Reklama

Martin Vopěnka: Wyzwolenie się spod presji rodziny jest trudne

- Znam wiele osób, które są dorosłe, ale nadal nie potrafią sprzeciwić się rodzicom, realizują ich plany i spełniają ich oczekiwania (...). Nawet teraz, kiedy mam własną i jestem szczęśliwy, czuję czasem, że chciałbym żyć w dwóch osobach, które wiodą całkiem różne życia. Myślę, że to poczucie zna wielu z nas – czasem chcielibyśmy zostawić to, co mamy, i spróbować żyć inaczej. Ale nie możemy, bo to życie, które mamy także daje nam satysfakcję. W tym momencie w moim życiu zwycięża rodzina i dom. Innego życia szukam, pisząc powieści - mówi Martin Vopěnka, pisarz, autor książki "Podróżowanie z Benjaminem".

Katarzyna Pruszkowska: W twojej powieści "Podróżowanie z Benjaminem", która niedawno ukazała się w Polsce, Davidowi, mężczyźnie w średnim wieku, umiera żona. Jej śmierć jest momentem, w którym bohater zaczyna zadawać sobie niewygodne pytania i próbuje rozluźnić więzy, które nadal łączą go z rodziną.

Martin Vopěnka: - No cóż, pewnego dnia poczułem, że chciałbym, żeby moja żona umarła. Nie mogłem zabić jej w rzeczywistości, więc uśmierciłem ją w powieści.

Nie czułeś się podle? W końcu zabicie żony, nawet w powieści, nie zdarza się codziennie.

Reklama

- Nie, skąd. Nie cenzurowałem tych myśli, nie ignorowałem. Zresztą byliśmy już wtedy po rozwodzie, nie sądzę, żeby moja była żona przeczytała tę książkę.

Zabicie jej w książce było próbą poradzenia sobie z rzeczywistymi problemami?

- Nie, nie jestem pisarzem, który radzi sobie z nimi pisząc. Do tworzenia siadam wtedy, kiedy wszystko mam już przemyślane. Jestem już ponad moimi problemami. Ale pisanie ma w sobie coś z medytacji, więc czasem zdarzają się takie zaskakujące sytuacje.

Zostałeś pisarzem, chociaż miałeś być fizykiem. A przynajmniej tego chciał twój ojciec, Petr Vopěnka, genialny czeski matematyk. Jak zareagował na wieść, że chcesz zająć się pisaniem zawodowo?

- No cóż, przez wiele lat z tego powodu ze sobą nie rozmawialiśmy. Myślę nawet, że był czas, kiedy mój ojciec mnie nienawidził. Wydziedziczył mnie, próbował sprawić, bym nie mógł dostać także pamiątek po matce, na których bardzo mi zależało. Ojciec umarł w zeszłym roku i dopiero dwa, może trzy lata przed śmiercią, zaakceptował to, że jestem pisarzem. Choć sądzę, że nawet wtedy uważał, że jestem niepoważnym facetem, który zajmuje się pisaniem o emocjach i seksie.

Choć jesteś jedynakiem, wcześnie, na pewno wcześniej niż wspomniany David, zdołałeś uwolnić się od oczekiwań rodziców i pójść własną drogą. Było trudno?

- Wiedziałem czego chcę i co muszę zrobić, żeby to osiągnąć. Znam wiele osób, które są dorosłe, ale nadal nie potrafią sprzeciwić się rodzicom, realizują ich plany i spełniają ich oczekiwania. Wiem, że wyzwolenie się spod presji rodziny jest trudne. Nawet teraz, kiedy mam własną i jestem szczęśliwy, czuję czasem, że chciałbym żyć w dwóch osobach, które wiodą całkiem różne życia. Myślę, że to poczucie zna wielu z nas - czasem chcielibyśmy zostawić to, co mamy, i spróbować żyć inaczej. Ale nie możemy, bo to życie, które mamy także daje nam satysfakcję. W tym momencie w moim życiu zwycięża rodzina i dom. Innego życia szukam, pisząc powieści. W ogóle uważam, że ludzie czytają powieści właśnie dlatego - żeby przekroczyć granice, do których w prawdziwym życiu nie mogą się nawet zbliżyć.

- Kiedy byłem młodszy, silniejsza była chęć odejścia z domu. Pójścia swoją drogą. Zwłaszcza, że moja rodzina była chora i nie było łatwo w niej żyć.

Dlaczego?

- Jak powiedziałaś, ojciec był matematycznym geniuszem, prodziekanem wydziału matematyki i najmłodszym doktorem nauk w Czechosłowacji. Jednak po 1969 roku i Praskiej Wiośnie udał się na wewnętrzną emigrację. Wycofał się z życia towarzyskiego, każdy kontakt z otoczeniem bardzo mu przeszkadzał. Miał ogromne oczekiwania wobec siebie i wobec innych.

Wobec ciebie także.

- Tak. On kochał przez sukces. Sukces musiał być, żeby on mógł kochać. Pewnie dzięki temu zawsze czułem przymus, żeby sięgać coraz wyżej.

Chciałeś coś ojcu udowodnić?

- Nie. Traktowałem go dość wyrozumiale, bo uważałem, że w naszej relacji to ja jestem tym mądrzejszym. Poza tym wiele mu zawdzięczam - choćby to, że dał mi wykształcenie, zwłaszcza, że nie stawiał wyłącznie na nauki ścisłe, ale zainteresował mnie filozofią i historią.

Wiele mówisz o ojcu. Jak wyglądały twoje relacje z matką?

- Historia jej życia była tragiczna. Jej żydowska matka, a moja babka, prawdopodobnie popełniła samobójstwo, choć rodzina nigdy tego nie potwierdziła. Mama została sama, w wieku 19 lat wyszła za mojego ojca. On miał bardzo władczy, dominujący charakter, więc ona chyba nie miała okazji, żeby rozwinąć własną osobowość. Choć możliwe, że ten związek był najlepszym, co mogło ją spotkać. Mama chorowała psychicznie, a ojciec przez całe życie bardzo o nią dbał, spędzał z nią dużo czasu.

- W latach 60. w Czechosłowacji choroby psychiczne były tematem tabu. Nie rozmawialiśmy o nich. Moja mama każdego roku na dwa miesiące znikała z domu. Była wtedy w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. To był koszmar. Leżała spętana, sztucznie ją odżywiano, leczono elektrowstrząsami. A po tych dwóch miesiącach ona miała siłę, żeby wrócić do domu i przez resztę roku być normalną mamą. Bardzo ją za to szanowałem. Oczywiście te pobyty w zakładzie sprawiły, że dość szybko pojawiło się otępienie, demencja. Dlatego mama odeszła od nas o wiele szybciej, niż umarła fizycznie.

Jak w takim razie wyglądało twoje dzieciństwo?

- Wbrew pozorom było bardzo szczęśliwe. Dzieci potrafią oddzielić się od rzeczywistości i zbudować własny świat. Dopiero kiedy zacząłem dojrzewać, pewne rzeczy do mnie dotarły. Nie myśl jednak, że nie mam dobrych wspomnień związanych z moimi rodzicami. Przeciwnie. Nauczyłem się już patrzyć na rodzinę z dystansem i widzieć i te gorsze, i te lepsze rzeczy. Napisałem nawet o swojej rodzinie książkę, ma tytuł "Niekolorowe wspomnienia".

Jak została odebrana w Czechach?

- Wiele osób pisało do mnie, że dzięki temu, że tak szczerze opisałem swoje dzieciństwo, oni mogli się zmierzyć ze swoim. Bo ja głośno zadałem pytania, które wcześniej były tematem tabu i próbowałem sobie na nie odpowiedzieć. Być może po lekturze czytelnikom było łatwiej zrobić to samo.

Wspomniałeś, że twoja babka była Żydówką. Czy żydowskie pochodzenie również było w Czechosłowacji tematem tabu?

- Nie w sensie jakichś prześladowań, wytykania palcami. Ale ci, którzy przeżyli Holokaust, przez wiele lat o tym nie mówili. Dziś sytuacja się zmieniła. Posiadanie żydowskich przodków stało się modne. Sam miałem problemy, kiedy chciałem dołączyć do Gminy Żydowskiej. Powiedzieli mi, że mają już za dużo Żydów.

Czy pochodzenie matki miało na ciebie wpływ?

- Na pewno miało wpływ na moją wrażliwość. Być może to właśnie dlatego nie jestem w stanie pisać banalnych historyjek o niczym. Wiem, że w Polsce popularny jest Petr Šabach (czeski pisarz, autor wielu książek, m.in. "Pijanych bananów" - przyp. red.), który pisze właśnie takie wesołe, piwne opowieści. Gdybym ja miał usiąść za stołem i pisać takie rzeczy, uznałbym to za marnowanie mojego talentu.

Mówi się, że ludzie, którzy nie mieli łatwego dzieciństwa, szybciej dojrzewają. Zgadzasz się z tym?

- Być może tak jest. Bo mnie od zawsze interesowały tylko te najważniejsze sprawy, najtrudniejsze pytania.

Często je sobie zadajesz?

- Tak. Nie ma dnia, w którym nie myślałbym o śmierci i nie szukał odpowiedzi na pytanie, co będzie potem. Szczerze mówiąc, nieustannie zaskakuje mnie to, że ludzie unikają zadawania sobie trudnych pytań i tak łatwo wymazują je z głowy.

Może to dlatego, że stawianie sobie takich pytań wymaga odwagi?

- Odwagi wymaga na pewno umiejętność odpowiadania sobie bez cenzury. Bo czasem człowiek nie boi się zadać pytania, ale nie ma odwagi szczerze sobie na nie odpowiedzieć. Wtedy można zadowolić się tymi gotowymi, łatwiejszymi odpowiedziami. Na przykład, jeśli ktoś jest religijny i traktuje tę swoją religijność powierzchownie, takie odpowiedzi może dać mu wiara.

- Moim zdaniem największy problem polega na tym, że na większość z tych naprawdę ważnych pytań gotowych odpowiedzi nie ma. Pytania o sens życia nie zdarzają się często, ale wtedy, kiedy się pojawiają, naprawdę wznosimy się na wyżyny życia. Dlatego sądzę, że zadaniem pisarzy i dziennikarzy jest mówienie ludziom, że nie warto za wszelką cenę uciekać od tych najcięższych, najtrudniejszych pytań egzystencjalnych. Bo samo ich postawienie sobie może przynieść zadowolenie.

A może ludzie nie zadają sobie trudnych pytań, bo boją się, że szczera odpowiedź może być początkiem jakichś zmian? A tych przecież wielu z nas nie lubi.

- Jasne, to też może być powód. Ale nie demonizowałbym strachu. Ja na przykład uważam, że on mnie wzbogaca, że dzięki niemu przeżywam więcej. Bo mogę sprawdzać, gdzie są moje granice i je przekraczać.

Kiedy najczęściej się boisz?

- Kiedy pakuję plecak i wyruszam w góry. Myślę, że jeśli coś łączy podróżowanie i pisanie książek to właśnie to - ciągłe przekraczanie własnych granic.

Góry są dla ciebie ważne?

- Bardzo. To tam przeczyszczam sobie głowę. Jest mi to potrzebne, żeby mogły pojawić się nowe inspiracje i myśli. W ogóle do tego służy mi podróżowanie. Wybraliśmy się kiedyś z moim przyjacielem Pawliczkiem, który ma na Antarktydzie własną stację badawczą, na wyprawę. 18 dni szliśmy przez śniegi. Cicho, biało. Nie umiem wyobrazić sobie lepszej sytuacji, by pozbyć się tych wszystkich chaotycznych myśli, które na co dzień mam w głowie.


Czy bez podróżowania i oczyszczania głowy byłbyś w stanie pisać?

- Dziś już tak. Gdybyś dała mi teraz kartkę, potrafiłbym pisać bez problemu nawet w tej gwarnej kawiarni, w której siedzimy. Ale ta umiejętność pojawiła się z czasem. Ostatnio policzyłem, że napisałem już 18 książek, czyli zapisałem 5 tysięcy stron.

- Lubię podróżować, ale nie szukam wtedy konkretnych sytuacji, które chcę opisać. Potrafię wymyślić je sobie sam. Ja szukam emocji. Czuję wtedy strach, bezradność, przerażenie, zachwyt. Mogę przyglądać się temu, jak reaguję, badać skalę emocji, które mi towarzyszą.

Znam ludzi, którzy lubią podróżować dokładnie z odwrotnych pobudek: chcą od swoich emocji uciec.

- Do mnie, na szczęście, ta moda jeszcze nie dotarła (śmiech). Raczej nie odcinam się od tego, co czuję. A w podróży takie próby byłyby jeszcze trudniejsze. Wyobraź sobie taką sytuację: jestem na tej Antarktydzie, mam jedną zapałkę i jak idiota ją łamię. Wtedy ogarnia mnie takie poczucie beznadziei i głupoty, że nie sposób od tego uciec. Ja w ogóle nie jestem zbyt zręcznym człowiekiem, więc takie sytuacje przytrafiają mi się często.

- Byłem kiedyś w tej pawliczkowej stacji. Przestrzeń niewielka, może 4 na 4 metry, a przed wejściem wielka tablica z trupią czaszką i ostrzeżeniem o niebezpieczeństwie. Ogrzewa się ją piecykiem, który zepsułem już drugiego dnia pobytu. A dodam, że byłem tam sam. Zahaczyłem ręką o rurę, coś pękło, ogień poszedł aż na dach stacji. A jeśli na Antarktydzie spali się stacja, jest naprawdę kiepsko. Dzięki Bogu te płomienie w końcu się zmniejszyły. Podobnych sytuacji miałem wiele. Pociesza mnie jedynie fakt, że nie było żadnych świadków i nikt się ze mnie nie śmiał. No i jak mam w takiej sytuacji odciąć się od tego, co czuję?

Są ludzie, którzy wyruszają w podróż, żeby uciec od swoich problemów. Są tacy, którzy uważają, że uciec nie można, a problemy jadą za nami. Które podejście jest ci bliższe?

- Ja nie skupiam się na celu. Myślę, że to właśnie samo wyruszenie w drogę pozwala nam dostrzec to, co w nas jest. Sami przed sobą odsłaniamy się i zaczynamy rozumieć, że może ta nijakość, marność, jest w nas. Nie w świecie. Że nie da się od niej uciec. A w związku z tym trzeba się z nią zmierzyć. Droga jest i zawsze była dla mnie bardzo ważna. Bo to jest moment, kiedy możemy porzucić stereotypy, zgodnie z którymi żyjemy, przyjrzeć się na zimno zasadom, którymi się kierujemy. Mam czas myśleć i zadawać sobie te pytania.

Powiedziałeś wcześniej, że nie ma dnia, żebyś nie zadawał sobie pytań o śmierć. Dlaczego?

- Nie wiem sam. Ale każdego dnia przychodzi taki moment, kiedy zaczynam o niej myśleć. I to najczęściej dzieje się w tych najszczęśliwszych momentach, kiedy widzę, ile mogę stracić. Ale nie chodzi o to, że ja się śmierci boję. Mnie śmierć wkurza, bo ja bardzo lubię życie. I czuję takie ściśnięcie w środku, kiedy próbuję sobie wyobrazić wieczność.

Nie boisz się śmierci. W takim razie czego? Że wieczność będzie nudna?

- Nie, bo zakładam, że nie będę wtedy świadomy. Nie patrzę na wieczność z perspektywy ludzi, którzy będą po mnie, ale ze swojej. Denerwuje mnie, że mnie tu już nie będzie. A bardzo chciałbym być.


Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy