Reklama
Lambert Wilson: Nikomu niczego nie zazdroszczę

Lambert Wilson - jeden z największych aktorów francuskich średniego pokolenia

Po festiwalu zostanę na pewno okrzyknięty wielką francuską gwiazdą - mówi francuski aktor Lambert Wilson, gospodarz tegorocznego Festiwalu Filmowego w Cannes.

Joanna Orzechowska:  W tym roku poprowadzi pan uroczystą galę na festiwalu w Cannes. Czy to  wyróżnienie czy obowiązek?

Lambert Wilson: - To zdecydowany zaszczyt, w końcu będę reprezentował całe francuskie kino! Festiwal w Cannes jest najważniejszym festiwalem filmowym na świecie i każdy aktor marzy o tym, żeby być jego gościem. A co dopiero znaleźć się tu w roli gospodarza! To prawda, że nie lubię blichtru, ale tym razem jestem naprawdę zachwycony.

Co sprawiło, że wybrał pan zawód aktora?

Reklama

- Być może chciałem przywdziewać zbroję, która chroniłaby mnie przed otaczającym światem, pozwalała się schować i oddalić od samego siebie. Taką zbroją są kolejne role. Z wiekiem zdaję sobie jednak sprawę, że być może powinienem zająć się również reżyserią: bardzo pociąga mnie tworzenie koherentnej całości z elementów różnorodnych sztuk.

- Jak dotąd wyreżyserowałem cztery sztuki teatralne - to było prawdziwe katharsis! Przedtem zdarzało mi się wpadać w panikę, kiedy nie otrzymywałem interesujących propozycji, dzisiaj mówię sobie, że mogę stworzyć coś własnymi siłami. Dla siebie i innych.

Przez długi czas pracował pan w teatrze. Czy film był dla pana początkowo tylko przygodą?

- Nie, zawsze chciałem grać w filmie, teatr był raczej trampoliną do dalszej kariery. Uważałem, że warsztat teatralny jest niezbędny, jeśli pragnie się być dobrym aktorem. Chociaż dzisiaj kojarzy się mnie raczej z filmem, nigdy nie zerwałem z teatrem.

- Interesuje mnie także muzyka - dużo pracuję nad głosem i śpiewam, w tym są także arie operowe. Występowałem nawet w mediolańskiej La Scali, ale nie uważam się za zawodowego barytona - jestem aktorem, który śpiewa.

- Lubię różnorodność, w życiu i sztuce, inaczej szybko się nudzę. Dlatego zrezygnowałem z budowania mojej kariery. Niektórzy artyści wiedzą, co będą robić za dwa czy trzy lata. Ja nie...

Kariera to jednak także kwestia konkretnych terminów i honorariów...

- Honorariami zajmuje się mój agent. Ja sam wpływam na moją pracę akceptując czy też odrzucając napływające propozycje - swoje "ja" budujemy także mówiąc "nie". Na pewno łatwiej jest jednak pozostać wiernym sobie, kiedy ma się zapewniony byt i nie posiada dużych potrzeb materialnych.

- Na szczęście jestem właśnie w takiej sytuacji -  nigdy nie marzyłem o najnowszych modelach porsche czy willi na Lazurowym Wybrzeżu, ale mam za to określoną  wizję tego, co mi odpowiada pod względem artystycznym. Nie oznacza to, że nie targają mną wątpliwości - po śmierci mojego ojca (słynny reżyser teatralny Georges Wilson - przyp.red.) bardzo poważnie zastanawiałem się, czy nie porzucić zawodu.

Wypalenie? Depresja?

- Myślę, że i jedno, i drugie. A może po prostu potrzebowałem tych wszystkich miesięcy, żeby wreszcie się zatrzymać i na nowo zdefiniować moje priorytety. Ból po śmierci ojca zbiegł się w moim życiu zawodowym z rolą mnicha w filmie o zamordowanych francuskich zakonnikach w Algierii. Pamiętam, że obecny w nim aspekt metafizyczny wywołał we mnie szok. Dziś znowu dobrze czuję się w rzeczywistości, ale patrzę na nią inaczej - z większym dystansem. I jednocześnie dużo bardziej smakuję życie  - jest naprawdę wspaniałe!

A co z ambicjami? Potężne ego to podobno cecha wszystkich artystów...

- Każde nadmiernie rozbudowane ego powinno się uspokoić - twórczością artystyczną nie mogą rządzić nadmiernie wygórowane ambicje. Celebryci nie mają nic wspólnego z prawdziwymi artystami - ci ostatni pracują i biorą udział w konkretnym procesie twórczym, cała reszta jest wytworem marketingu i prasy. To prasa wynosi na ołtarze i robi procesy, proszę sobie przypomnieć aferę z Depardieu i jego rosyjskiego paszportu.

- Sama publiczność dostrzega przede wszystkim naszą obecność czy nieobecność. Cieszę się u niej sympatią - widzowie zaakceptowali moją różnorodność. Nie dziwi ich, że prowadzę galowy wieczór w Cannes, zaraz potem śpiewam, a w moim ostatnim filmie gram turystę mieszkającego na kempingu. Żaden normalny człowiek nie jest jednolity, każdego  z nas zamieszkuje kilka osób naraz. Jednolici ludzie mnie przerażają...

Również w pana filmografii uderza różnorodność - z jednej strony mamy tu filmy autorskie, w tym całą serię obrazów zmarłego niedawno Alaina Resnais, z drugiej - konwencjonalne popularne komedie, obliczone na sukces. Czy to świadomy wybór?

 - Robię wszystko, żeby się nie nudzić. Ponieważ nie jestem scenarzystą, wybieram w tym, co mi się proponuje. Staram się nie powtarzać, lubię bawić się moim wizerunkiem. Uwielbiam komedie spod znaku burleski - to prawdziwa przyjemność wcielić się w zarozumiałego bufona czy snoba!. Aktorstwo jest jak malarstwo - można w nim stosować różne techniki i style.

Polska publiczność kojarzy pana z rolą w "Molierze na rowerze", gdzie wcielił się pan w postać znanego aktora, o wielkim talencie, ale wątpliwej etyce. Jak bywa w życiu?

- Chodzi pani o to, czy zdarza mi się być łajdakiem? Mam nadzieję, że nie - w dzieciństwie rodzice wpoili mi cały kanon wartości moralnych! Grywałem też zakonników - za każdym razem zadawałem sobie wtedy pytania na temat moralności, wiary...

- Nie żartuję - bardzo pomogło mi to w zachowaniu zdrowego rozsądku i trzeźwego spojrzenia na moją własną osobę. To prawda jednak, że życie jest wielobarwną paletą  - przekonujemy się o tym codziennie.

Powróćmy do kwestii wizerunku, tak ważnego dla wielu aktorów. Pan opowiadał się zawsze po stronie dyskrecji...

- Nigdy nie budowałem mojego "image" - tak naprawdę tworzą go widzowie i to bynajmniej nie na podstawie naszych kolejnych ról, ale obecności w mediach. Wszystko zależy od tego, czy w danej audycji jesteśmy mili, czy posługujemy się mniej lub bardziej wyszukanym słownictwem, czy wzbudzamy sympatię. Techniki tworzenia własnego wizerunku oczywiście istnieją, ale nigdy mnie nie interesowały - pragnę, aby przyglądano się mojej pracy, nie mnie samemu. Ale po tegorocznym festiwalu w Cannes zostanę na pewno okrzyknięty wielką francuską gwiazdą (śmiech)!

W dobie plotkarskich portali jest pan wyjątkiem - nie wiemy nic o pana życiu prywatnym...

 - Moje życie prywatne, jak sama nazwa wskazuje, jest życiem prywatnym, sferą intymną. Oczywiście, mówię czasami o moim ojcu, ale tylko dlatego, że odszedł. W trakcie promocji kolejnych filmów często prosi się mnie o udział wywiadach, które w założeniu mają być moim portretem. Czy aktor ma wtedy pokazywać swoje zdjęcia, zdjęcia dzieci, zdjęcia zmarszczek swojej żony? Gdzie leży granica intymności, której nie wolno przekraczać? Każdy posiada inną odpowiedź na to pytanie. W moim przypadku granice określam ja sam.

Zachowując milczenie?

- Nie jest tak źle - na szczęście poza aktorstwem posiadam wiele innych zainteresowań: lubię ludzi, lubię podróżować, pracować w ogrodzie... Mogę o tym mówić długo i wyczerpująco... Aktorstwo nigdy nie było dla mnie całym światem.

Pana koledzy po fachu mówią często, że ich prawdziwym światem jest rodzina. Pan nie ma dzieci - nigdy pan o nich nie myślał?

 - To dziś już przeterminowane pytanie -  c’est la vie!. Posiadanie rodziny to coś wspaniałego, wielkie szczęście, ale często także wielki ból... Jako młody chłopak byłem bardzo zakochany - moja dawna dziewczyna ma dzisiaj czwórkę  dzieci i czasami myślę, że mógłbym być ich ojcem. Ale nie jestem i niczego nie żałuję.

- Miłość posiada różne oblicza. Nie mam żadnych kompleksów, jeżeli chodzi o potomność. Ludzkość świetnie poradzi sobie beze mnie i bez moich genów. Moje dzieci to momenty, w których jestem szczęśliwy, ludzie, którymi się otaczam, wszystko co robię. Jestem zadowolony z mojego życia i nikomu niczego nie zazdroszczę.

Rozmawiała: Joanna Orzechowska

----

Lambert Wilson - rocznik 1958, jeden z największych aktorów francuskich średniego pokolenia, śpiewak i reżyser. Ma na koncie ponad 60 filmów. Grał  u największych realizatorów, w tym u Andrzeja Wajdy, Andrzeja Żuławskiego i Janusza Kijowskiego. Światową sławę przyniósł mu "Matrix" w reż. braci Wachowskich. Na polskich ekranach gościł niedawno film "Molier na rowerze" z jego udziałem.

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy