Reklama

Himba: Wenus z Afryki

Mieszkanki wiosek Himba żyją w nich tak jak przed wiekami /Jacek Pawlicki /© Jacek Pawlicki

Wysokie, długonogie, z dumnie uniesionymi głowami w koronie z kozich skórek. Kobiety w kolorze ochry. Kobiety Himba. Pomniki trwania. Być w Namibii i nie spotkać Himba, to tak jak pójść do Luwru i nie obejrzeć "Mony Lisy". Tyle że do dzieła Leonarda do Vinci wiodą wszystkie drogi w paryskim muzeum, a do prawdziwych wiosek pasterskiego ludu Himba dróg właściwie nie ma - opowiadają podróżnicy Aleksandra i Jacek Pawliccy.

Przeczytaj fragment książki "Siedem razy świat" Aleksandry i Jacka Pawlickich:

Himba zamieszkują najbardziej nieprzyjazne tereny Namibii. Przyklejony do granicy z Angolą północny skrawek tego kraju. Oddalony prawie tysiąc kilometrów od stolicy, spalony słońcem busz dawniej zwano Kaokoveld, a dziś nazywa się regionem Kene (od nazwy rzeki Kunene). Żeby dotelepać się tam bezdrożami, trzeba paru dni, i to bez gwarancji spotkania Himba. Nawet lokalni przewodnicy rzadko wiedzą, gdzie klany obecnie pędzą rozproszone stada.

Do wiosek nie można wejść bez zgody wodza, nie mówiąc o tym, że żyjący z dala od cywilizacji nomadzi z założenia są niechętni kontaktom z obcymi. Dlatego większość przyjezdnych trafia do jednej z dwóch głównych "turystycznych" wiosek ulokowanych na obrzeżach parków narodowych, w których organizuje się najlepsze w Namibii safari.

Reklama

Wioski Himba są dodatkową atrakcją. Ich mieszkanki żyją w nich tak jak przed wiekami - w chatach lepionych z gliny, krowiego łajna i popiołu. I nie są to cepeliowe domy na pokaz, do których przychodzą niczym do pracy i sprzedają żądnym egzotyki przybyszom widok swoich ciał i próbkę życia codziennego. Turyści mogą tu zobaczyć prawdziwe siedliska Himba, w których ci spędzają całe życie.

Nauczyliśmy się żyć. Każdy w swoim świecie

Namibię odwiedzamy dwukrotnie. W 2010 i 2013 roku. (...) Raz trafiamy do jednej, raz do drugiej turystycznej wioski znajdujących się między Opuwo i Kamanjab. Za pierwszym razem czujemy niedosyt, że oglądamy ją przelotnie. Za drugim mamy moralnego kaca, bo osady na pierwszy rzut oka przypominają ludzkie zoo. Rozmowy z Himba i z ludźmi żyjącymi w bliskich z nimi relacjach zmieniają jednak nasz punkt widzenia. Przekonują, że podglądanie świata Himba na jego warunkach chroni przed zgubnym wpływem cywilizacji. Przed polowaniem na najpiękniejsze kobiety Afryki, jak nazywane są Himba, niczym na łowną zwierzynę ukrytą w buszu. Chroni przed włażeniem z butami w świat ludzi, którzy wciąż chodzą na bosaka.

Himba to zagrożony lud, jeśli ma przetrwać, potrzebuje swobody, a nie cywilizacyjnych pokus i podglądactwa. Ludzie rozumiejący to próbują utkać kokon, który ma chronić Himba. Jedną z takich osób jest Andrea Hoth. Andrea to postawna, nieco zgorzkniała, biała potomkini jednego z klanów burskich, który po wojnie z Anglikami na początku XX wieku wyniósł się z terytorium obecnego RPA do dzisiejszej Namibii. Kilkadziesiąt kilometrów na południowy zachód od granic Parku Narodowego Etosha prowadzi pensjonat na liczącej prawie 40 tysięcy hektarów farmie.

Kiedyś wraz z mężem Volkerem organizowała dla swoich gości dwudniowe wyprawy na bezdroża Kaokoveld do wiosek Himba, ale dla większości przyjezdnych te wyjazdy były zbyt drogie i zbyt męczące. Godziny telepania się po wybojach w skwarze i duchocie, aby odbyć krótkie spotkanie z Himba, nie cieszyły się popularnością. Hothowie wpadli więc na pomysł, aby "wioskę" z północy zaprosić do siebie, oddać jej część ziemi, pastwisk i zysków.

- Mój teść był bardzo zżyty z Himba. Jego syn, a mój mąż Volker, wychowywał się z Himba. Mówi biegle w ich języku otjiherero. Postanowiliśmy to wykorzystać. Zgodnie z zasadą, że jeśli Mahomet nie może przyjść do góry, to góra przychodzi do Mahometa, zaprosiliśmy Himba do siebie - opowiada zachrypłym od dymu papierosowego głosem.

Siedzimy z Andreą w zadaszonym strzechą barze. Nad głową dudni telewizor, bo Volker ogląda mecz rozgrywanego właśnie Africa Cup of Nations 2013 - najważniejszego turnieju futbolowego czarnego kontynentu. Andrea przypala jednego papierosa za drugim, sączy białe, schłodzone wino i opowiada: "Nauczyliśmy się z Himba żyć. Każdy w swoim świecie".

W każdym domu po dwa ogniska

Mieszkańcy tego drugiego świata, zaledwie 100 metrów od baru Andrei, nie używają lodówek ani żarówek. Obywają się bez elektryczności, warząc kukurydzianą papę w żeliwnych garnkach na prymitywnych paleniskach ulokowanych wprost na ziemi. Dym żarzących się bierwion z ognisk Himba okadza okolicę przyjemną wonią.

Himba tradycyjnie utrzymują dwa ogniska - małe w środku chaty, bo noce są tu chłodne. Koce i derki nie wystarczają. O zmierzchu podtrzymywany przez cały dzień żar pozwala napełnić wnętrza ciepłem i jasnością ognia. Drugie ognisko płonie przed domem. Pełni funkcję kuchni. Niemal zawsze stoją na nim osmalone garnki i kociołki. Przy każdym siedzi półnaga kobieta otoczona gromadką dzieci. Na zmianę przysysają się do jej obnażonych, nabrzmiałych mlekiem piersi. I te dopiero co urodzone, i te trzymane na rękach, i te samodzielnie raczkujące po czerwonej ziemi, a nawet i te całkiem sprawnie stawiające kroki. Dzieci Himba mają prawo ssać mleko każdej kobiety. Nie tylko rodzonej matki.

Starsze bawią się na uboczu patykami albo grają w piłkę ze szmacianych gałganków lub plastikowych reklamówek zbitych w nieforemną kulę. Mężczyzn z reguły nie ma. Pędzą stada. Załatwiają interesy w mieście, piją w barach. Zresztą ubrani "po zachodniemu" - w dżinsy, T-shirty, buty - z telefonami komórkowymi w dłoni i papierosami w ustach "psuliby" widok. Antropolodzy zajmujący się Himba twierdzą, że jeśli tradycja tego ludu zdoła przetrwać, to wyłącznie dzięki kobietom, które wciąż skutecznie opierają się zachodnim zwyczajom.

Dzieci Himba do trzeciego roku życia mieszkają w jednej chacie z matkami. - To rodzaj antykoncepcji - twierdzi Elisabeth, przyjaciółka Andrei znająca język Himba i oprowadzająca nas po wiosce. - Kobiety często wykorzystują maleństwa jako wymówkę, że są zmęczone, gdy mężom zbiera się akurat na amory - dodaje.

Philippe Talavera, francuski naukowiec i społecznik od lat 90. XX wieku zajmujący się problemem AIDS na ziemiach Himba i badający życie seksualne tego ludu, twierdzi, że obyczaje są tu dość swobodne. Poligamia - zgodnie z tradycją - to niemal reguła. Mężczyzna zwykle ma więcej niż jedną żonę oraz kochanki w różnych wioskach. Jednocześnie kobieta, gdy nie ma męża w domu, może sypiać z innymi mężczyznami, którzy zawitali akurat do wioski. O czym mężowie zwykle wiedzą i nie mają nic przeciwko temu.

W świecie Himba nie ma pojęcia zdrady. Preferowane są tradycyjne stosunki płciowe bez erotycznej finezji i gry wstępnej, bo Himba uważają, że seks jest udany tylko wówczas, gdy ma miejsce pełna penetracja zakończona wytryskiem. Taki seks sprawia przyjemność zarówno kobiecie, jak i mężczyźnie, a przede wszystkim służy prokreacji - twierdzą Himba.

Obrzezanie i wybijanie zębów

Dzieci - według Talavera - uczą się zachowań seksualnych nie tylko od rodziców, ale również od... kóz i bydła, z którymi się wychowują. Równie chętnie bawią się w mamę i tatę, jak i naśladują zwierzęta w rui. Prawo do seksualnych zabaw kończy się dla dziewcząt wraz z pierwszą miesiączką, a dla chłopców wraz z inicjacją, czyli obrzezaniem.

Ceremonia obrzezania, zwana ceremonią przejścia, przypada między 8. i 10. rokiem życia chłopca. Polega na usunięciu napletka bez znieczulenia, często niezdezynfekowanym nożem. Dokonuje jej specjalny mistrz obrzezania wędrujący od wioski do wioski. Na czas ceremonii, która może trwać nawet dwa tygodnie, mistrz staje się przyszywanym ojcem dla obrzezywanych chłopców. Dogląda ich, pilnuje, aby rana zagoiła się bez komplikacji, karmi.

Chłopcy w tym czasie wraz z rodzinami mieszkają poza wioską. Cała wioska wówczas żywi się wyłącznie mlekiem, a dorośli wstrzymują się od seksu. Matki i ciotki żują liście drzewa mopane, które zmielone na papkę spluwają na penisy obrzezanych chłopców, co ułatwia gojenie.

Drzewo mopane jest dla Himba święte. Wykorzystuje się je także w innej ceremonii przejścia - podczas wybijania dolnych siekaczy. Kilkunastolatki - tak chłopcy, jak i dziewczynki - nie mogą nawet pisnąć, gdy mistrz specjalnym dłutkiem wybija im dolne jedynki i dwójki. Muszą udowodnić, że są gotowe wziąć na siebie ciężar dorosłego życia.

Wybite zęby zawija się w liście mopane i wyrzuca tam, gdzie ich właściciel przyszedł na świat. Dokonując tego rytuału, szczerbaty dorosły wypowiada formułę: "Moje zęby wracają tam, skąd przyszedłem". Po wybiciu zębów uważa się obrzezanych chłopców i miesiączkujące dziewczęta za gotowych do ślubu.

Są bardzo przesądni

Himba aranżują małżeństwa chyba najwcześniej ze wszystkich znanych kultur. Zdarza się, że matki wybierają kandydatów na mężów i żony jeszcze w czasie ciąży - dla nienarodzonych dzieci. Dobicie umowy jest powodem do uczty, skonsumowanie po latach tak zawartego małżeństwa - również.

Uczta to jedyny czas, gdy Himba jedzą mięso. Himba zabijają krowę lub kozę w czasie rytualnych obrzędów - po zakończeniu obrzezania, podczas ślubu, w czasie pogrzebu, ale i przed podjęciem każdej ważnej decyzji czy przed rozpoczęciem każdego istotnego przedsięwzięciem. Proszą wówczas przodków o błogosławieństwo albo przebłagują za występki już poczynione.

- Himba są bardzo przesądni i potwornie boją się złych czarów - tłumaczy Elisabeth - dlatego jeśli we wsi zachoruje dziecko, kobieta poroni albo padnie krowa, Himba muszą przebłagać przodków, aby uprosić ich o odwrócenie losu. O cofnięcie klątwy.

Wybierają wtedy dorodną sztukę bydła, prowadzą ją na miejsce pochówku poprzednich wodzów i składają zwierzę w ofierze. Nigdy nie zarzynają swych krów. Duszą je. Zwierzę, zanim wyzionie ducha, kilkanaście minut wierzga nogami i wyje. Gdy jest martwe, następuje dzielenie krowy na części. Najlepsze kąski składane są w ofierze zmarłym.

Z wnętrzności wódz wróży w asyście wszystkich mężczyzn. Czyta przyszłość z układu jelit oraz z wielkości narządów wewnętrznych. Podczas obrzędu nie wolno uronić na ziemię ani kropli krwi, bo mogłoby to sprowadzić na wioskę gniew przodków. Tabu krwi jest jednym z najsilniejszych w tej kulturze. Dlatego całą krew z ofiarnego zwierzęcia zbiera się skrupulatnie i wynosi poza wioskę. Z tego samego powodu w czasie rytuału obrzezania klany Himba wyprowadzają się z wioski.

Piękności pozwalają się fotografować

W wiosce pod Gelbingen, u Andrei Hoth, posągowe piękności pozwalają się fotografować, odpowiadają na proste pytania tłumaczone przez Elizabeth i urządzają dla przybyszy wioskowy targ. Sprzedają zrobione przez siebie gliniane i drewniane figurki, naszyjniki z muszli i żelaznych nakrętek, bransolety. Kupienie czegoś jest w dobrym tonie - to jak zapłata za wizytę. Wybieramy naszyjnik z muszlą wielkości dłoni, która noszona między piersiami jest oznaką macierzyństwa. To najdroższy z oferowanych przez Himba towarów. Kosztuje równowartość 50 dolarów.

- Wasz zakup zapewni jedzenie dla naszej rodziny przez dwa tygodnie - mówi Verera, piękna Himba, której naszyjnik z muszlą kupujmy.

Pyta, czy mamy dzieci.

 - Tak, dwóch synów - odpowiadamy.

- Dobrze, dobrze, ale mało - mówi. - Może z muszlą będzie więcej.

Wokół zbierają się pozostałe kobiety. Dotykają naszyjnika. Śmieją się i wszystkie chcą sobie robić z nami zdjęcia. Gdy wracamy do baru, Andrea już czeka z butelką schłodzonego chardonnay.

- Czy twoje Himba nie czują się w wiosce jak w złotej klatce? - pytamy.

- W złotej klatce?! Himba żyją na mojej ziemi za darmo, wypasają swoje stada, korzystają z pełni wolności. Jeśli chcą odejść, odchodzą - odpowiada. - Tylko że tu trzyma ich łatwy pieniądz od turystów - mówimy.

- Nie - zdecydowanie zaprzecza Andrea. - One mnie naprawdę kochają. Jestem ich mamuśką, rozwiązuję wszystkie problemy.

Andrea dzieli się z Himba dochodami z turystów według specjalnego klucza. To, co płacą grupy przyjeżdżające na dwie-trzy godziny tylko po to, aby zobaczyć wioskę, idzie w całości do sakiewki Himba. Podobnie jak dochody ze sprzedaży pamiątek. Natomiast z opłat od gości, którzy nocują u Andrei, Himba dostają tylko skromny procent.

- Na początku dawałam im gotówkę, ale w Afryce, jeśli ciężko nie zapracujesz na swoje pieniądze, to ich nie szanujesz. Kasę zgarniają faceci, więc szybko wielkim problemem stał się alkohol - mówi Andrea i pociąga łyk wina. - Do tego stopnia, że jedna z naszych Himba została pobita prawie na śmierć. Pomyślałam sobie wtedy, że tak dalej żyć się nie da. Na szczęście sezon turystyczny właśnie się kończył, a wraz z nim i pieniądze od przyjezdnych na alkohol. Pojawił się głód i wówczas Himba poszły po rozum do głowy. Przyszły do mnie i zapytały, czy nie zajęłabym się zarządzaniem ich pieniędzmi, tak aby w wiosce nie brakło już jedzenia. Powiedziałam OK. Teraz więc ja trzymam ich kasę. Płacę za jedzenie, za lekarstwa, za leczenie ludzi i kóz.

- Wiecie, co w tej mojej relacji z Himba jest najważniejsze? - pyta Andrea, patrząc gdzieś daleko przed siebie. - To, że szanujemy się nawzajem: ja nie próbuję zmieniać ich tradycji i zwyczajów, a one nie mieszają się do mojego życia.(...)

Idą do szkoły, nie chcą wracać do wiosek

Dzieci mogą mieć wiele imion, a dostają je zarówno od rodziny matki, jak i od rodziny ojca. Potem używają zwykle jednego, ale imiona nadawane zarówno po mieczu, jak i po kądzieli są niczym testament otrzymywany na początku życia. Himba to jeden z nielicznych ludów Afryki, w którym dzieci dziedziczą zarówno w linii matrylinearnej, jak i patrylinearnej. Po matce dostają bogactwo materialne - głównie bydło i kozy. Po ojcu status i tradycję.

Himba niechętnie posyłają dzieci do mobilnych szkół w kontenerach, które w region Kunene wysyłają namibijskie władze.

- W szkole nasze dzieci nie uczą się niczego przydatnego do życia - tłumaczy Verera. - Mała kobieta musi się uczyć, jak być dużą kobietą. Mały chłopiec - jak być dużym mężczyzną.

To wystarczy. Himba uważają, że prawdziwą szkołą jest życie codzienne. Dziewczynki pomagają kobietom gotować i zbierać drewno na opał (Himba robią to tylko przed zachodem słońca). Chłopcy pędzą z ojcami i wujami stada oraz oprawiają zabite zwierzęta.

Prawda o edukacji jest jednak inna niż mówi Verera. Dzieci, które idą do szkoły, nie chcą już wracać do wiosek. Nie chcą pędzić bydła i warzyć strawy na ognisku. Mieszkać w glinianych chatkach i okrywać półnagich ciał brudną derką. Ze szkół uciekają do miasta i - co zdarza się dość często - nigdy się w nim nie odnajdują. Stają się społecznymi wyrzutkami, ludźmi znikąd, bo do starego świata nie widzą już drogi powrotu, a w nowym nie znajdują dla siebie miejsca. Edukacja tym samym postrzegana jest przez Himba nie jako szansa na cywilizacyjny skok, ale jako zagrożenie dla tradycyjnej kultury.

Jedynym rytuałem, który można podglądać w "turystycznych" wioskach jest pielęgnacja ciała za pomocą otijze - mazi z ochry i masła. To zwyczaj, z którego lud Himba słynie. Kobiety Himba nacierają mazią całe ciała, łącznie z włosami.

- Spędzam na malowaniu pięć do sześciu godzin dziennie - mówi nam jedna z nich, pokrywając swoje ciało rudawą pastą przechowywaną w pojemniczku z rogu wołu.

- Czy ten kolor coś wam przypomina? - pyta Elisabeth.

- Kolor ziemi, na której żyją Himba - odpowiadamy.

- To prawda, bo właśnie z niej powstaje. Ale przede wszystkim to kolor umaszczenia tutejszych krów. Kobiety Himba chcą być jak to, co w ich życiu najcenniejsze. Czyli krowy - mówi nasza przewodniczka.

Krowy dla Himba to coś znacznie więcej niż żywicielki, choć podstawą pożywienia tego ludu jest mleko i robione z niego masło. To także więcej niż ofiara składana przodkom i bogom. Krowy - przekazywane z ojca na syna i z matki na córkę - to przede wszystkim spoiwo pokoleń. - Himba mówią, że stada są wieczne. Ich znaczenie znajduje nawet odbicie w języku. Prawdziwy dom - onganda - to taki, wokół którego chodzą stada. Kiedy stada wyruszają na odległe o kilka dni marszu pastwiska, onganda staje się etundu, czyli w dosłownym tłumaczeniu domem niekompletnym - mówi Elisabeth.

Myją się dymem

Przyglądamy się kobietom Himba z Gelbingen. Wymalowane od stóp do głów otijze rzeczywiście są w tym samym kolorze co sierść ich krów. I ich ziemi. I zachodzącego słońca.

Młoda Himba, która prezentuje nam pielęgnację ciała, zachęca nas do nałożenia make-upu z otijze. Gdy dziękujemy, dotyka palcem naszych twarzy. Wystarcza niewielki muśnięcie, aby powstała ceglanobrunatna plama. U Himba wszystko upaćkane jest otijze: ciała, włosy, skórzane przepaski na biodrach, biżuteria, laleczki, koce, domy, garnki...

Gdy Himba idzie do szpitala, musimy zaopatrzyć ją w dwa prześcieradła i koc, bez nich nie chcą przyjmować Himba, bo ich skóra brudzi tak bardzo, że żadne proszki nie są w stanie wyprać czerwieni - mówi Andrea.

Przewodnicy oprowadzający przyjezdnych po wioskach Himba zawsze uprzedzają, aby nakładać ubrania, które będzie można spisać na straty. Nawet ci, którzy nie mają ochoty na spoufalanie, nie uchronią się od uściśnięcia dłoni na powitanie i dotyku małych, ciekawskich i oczywiście czerwonych dziecięcych rączek.

Otijze chroni przed palącym słońcem, przed ukąszeniami komarów i przed brudem. Himba od wieków żyli na terenach skąpych w wodę. Noszona w dzbanach, a dziś w plastikowych kanistrach kilometrami z wygrzebywanych w korytach okresowych rzek studni służy wyłącznie do przyrządzania jedzenia i picia.

Kobiety Himba muszą się myć bez wody - zeskrobując starą warstwę otijze i nakładając nową. Miejsca intymne "myją" zaś dymem. W chatach rozpalają małe ogniska, nad nimi umieszczają kamienne miseczki z ziołami. Gdy zapalone zioła zaczynają dymić, kobieta kuca nad ogniskiem, otula się szczelnie derką i zaczyna wchłaniać w siebie cały dym. Dobrze okadzona Himba jest jak syrena, która właśnie wynurza się z morskiej piany. Półnaga, otulona zaledwie w kusą spódniczkę z koziej skóry.

- Mężczyźni Himba uwielbiają ten zapach, dla nich to coś w rodzaju afrodyzjaku - mówi Elizabeth. A młoda Himba, która specjalnie dla nas przygotowuje i prezentuje rytuał dymnej kąpieli, dodaje: - Dymem myjemy się wtedy, gdy do wioski wracają nasi mężowie.

Łatwo poznać, która kobieta jest mężatką. U Himba obowiązuje bowiem specjalny "hair code" - sposób upinania włosów - znaczący i piętnujący jednocześnie. Mężatki noszą na głowie fikuśne korony z pofałdowanej koziej skóry. Kobiecie, która wychodzi za mąż, wygala się nad czołem kwadrat 5x5 centymetrów. W tym miejscu młoda żona przypina sobie najpierw specjalną koronę ślubną, którą nosi dwa-trzy tygodnie, a następnie zamienia ją na tradycyjną i nosi ją tak długo, jak długo żyć będzie jej mąż. Oznaką wdowieństwa jest zdjęcie korony i odsłonięcie łysego placka skóry. Himba wierzą, że w odpowiednio wygolonej głowie nie lęgną się złe myśli.

Małe dziewczynki z kolei, gdy tylko ich kędzierzawe fryzury na to pozwalają, mają zaplatane ciasne warkocze tuż przy skórze, od tyłu głowy do czoła. Ich pędzelkowate zakończenia zwisają nad oczyma. Im starsza dziewczynka, tym bardziej warkocze przesłaniają jej twarz. Najpierw oczy, potem policzki, na koniec nawet szyję. To znak, że dziewczynka nie miała jeszcze pierwszej menstruacji. Włosy są jakby jej welonem chroniącym dziewictwo przed pożądliwymi spojrzeniami mężczyzn.

Fryzura zmienia się wraz z pojawieniem się miesiączki. Odsłonięta zostaje twarz, warkocze zaplecione do tyłu zamieniają się w czerwone węże. Bo podobnie jak ciało pokrywa je gruba warstwa otijze. Węże wiją się wokół głowy przy każdym ruchu Himba. - Dzięki nim czujemy się prawdziwymi Himba - mówi Verera.(...)

Umrzeć jak Himba, nie jak biały

Półnagie Himba spotkać można nie tylko w turystycznych wioskach. Przesiadują także na placach atlantyckiego kurortu Swakopmund i w galeriach handlowych stolicy - Windhoek. Sprzedają pamiątki i swój czar, domagając się za każde zdjęcie kilku dolarów. Można je też spotkać w tanich barach i na placach Opuwo, stolicy regionu Kunene. Mężczyźni i kobiety zamroczeni piwem lub lokalnym alkoholem sprzedawanym przez obwoźnych karczmarzy przesiadują tygodniami z dala od swych stad i chat. Żyją oderwani od tradycji i odarci z godności. Jest to widok o wiele smutniejszy niż turystyczne wioski.

Kanadyjska dziennikarka Sandra Shilds, która pod koniec lat 90. spędziła w wioskach Himba kilka tygodni, opisuje w książce "Where Fire Speaks" ("Tam, gdzie przemawia ogień") okrutne skutki alkoholizmu, którym biały człowiek zaraził Himba. Obwoźni kupcy z Opuwo podjeżdżali ciężarówkami do wiosek Himba, aby wprost z wielkich kontenerów sprzedawać im okadjembo, czyli mocny i słodki alkohol pędzony z kukurydzy. Za "napój, po którym mówi się na okrągło", jak nazywali okadjembo Himba, handlarze liczyli sobie słono. Mężczyźni wyprzedawali stada, w wyniku czego kobiety i dzieci nie miały z czego żyć. Szły na żebry, rozpadały się rodziny.

Himba nieznający wcześniej tak mocnego trunku nie potrafili się oprzeć okadjembo. Upijali się do nieprzytomności, w alkoholowym ciągu zapominając o jedzeniu. Zdarzały się też przypadki śmiertelnych poparzeń, gdy pijani w sztok wpadali do własnych ognisk albo zasypiali w żarzącym słońcu na wiele godzin.

Alkoholizm i AIDS to największe dziś zagrożenia dla Himba. Szacuje się, że nawet jedna trzecia tego ludu może być nosicielem HIV. Jedna z bohaterek książki Shilds zarzeka się, że "na AIDS chorują tylko te, które ubierają się po miastowemu i bywają w mieście". Himba wierzą, że zachowanie tradycyjnego sposobu życia i ubioru chroni je przed plagami cywilizacji. Ale czy spódniczka z koziej skóry może być skuteczniejsza niż prezerwatywa?(...)

Verera, której naszyjnik noszę na piersi, mówi na pożegnanie, że jej marzeniem jest powrót po śmierci na północ. Do prawdziwej ziemi Himba. Do kraju niezakłóconego życiem innego świata. I prawdziwy, tradycyjny pogrzeb. Z ucztą z wielu wołów. - I żeby rogi stanęły na moim grobie - dodaje Verera, kiwając głową, jakby sama sobie przyznawała rację.

W tradycji Himba rogi z ubitej na cześć zmarłego krowy towarzyszą mu po śmierci. Na grobie mężczyzn ustawia się je "po bożemu" - do góry. Na grobie kobiety wbijane są w ziemię. Im więcej krów zabija się w czasie stypy, tym więcej pogrzebowych rogów zdobi nagrobek. - Chcę mieć dużo rogów - rozmarza się Verera. - Chcę umrzeć jak Himba, a nie jak biały człowiek.

Fragment książki "Siedem razy świat" Aleksandry i Jacka Pawlickich. Wydawnictwo Agora. Premiera: 15 kwietnia 2016. 

Tytuł, śródtytuły i skróty pochodzą od redakcji.


Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy