Reklama

Kibuc - wcielona utopia

Kibuc - idea, która pomogła zbudować współczesny Izrael. Fenomen społeczno - kulturowy, który wpłynął na wszystkie dziedziny życia tego kraju. O polskich korzeniach kibuców, codziennym życiu kibucników i ideach, które leżą u podstaw opowiada Alex Dancyg - historyk, pracownik instytutu Yad Vashem oraz mieszkaniec kibucu Nir Oz.

Anna Piątkowska, STYL.pl: Fenomen kibucu wciąż fascynuje, choć od założenia pierwszego minęło już ponad sto lat. Jak powstawały te "wcielone utopie", jak często określa się kibuce?

Alex Dancyg: - Idea kibucu nie była utopijna, życie to pokazało, bo przecież kibuce istnieją, a większość rozwiązań narodziła się nie z teorii, ale z praktyki. Kiedy powstawały kibuce nie było żadnych książek z teorią, na których można było się wzorować, wszystko trzeba było sprawdzać w życiu. Jedne rozwiązania się sprawdziły, inne nie. Tak właśnie powstawały kibuce.

Reklama

Jakie są korzenie kibucu, ideologia, która stoi za ich powstaniem?

- Kibuce narodziły się z buntu młodych wobec zastanego świata, krytyki społeczeństwa żydowskiego i oderwania się od religii oraz chęci stworzenia nowego Żyda, nowego człowieka, poczucia, że można coś zmienić. To był taki specyficzny moment historyczny, w którym nastąpiły wielkie zmiany w całej Europie, bo nie sprawdziły się wielkie "izmy", w których pokładano nadzieję. Młodzi Żydzi, którzy odrzucili religię musieli się w jakiś sposób określić na nowo - jak to jest być Żydem nie mając narodu ani religii, co to znaczy wówczas być Żydem, czy się asymilować czy budować własną odrębność i na jakich zasadach. To awangarda, która zmieniła los narodu żydowskiego. To jest właśnie ta elita w podartych spodniach, która z motyką w dzień, wieczorem czyta Goethego czy Słowackiego. To był ten etos. Początki kibuców wiązały się z ideologią syjonizmu i socjalizmu.

- Pierwszy kibuc - Degania Alef powstał w 1910 r, a więc zanim jeszcze powstało państwo Izrael. Te pierwsze kibuce  w zdecydowanej większości tworzyli  przybyli do Palestyny polscy i rosyjscy Żydzi, inteligenci nienawykli do ciężkiej pracy fizycznej, a taka czekała na pierwszych kibucników. Na pokładzie "Rusłana" płynącego z Odessy 19 grudnia 1919 roku przybyli do Palestyny ideologowie kibucu  - to taki nasz izraelski "Mayflower".

- Kibuce zostały stworzone przez idealistów wychowanych na polskich romantykach i pozytywistach. Założeniem było budowanie nowego etosu "powrotu do ziemi" - bez tego nie byłoby państwa Izrael. Tym nowym etosem miał być powrót do bycia rolnikiem w miejscu, gdzie żyli nasi przodkowie 2 tys. lat temu. To dawało poczucie bycia elitą, ale innego rodzaju niż do tej pory, bo związanego z poczuciem odpowiedzialności za wspólnotę.

Ale kibuce do dziś budzą mieszane uczucia.

- W latach 60. miałem takiego kolegę, który wciąż narzekał na kibuce. Kiedyś przyjechała jakaś zagraniczna wycieczka, której on miał pokazać Izrael, coś niezwykłego i co pokazał? Wojsko? Przecież nawet, jakby chciał, to nie można. Tel Aviv? Fajne miasto, ale podobnych jest wiele na świecie. Więc co? Co myśmy fajnego zrobili? Kibuc. Kibuc nie jest idealny, nigdy taki nie był. Bo ludzie nie są idealni. Nie mówię też, że nie ma żadnych problemów - są, w kibucu mieszkają tacy sami ludzie jak wszędzie, także głupi i zawistni.

No i tak właśnie się mówi, że Izrael jest tym czym jest dzięki kibucom.

- Bez przesady. To był splot różnych zdarzeń.

Jedną z zasad była idea wspólnoty. W pierwszych kibucach dotycząca wszystkiego.

- Sama nazwa kibucu wywodzi się od hebrajskiego słowa kwuca, czyli grupa - kibuc to grupa ludzi, którzy chcą robić coś i żyć razem, we wspólnocie. Z takiej właśnie idei - stworzenia czegoś nowego wspólnie wyrosły kibuce. No i trzeba było stworzyć zasady do tego bycia wspólnego, bo przecież wszystko miało być wspólne: jedzenie, rzeczy, nawet dzieci.

- Jest taka anegdotka, jak do kibucu przyjechała Golda Meir z gramofonem i wszyscy chcieli mieć ten gramofon, więc zwołano zebranie kolektywu, który ustalił, że gramofon stanie w stołówce, bo dlaczego miałaby mieć go tylko ona, jeśli wszystko ma być wspólne. Ale Golda Meir nie chciała oddać gramofonu i z tego powodu nie została w kibucu.

- Jak mnie pytają, czy ja mam samochód to odpowiadam: tak, pięćdziesiąt - stoją w kibucu. Kiedy go potrzebuję, mam - po to jest samochód, nie muszę się martwić o to, czy mam zapłacone ubezpieczenie, czy trzeba zatankować, jeśli go potrzebuję - wsiadam i jadę. To wiąże się z filozofią wolności, bo kiedy człowiek jest tak naprawdę wolny? Wtedy, kiedy jest wolny "do", np. zrobienia czegoś a nie "od". Człowiek jest wolny wtedy, kiedy może robić to, co chce, robiąc także coś nie tylko dla siebie i nie krzywdząc innych.

- Ale w dzisiejszych kibucach coraz bardziej zanika ten etos wspólnoty, który towarzyszył początkom, dlatego coraz częściej pojawia się pytanie, czy kibuce utrzymają się w tej formie, w jakiej zostały wymyślone.  To socjalistyczne enklawy w kapitalistycznym kraju jakim jest Izrael dziś.

Wracając do wspólnoty - wspólne niejako miały być także dzieci, wychowywane w swego rodzaju domach dziecka. Jak dziś wygląda ta kwestia?

- Taki był pomysł - wszyscy pracują więc coś trzeba było zrobić z dziećmi, no to zajmowali się nimi ci, co się do tego najbardziej nadawali.

Pana dzieci też były w ten sposób wychowywane?

- Tak i każde z dzieci zapamiętało ten okres zupełnie inaczej. Jeden syn mówi, że to było najwspanialsze dzieciństwo, jakie mogło być, bo my w ogóle nie wiedzieliśmy, co oni tam robią, dzieci przez cały czas były z rówieśnikami. Drugi mówi, że to nie był dobry pomysł, bo on tęsknił. Drugie pokolenie buntuje się przeciwko tej idei. Moja córka nie chce swoich dzieci tak wychowywać, oddaje dzieci do przedszkola w kibucu a później one wracają do domu.

- Co ja mogę powiedzieć? Nam wtedy wydawało się to dobrym rozwiązaniem. Tylko eksperymentując można znaleźć złoty środek. Być może nasze pomysły były zbyt skrajne, zbyt radykalne, ale nie było innego sposobu, żeby się przekonać, co jest dobre. Moja żona - matka czwórki dzieci - postanowiła się uczyć i znikała z domu na całe popołudnia, bo mogła sobie na to pozwolić - nie musiała się martwić o to, żeby przygotować dla dzieci obiad, zrobić zakupy, uprać ani o to, kto zajmie się tymi dziećmi.

Wspólnota ustala reguły, czyli wszyscy decydują o wszystkim?

- Nie wszyscy, tylko ci, którzy chcą. Wielu osobom się nie chce. Kiedyś w latach 20. w stołówce wisiał gong, w który uderzał ktoś, kto miał jakiś problem i chciała o nim porozmawiać. W ten gong można było bić o każdej porze dnia i nocy i schodzili się wszyscy, żeby rozmawiać. Dziś już takiego gongu nie ma. Dziś takie spotkania nie są w ogóle potrzebne - nie wszyscy muszą decydować o wszystkim - bo te problemy, o których się wówczas dyskutowało, nawet w środku nocy, były bardzo różne, np. cała wspólnota decydowała o tym, czy ja mogę jechać do Polski. Teraz wspólnota nie decyduje już tak bardzo o wszystkim, jak kiedyś. Nie ma też takich jak kiedyś charyzmatycznych przywódców.

Jakie są zasady przyjmowania do kibucu?

- Najpierw, przez dwa lata, trzeba być kandydatem. Do naszego kibucu przyjmujemy takie osoby, które będą pasowały do grupy, bo trudno jest później kogoś usunąć ze wspólnoty. My sprawdzamy chętnych pod takim kątem, czy będą przydatni dla kibucu, bo po co nam ktoś, kogo nie potrzebujemy w naszej społeczności? Kiedyś, na początku istnienia kibuców, wielu się wykruszało, bo to była ciężka praca fizyczna. A nikt nikogo nie pytał, czy jest skrzypkiem czy poetą - miał budować drogi albo iść z motyką w pole, a wiersze pisać po powrocie z pracy. Dziś to też problematyczne, bo jeśli nam we wspólnocie potrzebny poeta, który np. będzie przygotowywał różne uroczystości dla wspólnoty, to OK. Ale jeśli nie jest nam potrzebny ktoś taki, to po co nam taka osoba? Każda praca w kibucu jest tak samo ważna. Każdy kibuc szuka swojej drogi.

Pan trafił do kibucu jako dorosły człowiek, z wyboru.

 - Tak postanowiłem po wojsku - podobała mi się idea kibucu. Nie chciałem też wracać do rodziców i ich ponurego świata ocalonych z zagłady. W  kibucu były wolontariuszki ze wszystkich stron świata. Różne były powody tego, że wybrałem kibuc. Wtedy bardzo ciężko pracowaliśmy fizycznie. Zanim jeszcze zostałem członkiem tej społeczności, postanowiłem studiować historię - kibuc się na to zgodził, miałem półtora dnia w tygodniu na naukę, a potem praca. Wspólnota opłaciła mi wszystko: książki, dojazdy na studia, jedzenie itp. Po studiach zostałem nauczycielem w liceum, później zacząłem pracować na polu przy nawadnianiu i w Yad Vashem. Należę do wspólnoty i robię to, co lubię i co chcę.

Jak wygląda pana dzień?

- Kiedyś pracowałem w szkole, teraz pracuję w gospodarstwie - zajmuję się nawadnianiem. Wstaję rano, choć mi się nie chce, ale przecież nikomu nie chce się wstawać rano, bo przecież człowiek nie jest stworzony do pracy... ale trzeba. Chcę rano napić się kawy z ludźmi, z którymi pracuję, zjeść z nimi śniadanie. Pracuję tyle, ile trzeba, nie muszę odbijać karty - raz dłużej, innym razem krócej.

Pana dzieci wciąż mieszkają w kibucu?

- Tak, choć córka przez jakiś czas nie mieszkała, wraz z mężem wybrali inną drogę, ale niedawno postanowili wrócić do wspólnoty.

Nadal powstają nowe kibuce?

- Już nie. Są osadnicy, ale to zupełnie inna sprawa.

Jaka jest przyszłość kibuców?

- Nie wiem. Co zrobić, żeby społeczeństwo było bogate i czuło się bogate? Moim zdaniem poprzez wspólnotę właśnie, choć niekoniecznie musi to być kibuc, ale co złego jest w myśli kooperatywnej? Choć dziś jest wielu chętnych do bycia w kibucu, ale bez ponoszenia konsekwencji, a przecież życie we wspólnocie to ponoszenie określonych konsekwencji. Wiele kibuców się sprywatyzowało, tworzą rodzaj małych przedsiębiorstw. W Izraelu jest teraz bardzo duża dyskusja na ten temat. Były kibuce, które upadły, to zależy od koniunktury gospodarczej.

Rozmawiała Anna Piątkowska

Alex Dancyg, historyk, pracownik instytutu Yad Vashem oraz mieszkaniec kibucu Nir Oz

 

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Izrael
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy