Reklama

Herbie Hancock: Gigi zawsze mówiła to, co myśli

W Halloween 1964 roku razem z moim przyjacielem Larrym Willisem udałem się do Village Gate, gdzie grał trębacz Hugh Masekela. Hugh był naszym przyjacielem, ale poszliśmy tam nie tylko po to, żeby go posłuchać. Po drodze powiedziałem do Larry’ego: - Znajdźmy jakieś dziewczyny.

Skończyłem dwadzieścia cztery lata, grałem w zespole Milesa Davisa, miałem superauto i własne mieszkanie, więc brakowało mi tylko dziewczyn. Odkąd przeprowadziłem się do Nowego Jorku, sporo randkowałem, ale zależało mi przede wszystkim na dobrej zabawie, chciałem się wyszaleć. Nadrabiałem stracony czas, bo w liceum i na studiach nie byłem kobieciarzem.

Chociaż miałem kilka dziewczyn, na studiach nadal pozostawałem prawiczkiem. W Grinnell spotykałem się z kilkoma pannami, ale w szkole dla tysiąca dwustu osób w środku Iowa miałem dużo mniejsze pole do popisu niż w Nowym Jorku, mieście pięknych, interesujących kobiet. Teraz bawiłem się zbyt dobrze, żeby myśleć o poważnym związku. Tamtej nocy szukaliśmy ładnych dziewczyn, z którymi moglibyśmy "porozmawiać". Hughey podszedł do naszego stolika po pierwszym secie, wdaliśmy się w dyskusję i straciliśmy poczucie czasu. Kiedy w końcu zakończyliśmy konwersację, kelnerzy już zamiatali podłogę i stawiali krzesła na stołach, a wszystkie dziewczyny dawno wyszły.

Reklama

- O cholera! - powiedziałem. I zaczęliśmy się zbierać.

W lokalu siedziała jeszcze jedna ekipa. Mój znajomy Bobby Packer, który pracował w klubie jako kelner - choć tamtej nocy miał wolne - rozmawiał przy stoliku z trzema kobietami.

- Chodź, Larry. Bobby nie potrzebuje całej trójki - stwierdziłem.

Kiedy podeszliśmy do nich, zauważyłem, że dwie dziewczyny są ładne, ale jedna - naprawdę piękna. Miała kruczoczarne włosy, jasne, niebieskie oczy i cudowną figurę. Wyglądała na pewną siebie, co było bardzo seksowne. Miała na imię Gigi i od razu wiedziałem, że muszę ją poznać. Niestety, ona miała zupełnie odmienne wrażenia na temat mojej osoby. Wydawało mi się, że całkiem nieźle wyglądam. Miałem na sobie szary garnitur i skórzaną kurtkę, a na szyi nowiutki aparat Nikon - tamtego lata byłem z Kwintetem w Japonii i wciąż nie mogłem wyjść z roli turysty. Gigi powiedziała mi później, że kiedy na mnie spojrzała, pomyślała: "Całkiem fajny, ale straszny sztywniak!"

Całą szóstką wyszliśmy z Village Gate i skierowaliśmy się do baru Red Garter, gdzie zamówiliśmy drinki i zaczęliśmy grać w karty. Chociaż Gigi nie wydawała się mną zainteresowana, inna dziewczyna, Effie, powiedziała:

- Gigi w poniedziałek organizuje u siebie kolację. Wszyscy jesteście zaproszeni.

Zapewniłem, że na pewno przyjdę. Przede wszystkim dlatego, że chciałem ponownie zobaczyć Gigi.

Różniła się od kobiet, które spotkałem dotychczas. Była cudowna, ale nie chodziło tylko o wygląd. Wydawała się zadziorna i silna, jak moja matka, a także brutalnie szczera, bez względu na to, z kim rozmawiała, a przy tym pełna energii i życia; nie potrafiłem sobie wyobrazić, że mógłbym się przy niej kiedykolwiek nudzić. Gigi dorastała we wschodniej części Niemiec i nie wiedziała nic o jazzie, co mi się bardzo podobało. Tamtej nocy powiedziałem jej, że jestem muzykiem, a ona zapytała:

- To fajnie, ale jak zarabiasz na życie?

- Właśnie tak - odparłem.

- Grasz w zespole?

- Tak, z Milesem Davisem.

- Kto to?

Nigdy o nim nie słyszała. Tamtej nocy po raz pierwszy w życiu trafiła do klubu jazzowego. Nie interesowała się moją pracą ani wyglądem, więc musiałem znaleźć inny sposób, żeby jej zaimponować. Przynajmniej wiedziałem, że jeśli mnie polubi, to nie dlatego, że jest jazzową groupie.

W poniedziałek poszedłem do niej na kolację. Trochę się spóźniłem. Gigi była zajęta rozmową z innym facetem. Czekałem na moment, żeby do niej zagadać, ale cały czas ktoś się przy niej kręcił. Po chwili dałem za wygraną i zwróciłem uwagę na jej współlokatorkę Kristin. Kristin była miła, jednak kiedy znowu straciłem szansę na rozmowę z Gigi, miałem dość.

- Muszę iść. Dziękuję za kolację - powiedziałem.

Kristin chciała mnie odprowadzić, lecz kiedy dotarliśmy do drzwi, zawołała ją Gigi:

- Kristin! Telefon do ciebie!

Kristin pobiegła odebrać, a Gigi natychmiast pojawiła się obok mnie. Odprowadziła mnie do windy i wiedziałem, że albo zrobię to teraz, albo nigdy.

- Chciałbym się z tobą spotkać - powiedziałem. - Miałabyś ochotę iść ze mną do kina?

- Pewnie - odparła. - Może w środę?

Więc byliśmy umówieni. Kiedy wszedłem do windy, odleciałem. Dziękowałem Bogu, że ktoś zadzwonił wtedy do Kristin. Oczywiście nie było żadnego telefonu. Gigi wszystko wymyśliła, chciała odciągnąć Kristin, żeby sama mogła mnie odprowadzić. W pewnym momencie doszła do wniosku, że mimo wszystko warto byłoby mnie poznać, więc kiedy nagle postanowiłem wyjść, musiała działać szybko. Wkrótce miałem się przekonać, że Gigi jest kobietą, która się nie waha, jeśli czegoś chce.

Zaczęliśmy się spotykać i od samego początku ten związek różnił się od moich poprzednich. Gigi zawsze mówiła to, co myśli. Stawialiśmy sobie wyzwania jak partnerzy sparringowi. Na jednej z pierwszych randek poszliśmy do baru. Spotkanie skończyło się kłótnią. Nawet nie pamiętam, o co poszło, ale nigdy nie zapomnę pasji, z jaką się kłóciliśmy, i euforii, jaką wywoływał we mnie czas spędzony z Gigi.

Na innej z naszych randek zaprosiła mnie na kolację do swojego mieszkania. Przygotowywała kurczaka w winie, ale ponieważ nie miała odpowiedniego wina, skończyło się na "kurczaku w whiskey". Był pyszny, więc pomyślałem: "Wow, na dodatek umie gotować!". Ale kiedy za trzecim i czwartym razem znowu jedliśmy kurczaka w winie, w końcu musiała przyznać, że to jedyna potrawa, jaką umie przyrządzić.

Zawsze potrafiła mnie rozśmieszyć, ale też dużo mnie nauczyła. Prowadziła zajęcia filmowe w American Federation of Arts i znała się na sztukach wizualnych - malarstwie, rzeźbie i fotografii, o czym ja nie miałem bladego pojęcia. Zawsze skupiałem się tylko na muzyce. To ona pokazała mi prace Roya Lichtensteina, Andy’ego Warhola i innych artystów pop-artu lat sześćdziesiątych, a także dzieła twórców filmowych, takich jak Fellini, Bergman i Truffaut. W naszym związku ona była oczami, a ja uszami, i nigdy nie męczyły nas rozmowy na temat wspólnych pasji.

Potrafiliśmy rozmawiać całymi godzinami, a ja zawsze dobrze się przy niej czułem. Nasz związek nie opierał się na seksie ani na poczuciu komfortu we własnym towarzystwie, nawet nie na wzajemnym podziwie, chociaż te elementy też były istotne. Chodziło o równowagę między nimi - to dlatego chciałem dalej z nią być. Dzięki Gigi czułem się kimś wyjątkowym, bo kochały ją kobiety, kochali mężczyźni - kochali ją wszyscy, ale ona wybrała mnie.

Odkąd zacząłem grać z Milesem, musiałem stosować się do jego zasady: "Nie przyprowadzaj na koncert żadnych dup, bo wtedy każdy gra po swojemu". Wiedzieliśmy, o co chodzi - kiedy facet przyprowadza na koncert swoją dziewczynę, zaczyna się przed nią popisywać. Miles chciał, żebyśmy zachowali w naszej grze wolność i nie przejmowali się tym, co ktoś może sobie o nas pomyśleć. Od czasu do czasu Miles wyczuwał, że w danym pomieszczeniu jest dziewczyna któregoś z nas.

- Gdzie ona jest? - pytał. - Wiem, że gdzieś tutaj jest. Słyszę w muzyce za dużo słodyczy.

I nigdy się nie mylił. Mimo to chciałem, żeby Gigi mogła nas posłuchać, więc powiedziałem jej, że może przyjść na koncert, ale musimy wejść osobno, i uprzedziłem, że nie będę mógł zwracać na nią uwagi podczas gry.

Kilka tygodni po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, zaprosiłem Gigi na nasz występ w Village Vanguard. Próbowałem jej nie szukać, ale nie mogłem się powstrzymać - podczas pierwszego setu cały czas starałem się ją wypatrzyć. Kiedy w trakcie drugiego setu nadal jej nie widziałem, zacząłem się zastanawiać, co się stało. Podczas przerwy poszedłem do budki telefonicznej i wykręciłem jej numer.

Odebrała, jej głos brzmiał tak, jakby płakała.

- Co się stało? - spytałem zaniepokojony. - Byłem pewien, że przyjdziesz.

- Herbie - odparła - muszę ci coś powiedzieć. Nie możemy się już widywać. Zaręczyłam się.

Nie wiem, co spodziewałem się usłyszeć, ale tego na pewno nie było na liście. Nie miałem pojęcia, że spotykała się z kimś innym. Związała się z przystojnym, bogatym perskim biznesmenem o imieniu Hamid, który mieszkał w Paryżu, ale miał też mieszkanie w Nowym Jorku. Widywali się, gdy przyjeżdżał do miasta. Był u niej również w tamten weekend i poprosił ją o rękę, a ona się zgodziła. Była zestresowana, bo wiedziała, że tego wieczoru musiałaby ze mną zerwać. Kiedy zadzwoniłem, siedziała w wannie i starała się nie rozpłakać.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Gigi i ja często się widywaliśmy, ale jeszcze ze sobą nie spaliśmy, nie padły też słowa "kocham cię". Przypuszczałem, że kocha tego faceta, i chociaż byłem rozczarowany, nie chciałem stać jej na drodze. Powiedziałem tylko:

- Cóż, w takim razie życzę ci szczęścia.

I rozłączyłem się.

Kiedy wróciłem na scenę, miałem mętlik w głowie. Próbowałem się ogarnąć, żeby normalnie grać, ale wciąż powracała do mnie ta sama myśl. Mimo zdenerwowania i rozczarowania dotarło do mnie, że chcę, aby Gigi była szczęśliwa, ze mną czy beze mnie. Jeśli ten facet ją uszczęśliwiał, to dobrze, bo jej szczęście znaczyło wtedy dla mnie więcej niż moje. Nigdy nie żywiłem wobec nikogo takiego uczucia, więc sam byłem zaskoczony.

Jakoś udało mi się przetrwać set. Na szczęście wieczór już prawie się kończył, ale kiedy poszedłem do garderoby, ktoś powiedział:

- Herbie, telefon do ciebie.

Podniosłem słuchawkę. To była Gigi. Płakała.

- Zerwałam zaręczyny - powiedziała.

Oznajmiła, że kiedy tylko się rozłączyłem, zrozumiała swój błąd.

- Nie kocham go, kocham ciebie.

Wtedy po raz pierwszy mi to powiedziała i myślałem, że umrę ze szczęścia. Kilka tygodni później wprowadziła się do mnie.

Fragment książki ""Herbie Hancock. Autobiografia legendy jazzu".


Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy