyjechał ten pan, co śpiewa Pszczółkę Maję".

Z wnukami lepiej panu idzie?

- Przy wnukach zrozumiałem, że facet dorasta po czterdziestce i wtedy dopiero powinien zakładać rodzinę. Ale mimo że kocham wnuki, po piętnastu minutach marzę o tym, by poszły spać. Najlepsze są święta. Wtedy w domu jest tłum. I ta niestrudzona piątka maluchów - najmłodsza wnuczka nie ma trzech lat, a najstarszy wnuk skończył właśnie sześć - naprawdę daje do wiwatu. Mieszkam w centrum, pod Wawelem, nie mam ogrodu, nie mogę więc ich wypuścić "na pole", żeby się wyszalały.

Co robią pana dzieci?

- Na szczęście same zobaczyły, jak niewdzięczny i niepewny jest zawód muzyka. Najstarsza Joanna, była skrzypaczka, jest charakteryzatorką. Młodsza Kasia, była oboistka, została bizneswoman. Paweł, były pianista, to obecnie rehabilitant.

Powiedział pan kiedyś, że gdy dzieci się usamodzielnią, będzie pan odpoczywał... Ma pan dom pod Krakowem, pole, łąkę...

- To bardziej chałupa, ale w fantastycznym miejscu. Uwielbiam boso pochodzi. po trawie, zerwać truskawkę czy pomidorka. Lubię też grzebać się w ziemi, sadzić, podlewać, wyrywać chwasty, a potem patrzeć, jak to wszystko rośnie. Kiedy jest mróz, potrafię wstać w środku nocy i przykryć kartonem roślinkę, by nie zmarzła. Jestem wielki. Rano budzi mnie muzyka dzwonów z pobliskiego kościoła, które w rytm melodii "Kiedy ranne wstają zorze" wołają na mszę. Słońce wstaje, mgły siadają, biorę skrzypce, wychodzę do ogrodu i gram. I wydaje mi się, że mógłbym już tak całe życie. Ale po kilku minutach już chciałbym wrócić do roboty.

Jako juror w "Tańcu z gwiazdami" jest pan zawsze miły, wspierający. Nigdy nie miał pan pokusy, żeby komuś dołożyć, zabłysnąć jakąś złośliwą uwagą?

- W naszym domu gość był święty, nie wolno było go obrazić. A ja w tym programie czuję się współgospodarzem, nie chcę więc robić moim gościom przykrości. Poza tym często widzę, że ktoś się bardzo stara, tylko mu nie wychodzi. Tak było z Pudzianowskim - był uroczy i bardzo pracowity. W dodatku widać było, że w taniec wkłada serce. Albo Rafał Bryndal, cóż, nie urodził się tancerzem, ale ile w nim było pasji.

Ostatnio został pan aktorem. W "Sonacie Belzebuba", wystawianej w krakowskim Teatrze STU, jako muzyk zaprzedaje pan duszę diabłu za swoje mistrzostwo. A panu jaką cenę przyszło zapłacić za sukces?

- Gdy spektakl się kończy, gasną światła, zostajesz sam. Mimo że jest rodzina, dzieci, wnuki, tak naprawdę artysta jest w tym wszystkim samotny. Nikogo nie obchodzą sukcesy, na które pracowałeś całe życie. I ty nikomu nie jesteś potrzebny. Te dziewczyny, na których chciało się zrobić wrażenie, mają już po 60 lat i są babciami. Ci koledzy, którym chciało się imponować, już są łysi, grubi, mają emerytury i kompletnie ich to nie interesuje. Koledzy, do których człowiek lubił wpaść na piwo i opowiedzieć o ostatnim sukcesie, odeszli. Wysiadam z tego pędzącego pociągu, rozglądam się wokół, a tu nie ma nikogo. Jestem sam.

Beata Biały

Twój STYL 5/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy