Reklama
Kocham aktorów

Rozmowa z Patrice Leconte, reżyserem filmu "Na zawsze twoja"

Kocham wszystkich aktorów. Ale lubię pracować z utalentowanymi profesjonalistami - przyznaje Patrice Leconte, reżyser filmu "Na zawsze twoja", który 8 sierpnia wchodzi na ekrany polskich kin.

Joanna Orzechowska: Zawsze interesowały pana meandry ludzkiej psychiki i niuanse stosunków kobireta-mężcyzna. Czy dlatego zdecydował się pan na sfilmowanie noweli Stefana Zweiga "Podróż w przeszłość"?

Patrice Leconte: - Znałem powieści Stefana Zweiga, jak wszyscy, ale nigdy nie czytywałem ich do poduszki. Pewnego dnia mój przyjaciel scenarzysta przyniósł mi jednak "Podróż w przeszłość" zapewniając, że to wspaniały temat na film. Przeczytałem ją jednym tchem i  zachwyciłem się tą historią wielkiej miłości. Zafascynował mnie fakt,  że jest to miłość zabroniona, sekretna. Bardzo spodobała mi się także idea oczekiwania - kiedy bohaterka mówi "będę twoja po twoim powrocie". Czy można czekać dwa lata na spędzenie nocy z ukochaną?  Czy też sześć, z powodu wojny? Poczułem w sobie nagły przypływ romantyzmu - zapragnąłem pokazać, że wciąż jest możliwy...  

Reklama

Czyżby stał się pan sentymentalny?

- Może to kontrreakcja na naszą epokę - wszystko pędzi tak szybko, że nie mamy nawet czasu na to, żeby się zakochać. Po pierwszym spotkaniu należy natychmiast  uprawiać seks, żeby następnie rozstać się z jakiegoś błahego powodu i zaczynać życie od nowa. Nowela Zweiga mówi o potrzebie kultywowania miłości - czas i życiowa rutyna przestają być wtedy wrogami, stają się przyjaciółmi. W moim filmie pragnąłem odpowiedzieć na pytanie czy pożądanie i miłość mogą wyjść zwycięsko z próby czasu.

A wychodzą? U samego Zweiga nie bardzo - aby utrzymać optymistyczną nutę musiał pan zmienić zakończenie...

- Faktycznie, u Zweiga odpowiedź na to pytanie brzmi "nie". Koniec jego noweli jest tak smutny, że czułem że jeśli go zatrzymam, po projekcji widzowie rzucą się pod autobus. Dlatego zdecydowałem się na zmianę zakończenia - moim zdaniem wielka miłość może zwyciężyć wszystkie przeciwności losu. Mimo  podeszłego wieku chcę w to wierzyć - być może właśnie dlatego że tak wiele widziałem i przeżyłem. Wiara czyni cuda, prawda? Nie chciałem jednak filmować klasycznego happy-endu w stylu "pobrali się i mieli dużo dzieci", tylko pokazać, że tych dwoje ludzi ma przed sobą przyszłość, że ich uczucie wciąż żyje. Mam wiele szacunku dla Zweiga, ale trudno ukryć, że posiada bardzo pesymistyczną wizję życia - on i jego żona popełnili zresztą wspólnie samobójstwo. Mam nadzieję, że mi wybaczy.

"Na zawsze twoja" powstała w wersji angielskiej. To dość surrealistyczne - austriaccy aktorzy mówiący po angielsku w filmie francuskiego reżysera kręconym w Belgii. Prawdziwa wieża Babel!

- Czułem, że nie mogę nakręcić tego filmu z udziałem francuskich aktorów - są zbyt opatrzeni. Wersja angielska narzuciła się sama - również z tego powodu, że nie znam niemieckiego. Pracując nad adaptacją książki Zweiga nie miałem na myśli konkretnych aktorów, zaprosiliśmy ich do współpracy na końcowym etapie przygotowań. Angielscy aktorzy to wspaniali porofesjonaliści, świetnie znający swój warsztat. Zresztą kiedy zna się wszystkie dialogi, momenty ciszy, można kręcić nawet po japońsku. Poza tym wierzę w magię spotkań - nasze porozumienie z Rebeccą Hall i Alanem Rickmanem było od samego początku czymś oczywistym. Są gwiazdami, ale cechuje ich ogromna skromność i pokora, to prawdziwi służebnicy sztuki. Francuzi są inni - kiedy pracowałem z Alainem Delonem i Jean-Claude Belmondo, przeżywałem bardzo trudne chwile. Ale ponieważ nie znoszę konfliktów, zawsze starałem się  znaleźć z nimi wspólny język.

Wyraźnie lubi pan gwiazdy - w pana filmach często pojawiają się znane nazwiska.

- Kocham wszystkich aktorów. Ale lubię pracować z utalentowanymi profesjonalistami. Gwiazdy są z reguły jednym i drugim naraz - dlatego są gwiazdami.

Pana filmografia jest bardzo zróżnicowana - zawiera komedie dla szerokiej publiczności, filmy psychologiczne, kryminały  i nawet kreskówkę dla dorosłych. We wszystkich obrazach powraca jednak regularnie wątek śmierci i upływu czasu.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Pozostaję wierny pewnym wątkom, ale lubię zmieniać rodzaje. Moja filmografia może wydawać się bardzo niekoherentna, ale taki właśnie jestem - także jako widz  uwielbiam odkrywać wciąż coś nowego. Uwielbiam eksperymentować, zaczynać wszystko od nowa. Nie chodzi przy tym o jakieś kolejne wyzwania - nowe doświadczenia artystyczne utrzymują mnie w stanie umysłowego wrzenia. W ten sposób dokarmiam moje neurony! Uwielbiam też opowiadać historie miłosne - filmować rzucane spojrzenia, ciszę - już sam temat wprowadza mnie w stan ekstazy.  Gdybym jednak realizował tego typu filmy przez całe życie, skończyłbym jak kot, wylegujący się leniwie w promieniach słońca. Ponieważ chcę tego uniknąć, staram się próbować wszystkiego, również teatru i literatury - dzięki temu, kiedy powracam do moich prawdziwych filmowych miłości, odczuwam ogromną radość.

We Francji uważany jest pan za mistrza komedii - myślę o całej serii z życia grupy przyjaciół  - "Opaleni" (Bronzés).

- Moje pierwsze filmy były komediami. Szczerze mówiąc, byłem przekonany, że komedie są moim powołaniem, że jestem do nich stworzony. Pewnego dnia jeden z moich producentów zaproponował mi jednak wyreżyserowanie filmu przygodowego. To otworzyło mi oczy - uświadomiłem sobie, że mogę realizować także bardziej osobiste projekty. Tak rozpoczęła się moja epoka filmów psychologicznych, po których przyszły inne doświadczenia. Zawsze polegałem na moim instynkcie, chciałem też sam dokonywać wyborów, zachować wolność. Mogę powiedzieć, że mi się to udało. Poza tym muszę wyznać, że nigdy nie miałem ambicji odgrywania roli dokumentalisty mojej epoki. Nie jestem Stendhalem, który uważał, że powieść powinna być zwierciadłem czasów. Moim marzeniem było zawsze tworzenie filmów uniwersalnych...

Kiedy mówi pan o samotności, o jednostkach zagubionych w świecie - pana kino odzwierciedla wtedy w jakiś sposób rzeczywistość.

- Tak, ale w sposób bardziej intymny, na poziomie jednostki, nie społeczeństwa. Moje filmy mówią o sferach cienia - o starzeniu się, braku miłości, rezygnacji, śmierci. Być może w ten sposób egzorcyzuję moje własne lęki - nie podoba mi się to, że się starzeję, nie chciałbym być sam... Ale zawsze kręcę też hymn na cześć życia - jest ono wielką łaską i ciągłą niespodzianką.

Jaka jest pana koncepcja kina?

- Jako reżyser zawsze wolałem posługiwać się wyobraźnią - opuścić rzeczywistość, uciec i znaleźć się w innym wymiarze. A następnie zaprosić tam widzów. Kiedy idę do kina, chcę, pragnę aby realizator wyciągnął do mnie rękę, mówiąc: chodź ze mną, pokażę ci coś zadziwiającego. Pod tym względem wciąż pozostałem dzieckiem - wierzę w cuda, przynajmniej te wydarzające się w sali kinowej. Z tą różnicą, że nie tylko uwielbiam opowiadane historie,  ale kocham opowiadać je sam. W dodatku muszą być piękniejsze od  życia - na tym polega magia kina. Wierzę, że sztuka może uczynić świat piękniejszym, lepszym. Nie będziemy go przecież zmieniać na gorsze, jest już wystarczająco okropny.

Kilka lat temu oświadczył pan, że kończy pan z zawodem ale na szczęście nie dotrzymał pan słowa. Czy pokusa ponownego stanięcia za kamerą okazała się zbyt silna?

- Myśl o rzuceniu zawodu wraca do mnie jak bumerang, po każdym kolejnym filmie. Za każdym razem do tego stopnia angażuję się w pracę, że przez dwa lata nie mogę dojść do siebie. A chciałbym żyć - malować, chodzić na spacery, podróżować, spędzać czas z bliskimi mi osobami. Mówię sobie zawsze, że muszę przestać się torturować, że to już koniec. Ale następnie powraca chęć opowiedzenia nowej historii.

Wyobraźmy sobie jednak, że mówi pan "stop". Co mogłoby zastąpić kino w pana życiu?

- Literatura - napisałem kilka powieści. Lubię samotność, którą narzuca proces pisania, ponieważ wypełnia ją refleksja. Chciałbym też pisać scenariusze, pracować z innymi reżyserami. Korzystać z czasu, który jest mi dany - przenieść się na wieś, spacerować w słońcu, jeździć na rowerze. W moim wieku zdaję sobie sprawę z tego, że życie jest jak morze - fala unosi nas albo rzuca w dół i wtedy musimy starać się na nowo znaleźć na powierzchni wody. W tej chwili czuję, że jestem na górze. Nie wiem czy to dobrze czy źle, bo w każdej chwili mogę przecież upaść i już się nie podnieść. Dlatego w życiu należy korzystać z tego co nam się przydarza!

Rozmawiała Joanna Orzechowska

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy