Reklama

Kopciuszek na pustyni

Z Somalii do Londynu przyjechała nielegalnie, w jednym bucie i nie znając słowa po angielsku. Kilka lat później była jedną z najsłynniejszych modelek. Koczowniczka stała się kobietą światową. U szczytu kariery wywołała burzę, wyznając, że jako dziecko została za zgodą rodziców rytualnie okaleczona. Od tamtej chwili walkę z tym zwyczajem traktuje jak swoją misję. W „Twoim STYLU” Waris Dirie opowiada, dlaczego postanowiła zamieszkać w Polsce, czemu zdecydowała się być samotną matką i jak wpadła na pomysł joggingu z Lechem Wałęsą.

Chodziłaś po wybiegach u wielkich kreatorów mody w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku i Mediolanie. Twoja fundacja ma siedzibę w Wiedniu. Dlaczego teraz mieszkasz w Gdańsku?

Waris Dirie: - Wybrałam Polskę na swój nowy dom, bo moją najlepszą przyjaciółką jest Polka (Joanna Jasik, wiceprezes założonej przez Waris Dirie Fundacji Desert Flower - red.). Ona urodziła się w Gdańsku, opowiadała mi o nim i dlatego pięć lat temu tu przyjechałam. Myślałam, że to tylko wycieczka. Ale gdy stanęłam na plaży, dotarło do mnie, że znalazłam się w miejscu, w którym jest wszystko, co uważam za piękne: morze, piasek, piękny las. Pamiętam, że położyłam się na plaży, zamknęłam oczy i poczułam, że chcę tu zostać. Chociaż na trochę.

Reklama

Pięć lat to dłużej niż "trochę".

- Nie sądziłam, że zapuszczę tu korzenie. Pochodzę z plemienia nomadów, potrzebę ciągłego przemieszczania się mam we krwi. Myślałam o kilku miesiącach w Polsce. Kiedy już wynajęłam dom w Gdańsku, okazało się, że jestem w ciąży. I wtedy postanowiłam, że nie zwiążę się z ojcem dziecka, chciałam pozostać niezależna. Urodziłam więc mojego syna w Polsce. A gdy Leon miał dwa lata, adoptowałam jeszcze dwójkę dzieci z Somalii: Halwo i Mohameda. To córka i syn mojego brata, ich matka zmarła przy kolejnym porodzie. Można więc powiedzieć, że w ciągu tych kilku lat spędzonych w Polsce moja rodzina bardzo się powiększyła. (śmiech) Razem z najstarszym, nastoletnim już synem Aleeke jest nas pięcioro.

Twoje najbardziej niezwykłe spotkanie w naszym kraju?

- ...może to z Lechem Wałęsą? Moja przyjaciółka Joanna przedstawiła nas sobie podczas jakiejś oficjalnej uroczystości. To była miła rozmowa, choć porozumiewaliśmy się przez tłumacza. Powiedział, że słyszał o mojej książce. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jesteśmy sąsiadami. Codziennie mijam dom państwa Wałęsów. Poza tym prezydent Wałęsa, podobnie jak ja, lubi jogging i czasem widywałam go biegnącego alejką, przy której mieszkam. Może kiedyś do niego dołączę? Pewnie byłby zaskoczony, gdyby wiedział, że uwielbiam polskie kościoły. Nie jestem chrześcijanką, ale gdy po raz pierwszy weszłam do jednego z nich, poczułam kadzidło, które pachniało dokładnie tak, jak to palone w naszym namiocie w Somalii. Kadzidłowiec, którego żywicy używa się w europejskich kościołach, rośnie u nas na pustyni. Wrzucamy go do ognisk, nomadzi nie mają świadomości, jaki jest cenny. Moja mama jest uzdrowicielką, leczyła nim też bóle żołądka, głowy, gorączkę. Zapach kadzidła to dla mnie zapach dzieciństwa.

Z twojej biografii wynika, że to nie było łatwe dzieciństwo.

- Ludzie mylą dwie rzeczy. Gdy opowiadam o tym, jak wbrew mojej woli okaleczono moje narządy (Waris Dirie zgodnie z somalijskim zwyczajem wycięto w dzieciństwie łechtaczkę - red.), to rzeczywiście mam na myśli straszliwe doświadczenie, którego konsekwencje będę odczuwać do końca życia. Zdecydowałam się przed laty ujawnić swoją historię i od tamtej chwili walczę o to, by ten zbrodniczy zwyczaj został zakazany. Żeby nagłośnić sprawę, napisałam pięć książek i zgodziłam się na ekranizację mojej biografii. Scena okaleczania jest w filmie bardzo brutalna, ale tak to się właśnie odbywa. Miałam kilka lat, gdy wynajęta przez rodzinę kobieta dokonała rytualnego zabiegu bez znieczulenia na pustyni i zostawiła mnie krwawiącą i nieprzytomną z bólu. Modliłam się wtedy, by szybko umrzeć, lecz tylko zemdlałam. Przeżyłam, niestety jedna z moich sióstr umarła. Jeśli jednak pytasz, jak wspominam dzieciństwo, to uważam je za wspaniały czas. Somalijscy nomadowie to niezwykle serdeczni ludzie. Wszystkim się dzielą, współpracują ze sobą, wspierają się. Moja wioska była jak jedna rodzina.

Jak wtedy żyłaś?

- Moim domem była chata, a właściwie rodzaj namiotu: konstrukcję z kijów pokrywała plecionka z trawy. Zazwyczaj nocowały w niej tylko najmłodsze dzieci z mamą. Reszta rodzeństwa i ojciec spali przed namiotem na matach. Mocno się w siebie wtulaliśmy, bo noce na pustyni bywają chłodne. Wstawałam o wschodzie słońca. W ciągu dnia zajmowałam się kozami: pilnowałam ich, doiłam je. To ja odbierałam porody kóz. Moi starsi bracia mieli pod opieką wielbłądy. Każde dziecko w rodzinie, które zaczynało chodzić, zajmowało się jakimiś zwierzętami. Nasze posiłki składały się z koziego i wielbłądziego mleka oraz korzeni pustynnych roślin, przyrządzanych przez matkę na różne sposoby. Gdy czasem ojciec przywoził skądś ryż, uznawaliśmy to za święto. Pamiętam, że matka zawsze jadła na końcu, po ojcu i wszystkich dzieciach. Miała bardzo ciężkie życie, urodziła dwanaścioro dzieci, a mimo to nigdy nie okazywała zmęczenia. Była dla mnie wyrozumiała i cierpliwa.

Myślałam, że masz do matki wielki żal o to, że pozwoliła, by cię okaleczono.

- Nie miała wyboru. Musiała podporządkować się tradycji, presji otoczenia. Po prostu była przekonana, że tak musi być, bo wszystkie kobiety były poddawane temu rytuałowi. Kocham moją matkę za to, że nauczyła mnie wiary w siebie, nawet w najtrudniejszych okolicznościach. Bez tego nie byłoby mnie tu dzisiaj. Dlatego zadedykowałam jej swoją autobiograficzną książkę "Kwiat pustyni". Bardzo chciałam, by mama została ze mną w Europie. Przez jakiś czas mieszkała nawet w moim domu w Wiedniu, ale nie czuła się dobrze w mieście, tęskniła za Afryką. "Do czego tak cię ciągnie, mamo?", pytałam. A ona na to: "Do moich kóz". W końcu wróciła do Somalii. Wspieram mamę materialnie, ale jej życie niewiele się zmieniło. Nadal jest koczowniczką. Są chwile, gdy brakuje mi jej czułego dotyku. My, nomadowie, właśnie dotykiem, a nie słowami, wyrażamy miłość. 

Skoro tak ciepło wspominasz dzieciństwo, dlaczego jako trzynastolatka zdecydowałaś się na ucieczkę z Somalii?

- Ojciec chciał mnie wydać za starego mężczyznę. Ja byłam dzieckiem, a tamten człowiek był po sześćdziesiątce. Miał już inne żony. Chodził o lasce, miał siwą brodę. Gdy go zobaczyłam, wyobraziłam sobie, jak będzie wyglądać moje życie: zdążę mu urodzić pięcioro dzieci, potem on umrze, a ja zostanę z nimi sama. Jeśli będą wśród nich dziewczynki, wspólnota zażąda, żebym je rytualnie okaleczyła... Byłam gotowa zaryzykować życie, by do tego nie dopuścić. Postanowiłam nocą uciec z domu - ślub miał się odbyć następnego dnia. Wyszłam z namiotu w środku nocy i po prostu zaczęłam biec przez pustynię. Bez planu. 

Dokąd biegłaś?

- Wtedy? Po prostu przed siebie. Chciałam dotrzeć do Mogadiszu, bo wiedziałam, że moja mama ma tam sporą rodzinę. Nie pochodziła z plemienia nomadów. Jako szesnastolatka uciekła z domu w Mogadiszu, by zamieszkać z moim ojcem, w którym się zakochała. Myślę, że to nie był najlepszy wybór, jej rodzina w stolicy była wpływowa i dobrze sytuowana. Mama miała szanse na dużo lepsze życie. Gdy biegłam wtedy nocą po kamieniach i piachu, nie miałam nawet pojęcia, czy zmierzam we właściwym kierunku. Po kilku dniach dotarłam do jakiejś wioski, potem do drogi, w końcu jakiś kierowca mnie podwiózł. Jechał do Mogadiszu.

Twoja autobiograficzna książka zaczyna się od niebywałego opisu: podczas ucieczki przez pustynię budzisz się pod drzewem, wokół którego krąży lew. To fikcja literacka czy było tak naprawdę?

- To fakt. Przeżyłam spotkanie z lwem. Gdy go zobaczyłam, byłam przekonana, że to ostatnie chwile mojego życia. Do dziś zastanawiam się, czemu mnie wtedy zostawił i odszedł. Może dlatego, że lwy nie jedzą chorych zwierząt, a ja po kilku dniach bez jedzenia musiałam wyglądać bardzo żałośnie. Nawet się wtedy nie poruszyłam, z przerażenia nie miałam na to siły. Tylko patrzyłam, jak lew kilka razy przeszedł się tam i z powrotem, nie spuszczając ze mnie wzroku. A potem odszedł. Wtedy pomyślałam, że skoro przeżyłam taką chwilę, to moje życie musi być po coś. To mi dało ogromną siłę i determinację. Czuję ją do dzisiaj. 

Jak trafiłaś z Mogadiszu do Londynu?

- Gdy odnalazłam rodzinę, okazało się, że jeden z moich wujów został mianowany ambasadorem w Londynie. Wcześniej nie wiedziałam, że rodzina mojej matki jest aż tak wpływowa. Wybłagałam, by mnie ze sobą zabrał jako służącą. W ciągu kilku godzin wyrobił mi paszport, nigdy wcześniej nie miałam żadnego oficjalnego dokumentu. Nie wiedziałam nawet, co jest w nim napisane, bo byłam analfabetką. Nie spędziłam w szkole ani jednego dnia. W londyńskiej ambasadzie Somalii przez kilka lat pracowałam w kuchni i myłam podłogi. Gdy wuj został odwołany z placówki, zostałam w Londynie. Na ulicy poznałam kobietę, która pomogła mi znaleźć pracę w jednym z fast foodów. Potem zaczęłam odprowadzać dzieci jej znajomej do szkoły. I w tej szkole któregoś dnia jakiś mężczyzna wręczył mi wizytówkę. Nie miałam pojęcia, czego chce, bo słabo radziłam sobie z angielskim. Po paru miesiącach pokazałam tę wizytówkę znajomej, która do niego zadzwoniła i porozmawiała w moim imieniu. Proponował próbną sesję zdjęciową w jednej z agencji modelek. Resztę historii już pewnie znasz.

Zdjęcia wyszły tak dobrze, że wkrótce Terence Donovan, jeden ze słynnych fotografów, zaprosił cię na sesję do kalendarza Pirelli. Wybrał twoje zdjęcie na okładkę i nagle zaczął się tobą interesować świat.

- Z dnia na dzień zewsząd posypały się propozycje. Wzięłam udział w kilku sesjach dla "Vogue’a" i innych luksusowych magazynów. Były pokazy w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku i Mediolanie. Pracowałam na wybiegu z Cindy Crawford, Claudią Schiffer. Reklamowałam też kosmetyki.

To musiał być dla ciebie szok. Z bezdomnej emigrantki zamieniłaś się w dziewczynę, która bywa na eleganckich przyjęciach wśród gwiazd Hollywood. Jak zapamiętałaś swoje wejście w ten świat?

- Gdy moja agentka po raz pierwszy powiedziała, że jestem zgłoszona na casting, nie wiedziałam, co znaczy to słowo. Gdy okazało się, że wybrano mnie do sesji do kalendarza Pirelli, chciałam odmówić, bo... w dzień, w którym planowano zdjęcia wypadał mi dyżur w fast foodzie, gdzie wtedy pracowałam. Inne modelki przyglądały mi się zaskoczone - miałam na sobie skromną sukienkę z taniego sklepu, podczas gdy one wszystkie ubierały się jak dziewczyny z okładek kolorowych pism. Ja jednak szybko się uczyłam zachodniej mody. Obserwowałam, w co ubierają mnie na sesjach, i starałam się dostosować swój wygląd do wymogów branży. Byłam inna, ale w moim interesie nie było pozostawanie na pozycji outsiderki.

Nie miałaś pomysłu, by odwiedzić rodzinę?

- Myślałam o tym wielokrotnie, ale ciągle gdzieś musiałam jechać, brać udział w kolejnej sesji. Nie chciałam odmawiać w obawie, że dobra passa może się skończyć. W końcu ktoś z BBC zgłosił się do mnie z propozycją nakręcenia dokumentu o moim życiu. Zgodziłam się pod warunkiem, że pomogą mi odszukać matkę. Nie miałam pojęcia, gdzie koczuje, wiedziałam tylko, że ma swój namiot gdzieś tam na somalijskiej pustyni. Bardzo zależało mi, by wiedziała, że przeżyłam ucieczkę z domu i że w nowym nieznanym jej świecie odniosłam sukces.

Udało się?

- Tak, po wielu tygodniach poszukiwań. To była taka niesamowita chwila... Pamiętam, że najpierw przez wiele godzin mama opowiadała mi, co słychać u niej, u ojca, co robi moje rodzeństwo. A jednocześnie zarzucała mnie pytaniami, kim jestem w tym odległym świecie, o którym nic nie wiedziała. Zabrało mi sporo czasu, żeby jej wytłumaczyć, skąd mam pieniądze i kim są ci wszyscy ludzie, którzy przyjechali ze mną do Afryki i krążą wokół nas z jakimiś dziwnymi urządzeniami. Zaakceptowała to, co robię. Czułam, że była szczęśliwa, gdy powiedziałam jej, że jestem niezależna. Wciąż pytała jednak, kiedy urodzę wnuki. Trudno było jej zrozumieć, że wcale mi się z tym nie spieszy. Moja kariera nabierała wtedy rozpędu.

Spełniłaś sporo marzeń, które wydawały się nieosiągalne. Przyjechałaś do Europy jako nastolatka bez grosza i zostałaś sławną, niezależną kobietą. Byłaś analfabetką, a dziś jesteś autorką pięciu książek. Przemawiałaś w ONZ-cie, założyłaś Fundację Desert Flower działającą na rzecz wprowadzenia zakazu rytualnych obrzezań kobiet. O czym teraz marzysz?

- Moim największym projektem jest teraz dom dla sierot w Tanzanii. Chcę tam zatrudnić wyłącznie ludzi z Afryki. Zależy mi, by dzieci, które tam trafią, miały edukację na dobrym poziomie i szansę na zdobycie praktycznego zawodu. To mój mały wkład w zmiany w Afryce. Choć mieszkam teraz w Polsce, moja dusza, myśli, sny nadal krążą wokół Afryki. Pewnego dnia tam wrócę. Ale na razie pracuję w Warszawie. Właśnie zostałam zaproszona do udziału w programie Top Model, wystąpię tam gościnnie w jednym z odcinków (program z udziałem Waris Dirie planowany jest przez stację TVN na maj - red.). Zgodziłam się, choć moje wspomnienia z czasów, gdy byłam modelką, nie zawsze są przyjemne.

To dlaczego przyjęłaś tę propozycję?

- Mam coś do przekazania dziewczynom, które myślą, że praca modelki to wyłącznie wspaniała przygoda, sława i eleganckie życie. Chciałabym je uświadomić, co ten zawód oznacza w praktyce.

A co oznacza?

- Często wiele upokorzeń. Przez ponad dziesięć lat byłam jedną z bardziej cenionych modelek, a mimo to nieraz wysłuchiwałam złośliwych uwag stylistów czy fotografów: a to że wzrost nie ten, a to nie takie włosy, biodra, usta. Jeden powiedział mi, że mam krzywe nogi, inny, że jestem za gruba! I choć byłam sławna, rozchwytywana - to bolało. Zostałam modelką, bo dla mnie ta praca była szansą na wyrwanie się z nędzy - wówczas jedyną. Ale nie każda dziewczyna, która pragnie być modelką, jest w takiej sytuacji. Dlatego chcę, by uczestniczki programu zadawały sobie pytania: "Dlaczego chcę robić właśnie to? Co jest moim celem? O czym naprawdę marzę?". Ja zawsze marzyłam, żeby zrobić coś dla Afryki, by przyczynić się do wprowadzenia zakazu okaleczania kobiet. I dziś spełniam swoje marzenia m.in. poprzez moją fundację.

Niedługo skończysz 50 lat, a jesteś piękna jak dwudziestolatka. Na czym polega twój sekret?

- Żyję normalnie, biegam, lubię się porządnie wyspać. To wszystko. Jestem dumna ze swoich zębów, bo gdy wybrałam się na kontrolę do dentysty, powiedział: "Jak pani to robi?! Pani zęby są w świetnym stanie!". Był naprawdę w szoku, gdy powiedziałam, że nie używam szczoteczki ani pasty, tylko starego sposobu nomadów: od dzieciństwa czyszczę zęby patyczkiem rozczapierzonym na końcu. Jak widać, nie do końca dałam się zeuropeizować. (śmiech)

Rozmawiała Jagna Kaczanowska

Twój Styl 4/2013



Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Top model | modelki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy