Reklama

Maciej Dowbor o blaskach i cieniach ojcostwa

Kiedy słucham matek, które w kółko gadają o tym, jak uchronić dziecko przed całym złem tego świata, to robi mi się słabo... - tak w rozmowie w książce "Jestem tatą" z Joanną Drosio-Czaplińską mówi Maciej Dowbor, tata 5-letniej Janiny.

Jesteś "nowym ojcem" nowych czasów?

Maciej Dowbor: Jeśli mierzyć to czasem spędzonym z dzieckiem i lękami o jego przyszłość, to tak. Zresztą, nie jestem w tym odosobniony, bo większość mężczyzn w moim otoczeniu to zaangażowani ojcowie. Słuchałem ostatnio Alicji Majewskiej, która śpiewała, "bo męska rzecz być daleko, a kobieca wiernie czekać" i pomyślałem sobie, że od czasu powstania tej piosenki, czyli od czasu mojego dzieciństwa, wszystko się niesamowicie zmieniło.

Bo kobieta nie będzie już wiernie czekać?

Reklama

- Pal licho wierność, ale jest telefon komórkowy, Skype, internet. Człowiek nigdzie nie jest daleko. Gdy kilka miesięcy po narodzinach Janinki kręciłem program we Włoszech, to pomijając fakt, że dwa razy w tygodniu latałem na linii Mediolan - Warszawa, każdą wolną chwilę spędzałem, będąc w kontakcie z Asią (Joanną Koroniewską - przyp. red.). Technologia to umożliwiła. Byłem daleko i blisko jednocześnie, zawsze pod ręką. Chodziło o dziecko. Chciałem patrzeć, jak Janinka się rozwija, nie stracić żadnego dnia. Ale powiedzmy sobie szczerze, to zaangażowanie w ojcostwo jest jednak mało męskie z perspektywy archetypów.

Bo mężczyzna to wojownik, poluje, a nie zmienia pieluchy?

- Absolutnie nie narzekam i cieszę się nawet, że przyszło mi żyć w takich czasach, w których nie trzeba się już wstydzić uczuć. Jeśli jednak porównać obecny okres z ładem społecznym mającym wieki, to strach, bo nie wiadomo jeszcze, czym zaowocują nowe wzorce. Mam poczucie, że przy tej zmianie i zamianie ról społecznych uczestniczymy w wielkim eksperymencie. Nie ma już patriarchalnego porządku, co więcej, sytuacja, w której kobieta zostaje w domu, jest nietypowa, luksusowa albo przymusowa. To rzadko jest wybór. Dziś kobiety chcą mieć swoje życie również poza rodziną i ja bardzo taki układ popieram. Oczywiście, jak to facet, chciałbym czasem, żeby moja partnerka siedziała w domu. Zdarza mi się coś takiego czuć, ale walczę ze sobą. Choć bardziej ze swoim lenistwem, bo jak człowiek wraca do domu zmęczony, to myśli sobie, że fajnie byłoby odetchnąć. Zobaczyć zupę na stole, poczytać gazetę...

- Ale z drugiej strony wiem, że kobieta wracając do domu też jest zmęczona, więc trzeba tę opiekę nad dzieckiem podzielić. Ta tęsknota za patriarchatem to zwykłe męskie lenistwo jest. Za bardzo cenię sobie więź z dzieckiem, żeby stać się niedostępnym ojcem, szukającym autorytetu poprzez krzyk, bicie, dystans i wymagania. Myślę, że czasy, w których synowie robili wszystko, żeby zaimponować swojemu ojcu, a córki w ogóle się do niego nie zbliżały, minęły bezpowrotnie. Nawet po języku widać, ile się zmieniło. Kiedyś ludzie mówili ojcze, albo nawet panie ojcze.

Jak mówi do ciebie Janina?

- Tatusiu albo tatusiu kochany. Na szczęście dziś czułość do dziecka nie odbiera mi męskości. Przytulam się do niej, całuję, miziamy się. Bawimy w "frajerski" sposób mówiąc krótko.

Jednak frajerski?

- Żart. Nie muszę nikomu udowadniać, że jestem męski poprzez bycie zdystansowanym i chłodnym. Kiedyś dystans do dzieci miał też dowodzić tego, że nie jest się zniewieściałym i zbyt delikatnym. Tymczasem dziś ta delikatność w relacjach mężczyzna - dziecko ujmuje. Co więcej, zauważyłem, że imponuje kobietom. To, co kiedyś było niemęskie, dziś jest wręcz seksowne! Dziś ojciec mający dobre relacje z synem czy córką wywołuje pozytywny odbiór, jest w cenie. Nowe kompetencje mężczyzny to wrażliwość i delikatność. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że to może też być tylko wielkomiejska moda. Mamy Polskę A, B, a nawet C i pewnie gdzieś tam nie jest łatwo okazywać czułość i trzeba coś udowodnić, olewając domowe obowiązki, zrobić coś wbrew sobie, tylko po to, by pokazać, że kobieta nie wchodzi facetowi na łeb.

Mam wrażenie, że to "niewchodzenie na łeb", o którym mówisz, to symetryczna relacja, bo z jednej strony jest macho, z drugiej matka Polka poświęcająca się i niezadowolona, komunikująca poprzez pretensje.

- Rodzicielstwo niestety kojarzy się z matką Polką, a ona z poświęceniem. W Polsce kochamy martyrologię. Kobiety, będące w takiej roli, wyjaśniają macierzyństwem wszystkie życiowe niepowodzenia. Po urodzeniu dzieci jest koniec wszystkiego: rozwoju, edukacji, kariery. Tylko dół. Ludzie w imię dzieci przestają się rozwijać, dbać o siebie, o związek, bo wszystko jest dla dzieci. Tylko że te dzieci będą bardziej szczęśliwe w rodzinie, w której czerpie się radość z życia, a nie z przymusu, bo obiad musi być w niedzielę o 14.00. Mama jest zła, ponieważ musiała stać przy garach, a tata zająć się dziećmi. Jedna wielka udręka i przymus!

Z najnowszej diagnozy społecznej wynika jednak, że polscy mężczyźni poświęcają dzieciom więcej czasu niż kilka lat temu. Ale z pomocą w gospodarstwie domowym rzeczywiście bywa różnie.

- Zastanawiam się tylko nad jednym - czy ten czas oznacza jakość? Czasem obserwuję ojców, którzy wsadzają dziecko do piaskownicy, żeby tylko mieć małego z głowy, i łapią za laptopa. To pozorne bycie razem. Ja staram się tego nie robić. Jak mam godzinę, to chcę spędzić z córką tę godzinę. A umówmy się: jest to trudne, bo są sprawy na telefon, jest iPod, tablet. Łatwo odpłynąć. Mam wrażenie, że dziś w ogóle nie jest łatwo o skupienie, uwagę. Tyle rzeczy nas rozprasza, mamy już inną percepcję.

- Zalew bodźców, które do nas docierają, zmienia nasze zdolności koncentracji. Sam z tym walczę i nie zawsze mi się udaje. Bycie rodzicem jest też nużące, to również codzienna męcząca orka. Mówię to z perspektywy ojca, który ciągle ma wyrzuty sumienia z powodu braku czasu. Ale może to też przegięcie z drugiej strony. Wszedłem ostatnio do pokoju Janiny i spytałem, czy mogę się z nią pobawić, powiedziała: "Tata idź, ja chcę sama". Innym z kolei razem, gdy spędzaliśmy dzień ze znajomymi i nasze dzieciaki bawiły się razem, zastanawiałem się, czy to dobrze, że razem, bo może lepiej byłoby spędzić czas tylko we troje? Jest też jeszcze jeden aspekt tego wszystkiego - bycie tatą dziewczynki bywa męczące w specyficzny sposób.

Jaki?

- Jakby to powiedzieć... zabawa lalkami Barbie nie należy do moich ulubionych, ani Lego Friends. Ja raczej wziąłbym Lego Technics. Nawet wtedy, gdy się staram, bawiąc się z Janinką, po pewnym czasie przychodzą mi do głowy pomysły, które nie pokrywają się z wymyśloną przez córkę fabułą. Ken zaczyna skakać do basenu na główkę. A ona chce, żeby był księciem, nie kaskaderem! To zachowaj się genderowo i kup jej młotek. Z młotkiem to sam nie wiedziałbym, co zrobić. Żeby nie było wątpliwości - zawsze chciałem mieć córkę i cieszę się, że ją mam i jakbym chciał mieć kolejne dziecko, to też chciałbym córkę. Bo jak patrzę na synów kolegów, to widzę, że jest przy nich dwa razy więcej roboty. Przez pierwszych siedem lat trzeba biegać, kolejnych siedem nie można zasnąć, bo człowiek zastanawia się, czy syn nie wysadził petardą kibla w szkole.

- A córeczka jest fajna, grzeczna, miła, przytula się, najwyżej rozpacza, że koleżanka ma ładniejszą lalkę. Myślę sobie, że przetrzymam ją do siódmego roku życia, a potem zagramy w Playstation, pokopiemy piłę, pójdziemy na tenisa. Ale godzę się z tym, że dla niej bijący się Ken z Kenem to nie jest najlepsza zabawa pod słońcem, bo ona uważa, że Kenowie mają być mili, grzeczni, podrywać i przynosić prezenty. 

No i skąd ona to wie?

- W kulturze masowej dedykowanej czterolatkom jest kanon księżniczki, tego jest dość dużo. Jeszcze cztery lata temu nie wiedziałem, kto to Aurelka, Roszpunka... Pamiętam, że kilka lat temu, wchodząc do sklepu z zabawkami stawałem i rozdziawiałem gębę. Lalek Barbie jest ze sto. Teraz wchodzę i wiem, którą wziąć, wiem też, że za rok będziemy mieli pewnie fazę na Monster High. Dziś nie wiem, co jest grane w kinie dla dorosłych, ale wiem za to, kiedy wchodzą "Potwory i spółka".

Nie za dużo tego konsumpcjonizmu?

- Życie weryfikuje nasze wyobrażenia i poglądy. Gdy dowiedziałem się, że zostanę ojcem, to wiedziałem, jak wychowam córkę, jak syna. Konsekwencja miała być podstawą. Miało być tylko zdrowe jedzenie, zero słodyczy i zabawki eko. Córkę wyobraziłem sobie jako twardzielkę - miała chodzić po drzewach, jeździć na snowboardzie. Do tego miała być mądrą, ładną, zgrabną cool dziewczyną, taką, jaką zawsze chciałem poznać. I co? Na pierwszym kinderbalu plan układany latami wybucha jak petarda na sylwestra. Dziecko porywa się na żelki i marzenia o niejedzeniu słodyczy odchodzą na zawsze. Tak samo jest z Barbie. Można mówić, że to oszustwo wpędzające kobiety w kompleksy, tworzące nierealistyczny obraz ciała itp., tymczasem dziecko idzie do koleżanki, widzi Barbie i też chce! Co ja mam powiedzieć czterolatce?

- A u nas była jeszcze bardziej skomplikowana sytuacja, bo matka była Barbie w reklamie. Przerąbane od początku. Żyjemy w czasach popkultury. I co? Odseparować się od niej i udawać, że nas nie ma? OK, tablety, iPhony to zło i szatan, ale jak twoje dziecko wstaje o szóstej rano, a ty masz pierwszą noc od miesięcy, kiedy możesz się wyspać, to i szatana zaprosisz do domu. W XVI wieku ludzie bronili się przed nauką pisania, bo uważali, że odciągnie ich od wiary i kościoła, w XIX wieku był bojkot kinematografii, maszyn, które zastępowały ludzi, później zło widziano w kinematografii. Wszystko, co nowe, budzi lęk, bo nie wiadomo jeszcze, jak to na nas wpływa. Co mam powiedzieć dziecku, jeśli wszyscy coś mają, a ona nie - że mi "religia" zwana antykonsumpcjonizmem nie pozwala? Najgorsze to stworzenie zakazanego owocu. Nasza chęć uchronienia dziecka przed jakimś zjawiskiem poprzez izolację i zakaz, może dać kompletnie odwrotny efekt. Pamiętam ze studiów koleżankę, która chodziła wcześniej do ultrakatolickiego liceum. Kiedy w końcu wyrwała się spod kontroli rodziców, mówiąc eufemistycznie, odbiła sobie stracony czas z nawiązką. Jeśli czegoś zakazujemy, tłumacząc, że jest z założenia złe, to w dziecku narasta jakaś mitologia. Niedostępność powoduje chęć skonsumowania w nadmiarze. Człowiek świruje na tym punkcie i może wpaść z kłopoty. 

Recepta?

- Umiar. Moja - prawie pięcioletnia córka - dzięki tej elektronice korzysta z programów edukacyjnych i zna już wszystkie litery. Znała wcześniej wszystkie piosenki, których uczą dopiero w przedszkolu. Nauczyła się mówić bardzo wcześnie dzięki temu, że puszczaliśmy jej słuchowiska i piosenki. Bardzo szybko powtarzała całe zdania, szybciej mówiła, niż chodziła. No i dotarło do mnie, że mój ideał windsurferki i snowboarderki nigdy się nie ziści. A niech sobie wybiera to, co lubi!

A nie przegrzewasz z drugiej strony? Nie ma w tym takiego współczesnego przymusu, że musi się rozwijać, uczyć, dowiadywać. A gdzie czas na nicnierobienie albo robienie czegoś po nic?

- Masz rację, to może być pułapka. Wszyscy jesteśmy ludźmi, którzy ulegają jakimś modom, kreacjom, rywalizacji. Dziecko jest często przedłużeniem naszych ambicji. Za moich czasów, a pamiętam przecież PRL, nie było możliwości, pieniędzy albo po prostu talentu na realizację marzeń. Dlatego wielu ludzi chce zapewnić swojemu dziecku coś, czego sami nie mieli. To pułapka i często dotyczy tych, którzy podnieśli swój status społeczno-finansowy. Ja też pochodzę z rodziny mieszkającej w bloku i jakieś znamiona luksusu poznałem dopiero w latach 90. No i też popełniłem ten błąd, na szczęście ocknąłem się w porę.

Nie posłaliście córki do tzw. prestiżowego przedszkola?

- Zastanawialiśmy się nad tym, ale pomyśleliśmy, że mamy wolne zawody i różnie może być. Może się okazać w połowie szkoły, że nie będzie nas na nią stać. Dziecko wypadnie wtedy z tego luksusowego systemu i co? Przejście do szkoły publicznej będzie niczym skomplikowana operacja. Może to oznaczać zrobienie dużej krzywdy dziecku, więc po co? Po to, żeby się pochwalić, że chodzi do British School albo szkoły amerykańskiej? Ja już pewnie wolałbym, żeby chodziła do Willy Brandt Schule, bo przez kilka lat mieszkałem z ojcem w Niemczech i ten system edukacyjny jest mi bliski.

Ludzie ścigają się ze sobą na edukację dzieci?

- To jakaś cholerna presja, którą wywierają rodzice na rodzicach. Przyznam, że czasem też mnie to łapie, bo widzę, że jakiś maluch w wieku Janki robi to czy tamto, a ona nie. Ale z tego trzeba się wyleczyć! Początkowo zapisaliśmy ją na wiele zajęć, właściwie zapisała się sama, my nie protestowaliśmy. Byłem nawet z tego dumny. Kończyła przedszkole o 15.00, pakowaliśmy ją w samochód i jechaliśmy na zajęcia z baletu dwa razy w tygodniu, a w domu kultury miała zajęcia plastyczne i taneczne. W weekend jeszcze to i owo. W pewnym momencie zamieniliśmy się w szoferów, rządziła nami logistyka. Staliśmy się rodziną, która nie miała swojego życia. Ale my to małe miki, dziecko nie wytrzymało. Jak wracaliśmy o osiemnastej, zasypiała w samochodzie. W pewnym momencie sama się wypisała. W końcu zostało to, co lubi najbardziej - zajęcia muzyczne. Okazało się, że dziecku łatwo przychodzi to, do czego ma predyspozycje. Uczciwie przyznam, że zrozumienie tego zajęło mi trochę czasu. Dojrzałem. Dziś nie myślę o dokonaniach mojego dziecka w kategoriach mojego sukcesu i porażki, bo ona nie żyje po to, żeby mnie zadowalać.

Tylko po co?

- My, Polacy, mamy w sobie coś takiego, że robimy wszystko dla innych, pozycjonujemy się. To rodzaj autokreacji, którą często ćwiczymy z wykorzystaniem dzieci. Myślę, że rolą rodzica jest nauczyć dziecko zadowalać i satysfakcjonować samego siebie. Przez wiele lat starałem się zadowalać rodziców. Zastanawiałem się, jak coś odbiorą, jak pomyślą o moich sukcesach w szkole, jak ocenią moją partnerkę, moich kolegów. A powinno być inaczej: czy dokonując swoich wyborów czuję się szczęśliwy? Janina jeszcze nie jest w szkole, ale już się boję co to będzie! Że pójdzie nie do tej, co trzeba, że nie wykaże jakichś zdolności, nie będzie się dobrze uczyła. Chciałbym tak wychować córkę, żeby w przeciwieństwie do mnie przez połowę życia nie starała się udowadniać czegoś innym.

- To strasznie obciążające, psuje możliwość cieszenia się z drobnostek, zabija radość. Imponują mi ludzie, którzy mają to centralnie gdzieś. Bardzo chciałbym, żeby ona myślała o sobie, że jest najlepsza taka, jaka jest. Kochała siebie. Oczywiście w tym wszystkim trzeba zachować umiar, żeby nie uśpić potrzeby pracy nad sobą, bo warto się rozwijać. Z jednej strony, żeby dziecko miało poczucie wartości, z drugiej, żeby nie rozleniwić. Żeby nie zajechać, upatrując w porażkach koniec świata. Bo co z tego, że dostanie kiepską ocenę? Trzeba przygotować dziecko na to, że czasem się nie udaje, że porażki też trzeba zaliczyć i one nie oznaczają końca świata. Chciałbym jej przekazać, że nie da się być we wszystkim najlepszym.

A ty sam to potrafisz?

- Lubię sport, bo on właśnie uczy przeżywania porażek. Tego, że są potrzebne, bo bez nich sukcesy nie smakują tak dobrze. Zagłaskiwanie dziecka mówienie wyłącznie: jesteś najlepsza, też nie do końca ma sens, ponieważ są rzeczy, które się nie udają. Warto nauczyć dziecko również otwartości na inne scenariusze, które niesie życie.

Odnoszę wrażenie, że często to rodzice mają większy problem z porażkami dzieci niż one same.

- I lecą do szkoły z awanturą, gdy ich dziecko coś przeskrobie, żeby opieprzyć nauczyciela. Tym samym zwalniają je z odpowiedzialności, nie uczą, że każde zachowanie ma swoje konsekwencje. Nie ma współodpowiedzialności. Rodzi się poczucie bezkarności, dziecku wydaje się, że wszystko może! Tymczasem jest czyn, jest konsekwencja. Musi zrozumieć, że istnieje związek przyczynowo-skutkowy. Za moich czasów nauczyciel miał autorytet, a dziś boi się uczniów. Coś jest nie tak. Po co ten świat poprawiać, skoro się go psuje? Znam takie dzieciaki, które byłyby fajne, gdyby rodzice nie wymyślili sobie tzw. bezstresowego wychowania, którym je krzywdzą. Dziecku nikt nie może zwrócić uwagi, bo "nie można etykietować". To jakiś pokręcony wytwór niemający wiele wspólnego z oryginałem, posklejanych i przenicowanych z lewej na prawą teorii. Uważam, że ktoś, kto bije dzieci, powinien mieć obcięte łapy, ale dzieciak musi mieć poczucie, że nie jest bezkarny. Tymczasem dostaje przekaz, że wszystko może, bo rodzice zawsze i wszędzie go ochronią. Jakiś system, który stawia dziecku granice musi być, warto ustalić zasady. Tylko, że dorosły też musi być konsekwentny.

Jesteś?

- Jak Janinka przychodzi i robi maślane oczy, mówi tatusiu kochany i całuje mnie w rękę, to wymiękam. Mam być brutalem, co zabroni bajek na dwa dni? Ale ona jest, jak na razie, spokojnym dzieckiem.

Powtarzasz model wychowania swojego ojca?

- Nigdy nie przekładałem ojcostwa mojego ojca na swoje. To były jednak inne czasy. Dziś jest ciężej niż 20-30 lat temu. Kiedyś człowiek nie miał wyboru. Nie było teorii, poradników, świat był prosty. Chociaż ja miałem z tymi ojcowskimi relacjami łatwiej, bo spędziłem z ojcem pierwszą część życia. Moi rodzice dość wcześnie się rozwiedli, mama przyjechała do Warszawy, ja zostałem z tatą w Toruniu. Do stolicy przyjechałem dopiero, gdy miałem 14 lat.

Dużo się uczyłeś jako dziecko?

- W moich czasach, najważniejsze było, żeby się wybawić. Spędzałem czas na podwórku, łobuzując z chłopakami. Tam były proste zasady: jak jesteś wielki, gruby i masz dużą pięść to rządzisz w stadzie, a jak mały - to kombinuj.

To rządziłeś?

- ...no nie. Jeszcze na początku liceum byłem najmniejszym dzieckiem w klasie. Byłem lamą i zdarzało mi się być upokorzonym. Dlatego dzisiaj moim największym stresem jest to, że Janinę mógłby ktoś skrzywdzić. Kiedyś rodzice się nie zastanawiali nad tym, jak uchronić dziecko przed innymi dziećmi. A ja ciągle myślę, co to będzie, jak Jankę ktoś wystraszy, okradnie, poniży. Normalnie myślę sobie, że bez oporu złapię gnoja, który coś jej zrobi, postraszę. A z drugiej strony, zastanawiam się, czy to nie jest przypadkiem ten klosz, który rodzic roztacza i pozbawia poczucia własnego sprawstwa? Kiedyś uczyliśmy się, że świat nie jest sprawiedliwy i trzeba sobie w nim poradzić. Dziś dzieci nie bawią się na podwórku, nie uczą się siebie i siebie nawzajem. Rosną potem ludzie nieprzygotowani do życia, potrafiący chodzić tylko w strukturach korporacji, po koleinie. Jeśli ktoś im nie podrzuci pomysłu na nich samych, to go nie mają.

Dzisiejsi rodzice mają nieustające poczcie winy, że coś robią nie tak, gubią się w natłoku teorii i lęków.

- Ja mam nieustające poczucie winy. Nawet wtedy, gdy wyjadę na tydzień do pracy. Czy ci marynarze z piosenki Majewskiej zastanawiali się, spędzając na morzu pół roku, co robią dziecku? Nie! Jechali, robili swoje, zarabiali kasę i wracali. A ja mam poczucie winy, gdy kilka dni nie widzę mojej córki. Potem, jak ją widzę, zastanawiam się, czy wystarczająco długo się z nią bawię, chociaż z drugiej strony często wolałbym poczytać gazetę czy się przespać. Zastanawiam się, czy posyłając ją na zajęcia pozalekcyjne robię dobrze? Może zabieram jej dzieciństwo? A jak nie poślę, to może będzie miała do mnie pretensje za parę lat, że nie została wielką pianistką albo drugą Radwańską. No i cały czas w głowie brzęczy, by dać to, czego się samemu nie miało. Człowiek chciałby dostać rozpiskę, co i jak, polecieć zgodnie z instrukcją, a na koniec dostać absolwenta Harvardu, dobrze wychowanego, znającego cztery języki, wiedzącego, jak zachować się przy stole. 

Jakby Harvard miał zagwarantować szczęście.

- Myślę sobie, że tak koniec końców, to my w latach 80. mieliśmy jednak szczęśliwe dzieciństwo. Było podwórko, które wspominam z sentymentem. Teraz rodzice nie wypuszczają swoich pociech, bo się boją. Czuć wszechobecny strach. O to, że jak dziecko pójdzie się bawić, to zaraz przyjdzie jakiś zbój i wytnie mu nerkę albo że zza węgła wyjdzie pedofil. Jakby tych lęków było mało, to są jeszcze pneumokoki, rotawirusy, suchoty i koklusz. Kiedy jeszcze posłucham matek, które w kółko gadają o tym, jak ubrać, żeby się nie przeziębiło, na co zaszczepić, jak uchronić przed całym złem tego świata, to robi mi się słabo... Dziś można nabrać przekonania, że tak źle nie było za okupacji.

- Dlatego dzieciaki same nie wychodzą na dwór, tylko siedzą przed komputerem. Ja do końca podstawówki biegałem po dworze z kolegami, a moi rodzice byli przecież miastowi, wyedukowani. W tamtych czasach rodzice wypuszczali na podwórko przedszkolne dzieci bez lęku. Czy wtedy ktoś ich tak straszył jak nas? Mam wrażenie, że ja jako dzieciak byłem szczęśliwszy niż dzieci, które żyją dziś w tym znacznie zamożniejszym i nowoczesnym świecie. Owszem na podwórku panowało prawo dżungli, ale ono było przydatne, bo uczyło zachowań społecznych.

Pamiętasz ten dzień, kiedy dowiedziałeś się, że będziesz ojcem?

- To był czas początku kryzysu 2008 roku. Upadł Lehman Brothers, kryzys szalał, a my chwilę wcześniej wzięliśmy kredyt we frankach. To był moment, kiedy pomyślałem: żarty się skończyły, teraz muszę być dojrzałym mężczyzną, odpowiedzialnym za rodzinę. Asia też ma wolny zawód, więc jak zarabia, to zarabia dobrze, jak nie - to wcale. Zastanawiałem się, jak to będzie, po jakim czasie wróci do pracy, czy w ogóle i jak ja dam sobie z tym wszystkim radę? Nie przyszło mi to łatwo, nie spałem w nocy. Faktem jest, że miałem wtedy 30 lat. Pewnie gdybym miał 20, to podchodziłbym inaczej do tematu ojcostwa.

- Widzę po moim przyrodnim bracie, synu taty, który jest ode mnie dziewięć lat młodszy i ma już roczne dziecko, że on się tak nie przejmuje. Przyszło na świat, gdy miał lat 23. Mieszkają razem w akademiku i on jest przekonany, że jakoś to będzie. Z perspektywy 30-latka mieszkającego w dużym mieście to nie do pomyślenia! My kupiliśmy większe mieszkanie, dowiadywaliśmy się o wszystko, sprawdzaliśmy - ćwiczyliśmy tzw. projekt dziecko. Pamiętam, że jak chodziliśmy z Asią do szkoły rodzenia, to byliśmy przekonani, że będziemy tam dziadkami, a okazało się, że na 10 par tylko dwie były młodsze od nas.

Czy wtedy pomyślałeś: nie jestem już wolnym człowiekiem?

- Zawsze marzyłem, żeby zostać backpackerem, podróżować. Pobyć to tu, to tam. I wtedy zadałem sobie sprawę, z tego, że to się już pewnie nigdy w moim życiu nie wydarzy. Było mi żal, ale nie myślałem o tym w kategoriach poświęcenia, bo bardzo chciałem mieć dziecko. To była moja olbrzymia potrzeba. Być może nigdy nie wyjadę do Azji na dwa miesiące, żeby poczuć się wolnym. Zresztą, mam poczucie, że więcej bym stracił, niż zyskał. Staram się w tym swoim ojcostwie odnaleźć, przyznaję, to nie jest łatwe zadanie. Nie będę opowiadał, że to luzik. Jednak zdałem sobie sprawę z tego, że brak ograniczeń niewiele ma wspólnego z wolnością. Wolność to wybór, a ja wybrałem bycie tatą.

Fragment książki "Jestem tatą" wydawnictwa Tamaryn.



Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy