Reklama

Książki, ciasta i boks

- Lubię, kiedy po tym, jak przeczytam książkę, coś mnie "szarpie", nie pozostawia obojętnym. Mam nadzieję, że po lekturze "Dygotu" niektóre osoby tak się właśnie poczują - mówi Jakub Małecki, pisarz i tłumacz książek. Po godzinach, jeśli nie czyta, trenuje boks i... piecze ciasta. Czekoladowe.

Agnieszka Łopatowska, Styl.pl: Teoretycy literatury mówią, że wystarczy szczegółowo stworzyć jednego bohatera, wymyślić sytuacje, w których się ma znaleźć i jak się ma w nich zachować. Później wystarczy to spisać i mamy gotową książkę. W sadze, takiej jak "Dygot", to chyba nie jest takie proste?

Jakub Małecki: - Tutaj bohaterów i wątków jest znacznie więcej. W przypadku sagi jest to też o tyle trudniejsze, że czytelnik nie może się identyfikować z jedną postacią. Bo nawet jeśli jedno pokolenie umrze, musimy trzymać zainteresowanie czytelnika losami kolejnych. Jest to większe wyzwanie, niż w książce, której akcja dzieje się na przestrzeni miesiąca, roku czy dwóch.

Reklama

Który z bohaterów książki pojawił się w twojej głowie jako pierwszy?

- Albinos. Pomysł na książkę zrodził się od zdjęcia autorstwa Braenta Stirtona, które wygrało konkurs World Press Photo i które przedstawia pięciu albinosów. Wszyscy są niewidomi i mieszkają w domu dziecka w Indiach. Robi ogromne wrażenie, kiedy uświadomimy sobie, że ktoś ich musiał do tego zdjęcia ustawić, a oni tego zdjęcia nigdy nie zobaczą.

- Drugim elementem były historie rodzinne, pseudorodzinne, okołorodzinne, czy zasłyszane gdzieś przy okazji. Ich zlepek siedział mi w głowie i połączył się w większą historię. Interesowało mnie również pokazanie życia człowieka jako całości. Nie skupienie się na jednym wątku: facet kupuje sobie pistolet i co się dzieje przez następny miesiąc, tylko śledzenie losów tego faceta, od kiedy rodzi się jako mały chłopiec i umiera jako stary dziadek. To widać, kiedy porównuje się zdjęcia znanych aktorów, np. Audrey Hepburn jako młodej kobiety i starszej pani. Wredna baba z kiosku, która nie odpowiada ci "dzień dobry", była kiedyś małą dziewczynką z włosami zaplecionymi w kiteczki. To starałem się pokazać w książce.

"Przez milczenie nienarodzonych. Przez wybuchy krzyku niemowląt (...) Przez satysfakcję, złość, zazdrość i wyrzuty sumienia. Przez śmierć i pogrzeby, przez zamknięcie oczu" - który z etapów życia wydaje ci się najważniejszy, któremu przyglądasz się ze szczególną ciekawością?

- Najbardziej interesujące wydają mi się momenty przełomowe. Te punkty w życiu, kiedy jeden człowiek się przemienia w drugiego. 60-letni Janek Łabendowicz jest kimś innym, niż ten 20-letni, ale coś się musiało wydarzyć, żeby się zmienił. Inaczej jest w przypadku albinosa, który od początku był inny niż wszyscy, więc trudno tu mówić o jednym momencie przełomowym. Kiedy skonfrontował się ze Strzępkiem, zaczęło się jego mroczniejsze postrzeganie świata.

Który z bohaterów wymagał od ciebie najwięcej pracy?

- Emilia, która została okaleczona w pożarze. Łatwo popaść w banał opisując dorosłe życie takiej postaci - że jest skrzywdzona, że nikt jej nie chce. Ale jej rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana. I żeby to nie było ani patetyczne, ani śmieszne, ani płytkie, trzeba było się nad tym mocno pochylić i zastanowić się, co taka osoba może czuć, poczytać o takich osobach.

A Dojka wariatka? Wydaje się, że jest marginalną postacią, ale ma duże znaczenie.

- To marginalna postać, ale dla mnie jest bardzo ważna, bo to ona umożliwiła rozegranie się finału tej historii. To jedyna osoba, która spina wszystkie trzy pokolenia. Żyje bardzo długo i przewija się w tle tej historii. Trochę jak ta rzeka, która przepływa pod powierzchnią rzeczywistości, tak Dojka dryfuje pod skórą tej fabuły.

Zdaje się, że najbardziej współczesny z bohaterów - Sebastian, ma dużo wspólnego z tobą.

- Ponieważ urodził się mniej więcej wtedy co ja, to rzeczywiście trochę siebie w niego przelałem. Ale tylko trochę. Obaj pracowaliśmy w banku, ale ja nigdy nie zrobiłem przekrętu na pół miliona złotych. Jedna scena z wątku Sebastiana jest jednak dokładnie wzięta z mojego życia: ta, w której bohater dziwi się, jak można z własnej woli kupić sobie gazetę typu "Polityka" czy "Puls biznesu".

- Wychowałem się przed blokiem i najmądrzejsze tematy, na jakie rozmawiałem z kolegami, dotyczyły ciężaru, z jakim będziemy zaraz robić przysiady albo klatę. Jak ktoś kupował gazetę, to co najwyżej jakiegoś Flexa albo coś o koszykówce, ale raczej się przeznaczało te środki na inną rozrywkę. I nagle jadę do Poznania, a tam ludzie w moim wieku czytają gazety o polityce albo ekonomii. To był dla mnie autentyczny szok, że robią to z własnej woli. Wiem, że to o mnie niezbyt dobrze świadczy, ale serio, ja w to nie mogłem uwierzyć.

Mam wrażenie, że jest w twojej książce jeszcze jeden, niewidzialny, bohater: śmierć. To ona najbardziej zmienia losy innych bohaterów - to celowy zabieg?

- Tak. Bardzo podobają mi się książki, w których jest troszeczkę więcej niż rzeczywistość. Niewiele więcej. Dlatego pojawia się motyw rzeki, która płynie za ścianą rzeczywistości i wszechobecna śmierć, która łączy losy bohaterów. Trudno powiedzieć, żeby to była fantastyka, ale jest tam ciut więcej, niż real widziany gołym okiem.

Akcja rozgrywa się od roku 1938 do współczesności. Dużo czasu poświęciłeś na dokumentację historyczną, czy zostawiłeś więcej pola wyobraźni?

- Dużo czasu spędziłem nad dokumentacją. Czytałem dużo gazet i książek z tych wszystkich okresów, ale głównie opierałem się na zdjęciach i opowieściach zbieranych po rodzinie. Kiedy wymyśliłem sobie, że jeden z bohaterów buduje radio, zastanawiałem się czy w 1938 roku we wsi na Kujawach facet miał możliwość zdobycia choćby odpowiednich materiałów.

- Szukałem w internecie i znalazłem tylko bardzo ogólne informacje, nic szczególnego. Jakiś czas później poprosiłem kuzynkę, żeby wysłała mi stare zdjęcia, a ona wraz z nimi przysłała mi dwa pamiętniki. Na początku się bardzo ucieszyłem, ale okazało się, że to nie były pamiętniki, w których notowało się wydarzenia danego dnia, tylko wpisywało wierszyk z dedykacją: "Na górze róże, na dole fiołki... Stefan". Przeglądałem je od niechcenia, bo nic nie było w nich ciekawego, gdy na ostatniej stronie natrafiłem na... schemat radia kryształkowego. Opisany w 1937 przez mojego wujka z Kujaw, który poszedł na wojnę i nigdy nie wrócił.

Twoja rodzina była mocno zaangażowana w powstawanie "Dygotu"?

- Nie bardzo. Najbardziej męczyłem rodziców o jakieś nowe historyjki, ale większość już pamiętałem. Musiałem sprawdzić szczegóły i daty. Wykorzystałem wiele autentycznych wydarzeń, ale są one tak rozbudowane i zmienione, że stały się niemal w całości fikcją.

Wierzysz w to, że nasze losy są zdeterminowane przez historię rodziny i to, co mamy zapisane w genach?

- W tej książce pokazałem powtarzalność losów i to, że nic nowego się nie wydarza, ale nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie tak jednoznacznie. Czasami mi się wydaje, że tak, a czasami banalność życiorysów jest tak silna, że trudno mówić, by tkwił w nich większy sens.

Mówisz, że możesz mieszkać gdziekolwiek. Jesteś związany ze swoją rodziną, swoimi korzeniami?

- Jestem związany ze swoją najbliższą rodziną, natomiast nie z miejscem, w którym się urodziłem, czy w którym mieszkali moi przodkowie. Czuję oczywiście sentyment do Koła, w którym się wychowałem, kiedy przyjeżdżam odwiedzać rodziców, ale myślę, że podobne uczucia żywi większość osób mieszkających poza miejscem urodzenia.

Swój dzień pracy dzielisz na dwie części: pierwszą - od 6:30 rano poświęcasz na tłumaczenia książek z języka angielskiego, a drugą na własną twórczość. Trudno jest ci utrzymać taki rygor?

- Wbrew pozorom jest to łatwiejsze niż miałbym przez cały dzień tylko pisać książkę. Miałem kilka okresów w życiu, kiedy tak musiałem robić i nakładałem sobie tak duże limity dzienne znaków do napisania, że realizowałem je kosztem jakości tej książki. Przed "Dygotem" napisałem najdłuższą powieść w swoim życiu i... wyrzuciłem ją do kosza - właśnie z tego względu.

- Podział pracy na te dwa etapy daje mi swobodę. Kiedy wykonam podstawową pracę, mogę napisać pół strony czy stronę książki i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia. Nie muszę się też zastanawiać, czy naprawdę chciałem napisać ten fragment, czy na siłę dobijałem od 10 tysięcy znaków, które sobie na ten dzień wyznaczyłem.

Nie szkoda ci tej wyrzuconej książki?

- Miała ponad 500 stron, ale to nie było to. Tę samą historię opisałem ostatnio w krótkim opowiadaniu.

Przylgnęła do ciebie łatka pisarza science fiction i podkreśla się twój "odwrót" do literatury obyczajowej. Widzisz różnicę między tymi gatunkami?

- Niektórzy ludzie pisujący o literaturze lubią sobie w jakiś sposób ją określić. Tak samo mówi się o Szczepanie Twardochu, Łukaszu Orbitowskim i wielu innych osobach, które zaczynały w środowisku fantastycznym. Ale jeśli się przyjrzeć twórczości Twardocha, Orbitowskiego czy mojej, fantastyka występuje w naszych książkach mniej więcej w takim samym procencie jak pięć lat temu. Zwykle bardzo niewielkim i wyłącznie na poziomie interpretacyjnym. Absolutnie nie czuję, żebym się od czegoś w twórczości odwrócił. W moich książkach cały czas jest obecna rzeczywistość plus. Nigdy nie była obecna dużo silniej, nigdy nie pisałem space oper czy fantasy - zawsze to były historie obyczajowe z jakimś wątkiem nadrealnym.

Jak zachęciłbyś czytelników do sięgnięcia po "Dygot"?

- Trudno jest zachęcać do swoich książek. Tak na chłodno: wydaje mi się, że to historia, którą się fajnie czyta. Uważam, że książki - pomimo artystycznych aspiracji autorów - powinno się przede wszystkim fajnie czytać. Lubię, kiedy po tym, jak przeczytam książkę, coś mnie "szarpie", nie pozostawia obojętnym. Mam nadzieję, że po lekturze "Dygotu" niektóre osoby tak się właśnie poczują.

Czyjego autorstwa książki ty czytasz najchętniej?

- Ostatnio ogromne wrażenie zrobiły na mnie trzy powieści Michaela Crummeya, autora niezbyt popularnego w Polsce, wydawanego przez niewielkie wydawnictwo Wiatr od Morza. To przykład literatury, która najbardziej do mnie przemawia. Są to historie obyczajowe rozgrywające się na wyspach Nowej Fundlandii - świetnie napisane, ze świetnie skrojonymi bohaterami. Pojawiają się w nich drobne odkształcenia rzeczywistości, które można sobie różnie interpretować. Ale właśnie jest to coś więcej, niż rzeczywistość.

- Oprócz tego lubię twórczość Johna Steinbecka, Jonathana Franzena, Davida Mitchella... Miłością darzę J.K. Rowling. Wiele, wiele książek musiałbym wymieniać.

Po tłumaczeniu, czytaniu "służbowym" i pisaniu masz jeszcze czas i ochotę na czytanie?

- Mam, ale raczej w weekendy. Gdybym siedząc od 6:30 nad literkami, miał wstać od komputera o 18:00 i od razu czytać, to chyba pękłaby mi głowa. Znajduję sobie inne zajęcia, na przykład ostatnio zacząłem piec ciasta.

O! Jakie?

Głównie czekoladowe, bo uwielbiam czekoladę. Nawet jeśli w przepisie nie ma czekolady, to ją dodaję. Piekę brownie, serniki czekoladowe, ciasta bananowo-czekoladowe. Ciasto stwarza w domu fajny klimat, no i pozwala odpocząć.

Biegasz jeszcze w maratonach?

Już dawno nie biegałem. Teraz wkręciłem się w boks. Piękny sport. Polecam.

Ale w normalnym stroju? W maratonie biegłeś w stroju Borata...

- Przy bieganiu był problem, żeby utrzymać wszystko na swoim miejscu, a w boksie mogłoby być jeszcze gorzej. (śmiech) W strojach Borata biegliśmy z czterema kolegami. W kolejnym roku planowaliśmy biec w pieluchach, ale się wyprowadziłem z Poznania.

Śledzisz blogi poświęcone literaturze?

- Zdecydowanie uważam, że książki są ciekawsze od autorów. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Kiedy napiszę książkę, nie bardzo mam co na jej temat dodać w wywiadzie o niej. Gdybym miał co dodać - pewnie bym to dopisał. Zaglądam na strony autorów, których lubię, ale chyba żaden z nich nie prowadzi rozbuchanych witryn - większość jest czysto informacyjna. Moja też jest "chirurgiczna". Nie wyobrażam sobie, żebym pisał na niej, co zjadłem na śniadanie, choć wiem, że czytelnicy czasem poszukują czegoś więcej na temat ulubionych autorów.

Co chciałbyś, aby wiedzieli o tobie? Oprócz tego, że trenujesz boks i pieczesz ciasta?

- Wiem, że jestem staroświecki, bo teraz trzeba bardziej sprzedawać siebie, niż swoje książki, ale musiałbym się bardzo gwałcić, żeby opowiadać o swoim życiu prywatnym. Myślę, że ciasta i boks to i tak za dużo. (śmiech)

O książce

"Dygot" - naznaczona wstrząsającą tajemnicą ballada o pięknie i okrucieństwie polskiej prowincji. Na losy Geldów i Łabendowiczów wpływają nie tylko kolejne dziejowe zawirowania i przepowiednie, lecz przede wszystkim osobiste słabości i obsesje. Drogi obu rodzin przecinają się w zaskakujący i niespodziewany sposób. Na dobre zespaja je uczucie dwojga odmieńców, introwertycznego albinosa i okaleczonej w płomieniach dziewczyny. Po kilkudziesięciu latach mroczną tajemnicę rodzinną mimowolnie rozwikła ich jedyny syn Sebastian - utracjusz i aferzysta, który postanawia wykorzystać możliwości, jakie daje Poznań, kipiąca życiem metropolia.
Premiera: 7 października 2015. Wydawnictwo: SQN.

O autorze

Jakub Małecki (ur. 1982) - pisarz i tłumacz, autor licznych opowiadań i książek: Błędy (2008), Przemytnik cudu (2008), Zaksięgowani (2009), Dżozef (2011), W odbiciu (2011) i Odwrotniak (2013). Przełożył z języka angielskiego wiele pozycji, między innymi Brudne wojny Jeremy’ego Scahilla, Paryż wyzwolony Antony’ego Beevora, Moją prawdę Mike’a Tysona i zbiór korespondencji Listy niezapomniane. Publikował w "Newsweeku", "Polityce", "Angorze", "Miesięczniku ZNAK", "Nowej Fantastyce" i "Tygodniku Powszechnym". Laureat nagrody Śląkfa w kategorii Twórca Roku, dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Janusza A. Zajdla

Z autorem "Dygotu" można się spotkać:
- 15 października, godz. 19:00 - MiTo, ul. Waryńskiego 28 (Metro Politechnika), Warszawa. Spotkanie poprowadzi Łukasz Orbitowski.
- 25 października, godz. 14:00 - Targi Książki w Krakowie, ul. Galicyjska 9. Stoisko wydawnictwa SQN.
 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama