Reklama

Misja specjalna

To miała być pasja ich życia. Jest, choć trudniejsza niż myślały. Walczą, by nie narzekać, że słabe zarobki, że brak czasu dla dzieci, że rozpadają się ich małżeństwa. Zastanawiają się, jak leczyć chorego, dla którego lek za 15 zł jest za drogi. I tego, co wie lepiej, bo sprawdził w Google.

Słyszą, że "lekarze biorą", a one biorą tylko czekoladę, i to z litości. Kiedyś zarobią prawdziwe pieniądze w swoich gabinetach. Będzie je na nie stać po czterdziestce. Na razie są młodymi lekarkami, wiec musza zagryzać zęby i cierpliwie czekać.

Maria leczy pacjentów z chorobami nowotworowymi, jest specjalistą w szpitalu uniwersyteckim. Córka znanych lekarzy ("Mój tato jest po siedemdziesiątce, wciąż pracuje i daje pacjentom numer prywatnej komórki. Chciałabym też taka być w jego wieku"). Maria jest po trzydziestce, ma doktorat, dwoje dzieci, po rozwodzie. Twierdzi, że małżeństwa lekarzy często się rozpadają. Ma nowego partnera i robi kolejną specjalizację. Mówi: "Czuję żal, że żaden rząd nie ma odwagi powiedzieć: pieniądze z waszych składek nie wystarczą na leczenie wszystkich chorych ani na udostępnienie nowych leków i procedur medycznych. A także, że zarobki lekarzy są podawane z wliczeniem nadgodzin i pracy nocnej.

Reklama

Magda, 27 lat, uważała, że praca lekarza pierwszego kontaktu w przychodni rejonowej to poniżej jej aspiracji. Zmieniła zdanie, gdy uratowała życie pacjentce. Choć egzamin na lekarza (tzw. LEP) zdała jako jedna z najlepszych w Polsce, nie dostała się na specjalizację, a żaden szpital w Warszawie jej nie zatrudnił. Chce zostać chirurgiem laryngologiem. Ma męża informatyka, o dzieciach nie myśli - nie miałaby na nie czasu ani pieniędzy.

Justyna, 28 lat, pochodzi z Chrzanowa. Miała być pierwszym lekarzem w rodzinie, w dodatku chirurgiem. Na stażu na chirurgii zobaczyła lekarki - wszystkie po trzydziestce, wszystkie singielki, przemęczone, niewyspane. Z kiepskimi fryzurami. Zmieniła zdanie. Dziś ma chłopaka, w weekendy bawią się ze znajomymi albo jadą popływać na desce. Justyna zostanie dermatologiem. Na tym oddziale pacjenci nie umierają, lekarze mają dobry humor, bo nie dyżurują nocami i dobrze zarabiają.

Dorota, 29 lat, w trakcie specjalizacji z psychiatrii, pracuje w szpitalu uniwersyteckim. Wygląda młodo, raz nawet rodzina pacjenta myślała, że to chora, która przebrała się za lekarkę. Ma narzeczonego bankowca. Wahała się, czy nie zostać psychologiem. Gdy zobaczyła, jak znany terapeuta próbuje trzeci rok leczyć jej przyjaciółkę z lęku przed jazdą windą, zmieniła zdanie - postanowiła zostać psychiatrą.

Agata, 29 lat, w trakcie czwartego roku specjalizacji z kardiochirurgii. Pracuje w Instytucie Kardiologii. "Chciałam robić wielkie rzeczy, więc wybrałam operacje na otwartym sercu". Na dziecko długo namawiał ją mąż, ona chciała najpierw zrobić doktorat. Roczna córeczka Basia częściej widuje tatę. Agata spędza większość życia w szpitalu. Jedyny lęk, jaki towarzyszy jej w życiu, to ten, że kiedyś na sali operacyjnej popełni błąd, którego nikt nie będzie mógł po niej poprawić. I że wyjdzie z sali na korytarz, by powiedzieć rodzinie o czyjejś śmierci.

Ewa, 31 lat, specjalistka medycyny ratunkowej w pogotowiu w niewielkiej miejscowości, z której pochodzi. Nie narzeka na zarobki. Mówi, że czasy, gdy na prowincji słabo płacili lekarzom, minęły. Do jej szpitala przyjeżdżają na dyżury anestezjolodzy z Warszawy i Wrocławia, bo tu stawki są wyższe. Uwiera brak czasu, zmęczenie, układy. Ewa jest sama.

Pierwsza praca

Zderzenie z rzeczywistością

Magda (lekarz pierwszego kontaktu): Czułam się nikim. Moje stanowisko pracy - krzesełko wepchnięte pod umywalkę. Jedyne zadanie - bieganie po wyniki badań do laboratorium kilkanaście razy dziennie z dziesiątego piętra do piwnicy, bo winda się psuła. Tak wygląda wolontariat w jednej z najbardziej renomowanych w Polsce klinik dziecięcych. Rwałam się, by leczyć ludzi, a szatniarka, która znała prawie wszystkich w szpitalu, zagadywała: "Państwo do pracy, a pani po co?", któryś z lekarzy odpowiedział: "Ta pani też do pracy, tylko jej nie płacą". Wpadłam w depresję, rzuciłam wolontariat. Gdy doszłam do siebie, znalazłam przychodnię.

Maria (leczy pacjentów z chorobami nowotworowymi): Wieczór przerywa telefon ze szpitala - coś złego dzieje się z moim pacjentem, potrzeba konsultacji, a na dyżurze jeden lekarz na 150 łóżek, w dodatku specjalista z innej dziedziny, bo szpital oszczędza. Mimo wszystko mieliśmy nadzieję, że warunki pracy będą się poprawiały, a tak nie jest.

Jeszcze na medycynie wiedziałam, jak wygląda kształcenie przyszłych lekarzy poza Polską. Na studiach zaczynali pisać doktoraty, robili badania molekularne, a w Polsce oznaczaliśmy poziom żelaza w wodzie. Moje wyjazdy do najlepszych ośrodków w Europie opłacili rodzice - w dziekanacie usłyszałam, że praktyki trzeba robić tylko w Polsce, żeby uczelnia miała kontrolę.

Dorota (przyszły psychiatra): "Tratatatata!", usłyszałam za plecami. Kobieta w długim szlafroku na szpitalnym korytarzu strzelała do mnie z pistoletu na wodę. Nie wiedziałam, jak zareagować, prawdę mówiąc, chciało mi się śmiać. Raz chory rzucił się na mnie, bo namawiałam go, żeby wstał z łóżka i wziął prysznic. Nie dość, że zaczęłam się bać pacjentów, to jeszcze uznałam, że jestem winna, bo może jakoś ich prowokuję. Na studiach nikt mnie nie uczył, jak postępować z pacjentami, tylko objawów chorób psychicznych i tego, jak działają leki.

Justyna (ta, która zostanie dermatologiem): Trafiła mi się asysta przy porodzie przez cesarskie cięcie. Na widok rozrywanych ręcznie mięśni (lepiej się goją niż przecięte), ręki szukającej główki niemowlaka w brzuchu, chlustających wód płodowych zmieszanych z krwią, bo nie ma czasu, by tamować krwawienie, zemdlałam. Prawdę mówiąc, już pod koniec studiów też o mało nie straciłam przytomności. Na zajęciach z medycyny sądowej pokazywano nam tzw. świeże zgony. Wielka sala z mnóstwem ciał: wisielców, motocyklisty i zwłok po tygodniu znalezionych w domu. Ten zapach ciężko opisać, ciężko zmyć z włosów, zapomnieć. Używałam wtedy perfum Cacharel. Do dziś, gdy czuję je na kimś,"widzę" zwłoki. Efekt - zostanę dermatologiem.

Agata (robi specjalizację z kardiochirurgii): Wiedziałam, co mnie czeka. W liceum poprosiłam znajomą lekarkę, by wzięła mnie na salę operacyjną. To była magia, spektakl. Białe kostiumy, maski, dźwięki Mozarta - w sali był magnetofon. Podczas studiów pojechałam do szpitala w Aninie obejrzeć operację kardiochirurgiczną. W otwartej klatce piersiowej zobaczyłam bijące serce. Poczułam, że inny rodzaj chirurgii już mnie nie interesuje.

Hierarchia

Praca dla wnuka ordynatora

Magda: Profesor co dzień wręczał mi swój notes na obchodzie, musiałam go za nim nosić. Czułam się upokorzona. Wkrótce zorientowałam się, że to zaszczyt - studenci i stażyści wyrywali sobie teczki, notesy profesorów, byle je potrzymać przez chwilę i podać w odpowiednim momencie. Hierarchia jest taka: pan profesor, adiunkci, zwykli lekarze, rezydenci bez specjalizacji, na samym końcu stażyści i studenci, którzy nawet nie mają prawa przebywać w dyżurce z lekarzami. Profesorowie reagują dopiero, gdy trzy razy się skłonisz: "Tak jest, panie profesorze!". Poddaństwo na każdym kroku - uczysz się tego od pierwszego dnia. I jeszcze, że predyspozycje "genetyczne" czynią cuda - kilku kiepskich studentów z mojego roku dostało się na najbardziej oblegane specjalizacje, robią doktoraty. Po prostu są dziećmi znanych lekarzy, ja - pierwszym w rodzinie.

Ewa: "Proszę postawić pieczątkę na wypisie", powiedział mi ordynator przy łóżku chorego. Nie miałam pieczątki przy sobie. "Nie nosi pani najważniejszej dla lekarza rzeczy?!", usłyszałam i bąknęłam: "Najważniejsza dla lekarza jest chyba jego głowa?". A ordynator: "To niech pani pier... głową w ten wypis!".

Dorota: Odprawy w szpitalach trwają godzinę, a zdarza się, że o pacjentach mówi się dwadzieścia minut. Pozostały czas zajmują narcystyczne popisy, np. profesor, którego konik to tenis, wyzywa studentów od debili, jeśli nie wiedzą, które miejsce, na jakimś turnieju zajęła kilka lat temu Kurnikowa.

Seksizm

Kobieta, czyli pani doktorowa

Magda: Na bloku operacyjnym unoszą się opary testosteronu. "Kobieta może być najwyżej doktorową, a nie doktorem!", słyszą dziewczyny w czasie stażu z ortopedii, a profesorowie preferują do asysty przy zabiegach głównie chłopaków.

Dorota: Tak, kobieta rzeczywiście musi się uprzeć, by zostać chirurgiem. Na stażu profesor stawiał pasjansa na komputerze, a nam kazał wypełniać dokumentację jego pacjentów. Cóż, dzięki temu dziś nie zdarza mi się nic skreślać, pomylić w karcie.

Agata: Na kardiochirurgii pracuję z mężczyznami. Nikt nigdy nie skrytykował mnie tylko dlatego, że jestem kobietą. Może się pilnują, a może szanują - przez trzy ostatnie lata studiów jeździłam do tego do szpitala oglądać operacje. Mankamentem pracy z mężczyznami jest niewiele wspólnych tematów poza medycyną. Faceci nie martwią się też, czy dziecko ma katar, jak poszła klasówka - od tego są żony, opiekunki.

Magda: Pamiętam, gdy podczas jednej z operacji stałam "na hakach" (przytrzymywanie rozciętego fragmentu ciała - red.), a zazwyczaj do niczego więcej młodzi lekarze nie są dopuszczani. Chirurdzy dyskutowali, w jakiej bieliźnie bym świetnie wyglądała. Nie mogłam odejść, pacjent był na stole. Uznałam, że specjalizacja zabiegowa to nie dla mnie, że nie będę pracować z chamami. Ochłonęłam, wkrótce aplikuję na laryngologię.

Maria: Oficjalnie nie ma dyskryminacji kobiet w medycynie, ale praktyka wygląda tak: w trakcie specjalizacji zostałam mamą, więc wydłużono mi ją o czas, który spędziłam na macierzyńskim. Odwoływałam się, bo nie wykorzystałam równoważnej liczby dni urlopu wypoczynkowego. Powiedziała, że koledzy, którzy jeździli na wakacje, nie przepracowali ani dnia więcej niż ja. W Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego usłyszałam: "Mężczyzna na wakacjach myśli o pracy, a kobieta na macierzyńskim na pewno nie, więc pani specjalizacja powinna trwać dłużej".

Misja

Dla takich chwil warto żyć

Magda: Dwa tygodnie temu trafiła do mnie pacjentka z bólem ręki. Była blada, bałam się, że to zawał, ale EKG nic nie wykazało. Starszy lekarz doradził: "Puść ją do domu", a ja skierowałam ją do szpitala. Kilka dni temu wróciła z bukietem kwiatów: "Pani doktor, za uratowanie życia!". To jednak był zawał.

Ewa: Do mnie na izbę przyjęć trafił dwudziestolatek z dusznością. Wysłałam go na rentgen, choć starszy lekarz zawyrokował "nerwica", a pielęgniarka krzyczała, że marnuję pieniądze na badania. To była odma - ten chłopak był umierający.

Agata: Wypisywaliśmy do domu dziewczynę, nagle straciła przytomność. Trzeba było operować ją jeszcze raz. Właśnie kończyłam pracę. Umówiłam się na randkę z mężem, mieliśmy spędzić pierwszy od miesiąca wieczór we dwoje. W szpitalu był mój zmiennik, jednak zostałam. Przecież wcześniej uczestniczyłam w operacji tej dziewczyny, nie mogłabym zasnąć, gdyby teraz robił to ktoś inny. Mąż powitał mnie w nocy z notatkami. Zapisywał, ile godzin spędzam w szpitalu. Wyszło, że 60 w ciągu ostatnich pięciu dni.

Dorota: Nie robię operacji, spektakularnych rzeczy. Za to jestem pewna, że ludzie często bardziej cierpią, gdy boli ich dusza, nie ciało. I cieszę się, że nie zostałam psychologiem. Szydzą z nas, psychiatrów, że zapisujemy tylko tabletki. Też kiedyś tak myślałam, dziś wiem, że to bardziej skomplikowane. Mojej koleżance, tej która bała się jeździć windą, psychiatra zapisał w końcu lek, który łagodzi objawy fobii. Pomogły. Dziś jeździ windą bez obaw, choć prawie rok temu odstawiła leki.

Frustracja

Praca w kiosku ruchu

Maria: "Nie bądź frajerką. Twoje dzieci siedzą same, a ta pani pewnie i tak przyjdzie i ci zarzuci, że jej zapisałaś dwudziesty lek, który nie działa", usłyszałam od starszego lekarza, gdy zostałam chwilę dłużej w szpitalu, żeby porozmawiać z pacjentką. Oburzył mnie jego cynizm. Ale od niedawna łapię się na myśli: "E, nie ma co się tak starać".

Kiedyś będąc w domu na zwolnieniu, próbowałam znaleźć pacjentowi w stanie terminalnym odpowiednie hospicjum z możliwością żywienia pozajelitowego, kosztowało mnie to wiele prywatnego czasu. Gdy wróciłam do pracy, zostałam wezwana do szefa. Żona pacjenta złożyła skargę, że kompletnie nie troszczę się o los jej męża. Choć od kilku miesięcy wiedziała o konieczności zorganizowania opieki hospicyjnej, sama żadnych kroków nie podjęła. Miała tylko pretensje do szpitala.

Magda: Wczoraj powiedziałam chorej na anemię po ciężkiej operacji, żeby jadła warzywa i mięso, najlepiej czerwone. Usłyszałam: "Pani doktor, nie mam pieniędzy, warzywa są drogie. Jem tylko makaron z sosem pomidorowym". Wypisuję leki i wiem, że pacjent zapyta: "Ile kosztują? Oj, to nie wykupię!". A to lek za 10 zł. Płakać mi się chce, bo wiem, że dobrze zdiagnozowałam, ale pacjent nie będzie się leczył.

Dorota: Mam na oddziale 80-latka w depresji. Rodzina mówi, że jest w niej od prawie roku. Tak, dostaje tabletki, ale niską dawkę, bo ma bardzo chorą wątrobę. Lekarze, pielęgniarki - wszyscy z nim rozmawiamy, pytamy, jak się czuje. Widzę, jak ten mężczyzna odżył, zaczyna żartować. To smutne, że na oddział psychiatryczny trafiają ludzie, których zaburzenia wynikają nie z chorób psychicznych, ale tego, że nikt ich nie kocha, że rodzina się nimi nie zajmuje. Od koleżanki, która jest psychiatrą dziecięcym wiem, że też ma mnóstwo takich pacjentów - dzieci z domów dziecka, porzuconych przez rodziców.

Magda: Noszę do przychodni własny ciśnieniomierz, bo tu nie ma sprawnego! W apteczce brak leków. Przyszła pacjentka w stanie zagrożenia życia, z tachykardią, biegałam po piętrach, aż jakiś lekarz poratował mnie własnymi tabletkami, bo sam choruje na nadciśnienie. Czasem czuję się, jakbym sprzedawała w kiosku ruchu. Słyszę od pacjentów: "Poproszę leki na nadciśnienie. Te same. Powtórzyć", "EKG proszę". Ustawowo mam 15 minut na pacjenta, a do każdego skierowania, recepty czy zwolnienia trzeba jeszcze skrupulatnie prowadzić dokumentację medyczną i właściwie nie ma czasu, by badać!

Agata: "Za mało się angażujesz, odkąd masz dziecko", usłyszałam. Chodziło o to, że nie zaglądam do pracy w sobotę. A ja mam wolne soboty. Teraz wpadam w weekendy. Wolę mieć wyrzuty sumienia, że córka mnie nie widzi, niż słyszeć, że się oszczędzam, bo jestem matką.

Dzień jak co dzień

W rodzinie jestem gościem

Magda: W przychodni nie ma pokoju, gdzie można zjeść. Chowam się z drugim śniadaniem w rejestracji, kulę za szafą, by nie wystawała głowa. Bo pacjent zobaczy i powie: "Pani doktor, ja tylko po skierowanie...". Zdarza się tylu pacjentów, że nie mam czasu jeść, piję więc kawę, by zabić głód. Mój obiad to kanapki zjadane w autobusie w drodze z jednej przychodni do drugiej. Normalny posiłek to śniadanie z mężem, tylko że o piątej rano. Kiedy on rozkręci firmę, odpuszczę jedną przychodnię. I tak jestem szczęściarą, mam wolne niedziele. Chciałabym urodzić dzieci, ale jeszcze nie teraz - to byłby zły czas. Najpierw zrobię specjalizację.

Agata: Przy stole operacyjnym nie czuję zmęczenia, ale w domu nie mam siły nic robić, więc niania prowadzi też dom. Kolega, z którym pracuję na co dzień, zapytał, czy gotuję. Powiedziałam: "nie". Dodał: "Nawet w niedzielę?". Odpowiedziałam: "Też nie". Dla niego to było niewyobrażalne - w domu żona codziennie czeka z obiadem. A ja doktorat kończyłam w ciąży, oddałam do recenzji dzień przed porodem, a gdy wróciłam do szpitala po macierzyńskim, zrozumiałam: można nie mieć kilku minut na zrobienie makijażu. Dawniej dziwiłam się, widząc w szpitalach zaniedbane lekarki.

Ewa: Po kilku nocach na izbie przyjęć spędzonych na szarpaniu się z pijakami w weekendy tylko śpię. Odkładam pieniądze na wyprawę na Ural, ale nie wiem, czy będę miała siłę, by jechać.

Agata: Niania przychodzi o 7 rano i czasami wychodzi o 22. Spotkanie ze znajomymi, urodziny kogoś bliskiego to nie powód, bym wyszła wcześniej z pracy. Mam cztery, czasami pięć dyżurów w miesiącu, a jeden (ale nie w każdym miesiącu) "wylotowy" - w śmigłowcu. Przeszczepy zdarzają się w najmniej spodziewanych momentach, ostatnio dzień przed Wigilią. Mijamy się z mężem, bierzemy dyżury tak, by córka widywała nas chociaż na zmianę.

Jedno popołudnie w tygodniu jesteśmy oboje w domu. Czekamy, aż mała zaśnie po kąpieli, i zwykle okazuje się, że mamy dla siebie tylko godzinę. Jestem zmęczona, idę spać, by rano być w formie. Kłócimy się o drobiazgi, wcześniej tak nie było. Moja rodzina jest bardzo młoda. Zrobię wszystko, by przetrwała. Ufam, że mąż nie postawi mnie przed wyborem: praca albo on i córka.

Pacjenci

Bomisie i jatylki

Maria: Pamiętam wszystkich moich pacjentów, którzy zmarli. Pierwszy - dwudziestolatek, po przeszczepie. Chwilę wcześniej rozmawiałam z nim. Już "po" wyszłam na korytarz i natknęłam się na jego ojca, który przyniósł mu rzeczy. Wzięłam je bez słowa - jako praktykantka nie miałam prawa o niczym informować. Do dziś pamiętam twarz tego chłopaka, głos, nazwisko.

Magda: W przychodniach rejonowych zdarzają się czasem pacjenci, których nazywamy "bomisie" i "jatylki". Od "JA TYLKO po skierowanie/receptę/leki na nadciśnienie" i od "BO MI SIĘ należy". Pchają się bez kolejki, mówię, że pierwszeństwo mają chorzy z gorączką, raz usłyszałam: "Ty gówniaro! Naślę zbirów, to nie będziesz łaski robić, że leczysz!".

Próbuję zrozumieć, ludziom puszczają nerwy, zawsze winna jest służba zdrowia. Ale z mojej perspektywy wygląda to tak, że zdarza mi się przyjmować 50 pacjentów dziennie. Potem mam jeszcze wizyty domowe. Bywa, że zamiast obłożnie chorej zastaję panią, która mówi, że potrzebuje tylko recepty, a ma problemy z porannym wstawaniem, więc nie może stać w przychodni w kolejce po numerek. Czasem naprawdę trudno trzymać nerwy na wodzy.

Justyna: Pacjenci bywają wściekli na lekarzy, jakby przez nich chorowali. Pytam: "Czy może się gdzieś spotkałyśmy i panią obraziłam?". Wtedy się mitygują. Na szczęście na dermatologii takich nie ma.

Maria: Niedawno obudził mnie telefon o trzeciej nad ranem. Nic nagłego, żona chciała umówić męża na wizytę. Kiedyś po prostu dałam pacjentom numer prywatnej komórki ze słowami: "Jakby coś się działo, proszę dzwonić tuż po godzinie 22, dzieci już śpią i dopiero wtedy mogę spokojnie rozmawiać".

Magda: W przychodniach rejonowych plagą są pacjenci, którym mieszają w głowach fora internetowe. Sprawdzają objawy z "dr. Google", a potem mnie pouczają: "Mam bóle kręgosłupa, proszę skierowanie do ortopedy, czuję też drętwienie, więc poproszę do neurologa". Dwa dni później: "Jeszcze poproszę EKG - serce tak dziwnie pika, a w internecie napisali, że to jest...".

Dorota: Nie mam dzieci, wyglądam młodo, czasem rodzina chorego traktuje mnie jak smarkulę, która nic nie wie. Pocieszam się tym, co powiedziała mi ze śmiechem jedna z pacjentek: "Pani doktor taka młoda, nie ma pani jeszcze swoich problemów, dlatego tak cierpliwie wysłuchuje o tych wszystkich naszych schizach".

Agata: Pamiętam, gdy miałam 27 lat i do szpitala przywieźli pacjentkę rok starszą ode mnie. Miała ubytek między przedsionkami serca, operowałam ją razem z moim szefem. Nie okazywała lęku, ale wychodząc ze szpitala, zapytała: "To była pani pierwsza operacja?". Potwierdziłam. Gdy mam młodego pacjenta, emocje są większe niż zwykle, przecież on dopiero zaczyna życie!

Stres w domu

Mąż kontra pacjenci

Maria: Dzieci się buntują, że idę na noc do pracy. Mówię: "Wasz dziadziuś też był bardzo chory i tylko dzięki temu, że pani doktor była w szpitalu, żyje". Mąż w sądzie powiedział, że nie zajmuję się dziećmi, że jestem pracoholiczką. W głównej mierze przez pracę rozpadła mi się rodzina. Mój obecny partner jest wyrozumiały, ale nie wiem, czy tak będzie zawsze.

Justyna: Znam lekarkę niemiłą dla pacjentek. Mówi: "Ma pani fałdy tłuszczu na brzuchu, nic dziwnego, że blizna się źle goi!", do męża i dzieci szczebioce przez telefon. Dziwiło mnie to. A może to dobry sposób, by za wszelką cenę nie przenosić pracy do domu?

Magda: Opowiadam mężowi, oczywiście bezosobowo, o problemach pacjentów - tak je przeżywam. Widzę, że ma dosyć. I tego, że po tygodniu w przychodni jestem jak zombie. W piątek wieczorem czuję, jakby odłączyli mi prąd. Muszę odespać. W soboty biegam na konferencje medyczne, jeśli firma farmaceutyczna mi ją sponsoruje (czasem tak robią). Nie mam tysiąca na akredytację. Zresztą gdybym miała, wydałabym na weekend z mężem w Krakowie, to "nasze" miasto.

Dorota: O tym chorym, który się na mnie rzucił, opowiadałam koleżankom, narzeczonemu. Strasznie współczuli, chyba cieszyli się, że nie mają takiej okropnej pracy jak ja. Teraz już tak ochoczo nie opowiadam. Ale nie chciałabym pracować w agencji reklamowej, czy dziale kredytów w banku. Ten świat nakręcanej konsumpcji trochę mnie mierzi. Staram się tylko, by nie myśleć o pacjentach zbyt dużo w domu. Wczoraj spędziłam wieczór z tą panią, która chciała mnie zastrzelić pistoletem na wodę. Martwiłam się, że syn jej nie odwiedza. Wiem, że nie mogę tak się zadręczać, bo to prosta droga do wypalenia. Łatwo powiedzieć, ale trudno się zdystansować.

Agata: Prof. Religa mówił, że kobiety mogą być tak samo dobrymi chirurgami jak mężczyźni, ale część odchodzi z zawodu, bo zabija je stres. Pamiętam, zrobiłam udaną operację, a pacjentka nie budziła się z narkozy. W domu bez przerwy o niej myślałam. Miałam poczucie winy, że umawiam się z koleżanką na kawę, że bawię się z córką, a ona tam leży. Nim się obudziła w drugiej dobie po operacji, nic innego nie było ważne.

Więcej przeczytasz w magazynie Twój STYL!

Agnieszka Sztyler

Twój STYL 5/2011

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama