Reklama

Gra o siebie

Na początku prawie zawsze jest fantastycznie. Ryzyko, zabawa, pierwsza wygrana i wielkie emocje. Ale gdy koło fortuny przestaje sprzyjać, zaczynają się długi, niespłacane kredyty i kłamstwa. Podwójne życie, podwójna moralność. Uzależnieniu od hazardu ulega dziś coraz więcej kobiet. Ilona, Marta i Barbara opowiadają o tym, ile straciły przez nałóg, i co zrobiły, by znów wrócić do życia.

Baśka pierwszy raz znalazła się w kasynie, żeby odreagować problemy w pracy. Szef wezwał ją na dywanik: „Pani Barbaro, w jakiej sytuacji pani nas stawia?! – rzucił notesem o biurko. – Jesteśmy w połowie ważnego projektu, a pani taki numer wykręca?! Nie poprowadzi pani tej budowy w takim stanie, nie ma mowy!”. To sytuacja sprzed roku. Barbara miała wtedy trzydzieści dwa lata, pierwszą pracę i lekko zaokrąglony brzuch. – Byłam kierownikiem jednego z zespołów realizujących wielką inwestycję. Prestiżowy projekt, duże wyzwanie. Chciałam pracować, ile się da, a po porodzie szybko wrócić – opowiada. Tydzień później usłyszała od szefa: „Zastąpi panią kolega, proszę mu przekazać sprawy”. A po macierzyńskim? „No cóż, sama pani rozumie, że nie będzie do czego wracać...”.

Reklama

Pierwszy raz

Nie rozumiała: przecież miała dyplom inżyniera z dobrej uczelni, duże ambicje, dobrą opinię. Mąż, nauczyciel angielskiego, chwalił się nią przed kolegami. – Zastanawiałam się, jak mu powiedzieć, że moja kariera w firmie właśnie się skończyła – wspomina. – Najpierw zadzwoniłam do przyjaciółki. Monika zarządziła: „Zabieram cię na fajną kolację, pogadamy”. Zawiozła mnie do klubu sąsiadującego z kasynem. Kelner przywitał ją jak stałą klientkę. Wiedziałam, że Monika czasem gra w ruletkę. „Może i ja dziś spróbuję? – pomyślałam. – A co tam, tylko raz, dla poprawy nastroju...”. Przyjaciółka puściła oko: „Chcesz? Naprawdę? Fajnie! Za pierwszym razem zawsze się wygrywa, wiesz?”.

Miałam sto złotych. Zapłaciłam za taksówkę, zostało osiemdziesiąt. Obstawiłam kilka liczb na kole. Wygrałam dwieście dwadzieścia! Od razu poczułam się lepiej! Chciałam grać dalej, ale przy stole dwóch mężczyzn paliło cygara. Rozsądniej było skończyć, ze względu na dziecko nie powinnam wdychać dymu. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy w kasynie użyłam zdrowego rozsądku. I gdy wychodząc, miałam pieniądze na powrót do domu.

Pożyczka na szczęście

Mąż ją wspiera: „będzie dobrze”, przyjaciółka doradza podanie pracodawcy do sądu, tata kiepsko kryje rozczarowanie: „Co, już po karierze?”, mama chlipie do telefonu: „Córeńko, i co ty teraz zrobisz?”. Baśka chodzi po domu z napuchniętymi oczami. – Powtarzałam sobie: jestem beznadziejna, dlaczego nikt we mnie nie wierzy? Potrzebowałam pocieszenia, ale wszyscy mnie drażnili.

Pojechałam znowu do kasyna. Sama, Monika nie miała czasu. I znów zagrałam w ruletkę. Tym razem kulka wpadła w złe pole. Drugi raz, trzeci, czwarty – to samo. Baśka przegrała dwieście złotych. Z bankomatu wzięła kolejne pięćset. – Usprawiedliwiałam się: na zakupach i tak wydałabym więcej. Tego wieczoru obstawiła jeszcze sześć razy. Przegrała wszystko. – Byłam wściekła – wspomina. – Powtarzałam w myślach: „Wrócę i odegram się! Zobaczycie!”. Kto miał zobaczyć? Prezes, jej następca, a może tata, który każdą rozmowę zaczynał teraz od słów: „I co, znalazłaś już jakąś nową pracę?”.

Po kolejnej takiej rozmowie Baśka znów poszła zagrać. Wygrała tysiąc złotych i poczuła, że jest wielka. Że poradzi sobie i z pracą, i z ojcem. Dzień później straciła całą sumę. – Nie mogłam tego tak zostawić – opowiada. – W tajemnicy przed mężem złożyłam wniosek o większy limit debetowy. Jako alibi dla wieczornych wyjść wymyśliłam bajeczkę o kursie hiszpańskiego. Kupiłam nawet książki. W samochodzie odginałam kolejne kartki, pozorując, że używam podręcznika. Grałam teraz regularnie dwa razy w tygodniu – mówi Baśka. Przy stole nie zawierała znajomości. – Nie chciałam mieć nic wspólnego z nałogowcami – tłumaczy. – Przecież ja byłam tam tylko przypadkiem. Odkuję się i zajmę swoimi sprawami – wmawiałam sobie. Wkrótce wzięła pożyczkę, żeby spłacić wysoko oprocentowany debet.

Mąż zaczął coś podejrzewać. Kiedyś zauważyła, jak ukradkiem wąchał jej ubranie. Wyczuł papierosy, cygara? Z „hiszpańskiego” przepisała się na „basen”. Karnet „open”. Mogła teraz wychodzić o dowolnej porze. Po powrocie natychmiast brała prysznic, zmywała z włosów i skóry zapach kasyna. Jednego zmyć się nie dało. Wyrzutów sumienia. – Rosły z moim brzuchem – mówi Basia, patrząc w podłogę. – Nie zarabiam, a tyle straciłam. Przecież przydałoby się na dziecko. „Jestem okropna! Jestem głupia! Przegrywam za karę!”, mówiłam do siebie w myślach. Faceci, którzy palili przy ruletce, przestali mi przeszkadzać.”

Jeszcze wygram!

Baśka jest w siódmym miesiącu ciąży. Nie pracuje. Zarabia tylko jej mąż Jarek. Za to ona ma trzy pożyczki, których nie spłaca. Ostatnią w banku, który daje na dowód osobisty. Nie zauważyła, że mąż stał się przygnębiony, zamknięty w sobie. – Zajmowała mnie gra – tłumaczy. – I kombinowanie, skąd wziąć na nią pieniądze. Zaczęłam okłamywać znajomych: mam już ustawioną nową pracę, świetny kontrakt. Działało. Pożyczali. Miesiąc przed urodzeniem córki, przyjechała do Jarka rodzina ze Stanów. Przywieźli prezenty: elektroniczna niania, ubranka. I złoty łańcuszek z medalikiem, Matką Boską Fatimską.

– Siedzieli tydzień – wzdycha Baśka. – Uziemiona w domu, zamykałam się w łazience i płakałam. Już nie mogłam żyć bez ruletki. Najpierw sprzedała koleżance elektroniczną nianię. Wzięła sto pięćdziesiąt złotych, choć ten model wart był ponad pięćset. Ale wtedy liczyła się już każda setka, którą można obstawić. Wierzyła, że w końcu przyjdzie wielka wygrana, za którą kupi mieszkanie, zatrudni guwernantkę dla córki i zainwestuje we własną firmę. Dwa tygodnie przed porodem Baśka zastawiła w lombardzie część swojej biżuterii. Któregoś wieczoru, szukając w szkatułce kolczyków, trafiła palcami na Matkę Boską: – Wyjęłam medalik, chciałam go schować do portfela. Wtedy usłyszałam: „Nie! Nie to”. W drzwiach sypialni stał mąż.

Bez powrotu

Jarek od dawna podejrzewał, że coś jest nie tak. Zauważył, że z domu znikają wartościowe rzeczy, ale bał się zacząć rozmowę, martwił się o nią i o dziecko. Miał nadzieję, że problem jakoś sam się rozwiąże po porodzie. – Dobrze, że Kamila przyszła na świat zdrowa – Baśka zawiesza głos. – Gdyby coś było nie tak, nie wiem, co bym zrobiła. Przecież w ostatnich tygodniach ciąży żyłam w ciągłym stresie. Na własne życzenie. Nie mogłam spać, jeść. Przestałam dzwonić do rodziców, bo wciąż zadawali pytania o ciążę, a dla mnie mój stan był przede wszystkim przeszkodą w wyjściach do kasyna! Paradoksalnie, dawało mi ono jakiś rodzaj poczucia bezpieczeństwa. Za to dom stawał się obcym gruntem

– Baśka kręci głową, słuchając tego, co sama mówi. W końcu poprosiła męża o rozmowę. Długą. Wysłuchał, zamilkł. Potem przytulił ją i powiedział: „Damy radę, zobaczysz”.

Postanowiła, że z tym skończy. Dla niego. I dla maleńkiej córeczki. Od tamtej rozmowy minęło osiem miesięcy. – Nie zdecydowałam się na żadną terapię – przyznaje. – Postanowiłam, że zerwę z nałogiem sama. Nie chcę kłamać, że już wszystko jest dobrze. Po urodzeniu córki byłam w kasynie dwa razy. Mam ponad czterdzieści tysięcy długu. Mąż wziął dodatkowe prywatne lekcje, pomagają nam rodzice. Postanowiłam, że będę zarabiać korepetycjami z rysunku technicznego. Aż wszystko oddam. Inaczej to się nie skończy. Może Matka Boska Fatimska mi pomoże? Tylko gdzie ona jest? Nie wiem. W końcu ją jednak sprzedałam.

Mechaniczna przyjaciółka

Co można kupić za, powiedzmy, pięćset złotych? Ile butów, książek, płyt, kawy, sera? Marta nie wie. Nie umie przeliczyć. Tłumaczy: – Na pewnym etapie uzależnienia od hazardu, pieniądze stają się tylko „paliwem”. Dla mnie do niedawna istniały wyłącznie po to, żeby wkładać je do maszyny i grać. Ma 28 lat, od prawie dwóch chodzi na terapię. Wysoka ładna szatynka o zielonkawych oczach. Producentka w komercyjnej stacji radiowej. Mężatka. – Mój pierwszy raz? Sześć lat temu. Jeszcze na studiach. Koleżanka pokazała mi nowoczesny automat do gier, byłyśmy w pubie na piwie. Zagrałyśmy. Ja już zostałam przy maszynie, ona nie zbliżyła się do niej nigdy więcej.

Dlaczego jeden człowiek się uzależnia, a inny nie? Nie wiem – mówi Marta. Na początku terapii dostała zadanie: napisać opowiadanie o swoim życiu. Wtedy sobie przypomniała, że zawsze lubiła emocje związane z grami: – Kiedy miałam dziesięć lat, chodziłam na flipery. Potem wciągnęły mnie gry wideo. Uciekałam ze szkoły, podbierałam pieniądze rodzicom. Chciałam zdobyć uznanie kolegów. Imponowałam im, bo często byłam lepsza od chłopaków. Ojciec kilka razy wyciągał mnie siłą z salonu gier. Na szczęście wtedy zaczęły się pierwsze randki i salon poszedł w odstawkę. Aż nastąpił wielki powrót, wtedy z koleżanką – wspomina Marta. Od tamtej pory bywała „na maszynach” średnio trzy, cztery razy w tygodniu. Najpierw spędzała tam dwie godziny, potem pięć. Kilka razy zaliczyła dwunastogodzinne sesje. – Maszyna stała się moją przyjaciółką – wyznaje Marta. – Zaczęłam jej w duchu opowiadać o moim życiu. Że wyszłam za mąż, kupiłam stół, jadę na narty. Nie uważałam, że to chore. Miałam nawet wrażenie, że automat mnie rozumie...

Najlepsza z najlepszych

Po studiach Marta dostaje pracę w radiu. Kończy o siedemnastej, wraca do domu, je obiad z mężem, pakuje do torby sportowy strój i wychodzi. – Darkowi mówiłam, że mam trening w klubie fitness albo spotkanie z koleżanką na mieście. Albo że jadę do empiku, ginekologa, manikiurzystki – kupiłam nawet zestaw tipsów, które można nakładać samodzielnie. „Paznokcie z salonu” robiłam sobie w toalecie metra. Skąd pieniądze? Zarabiałam dobrze, no i zdarzały się spore wygrane – trzy tysiące złotych, a nawet pięć. Lubiłam myśleć o sobie: ostry gracz. Czułam wtedy, że jestem silna, przebojowa. W realnym życiu nikt mi tego nie mówił. W pracy obowiązywała bezwzględna konkurencja. W domu... – Marta wspomina siebie sprzed kilku lat – zawsze zadbana, umalowana, nawet kapcie miałam na obcasie. Darek to lubił. Seks doskonaliła, podpatrując firmy porno.

Gotowania uczyła się z programów Nigelli Lawson. Czytała książki o rozwoju inteligencji emocjonalnej i hodowała trudne w uprawie kwiaty doniczkowe. Żeby zabłysnąć przed mężem, teściową, własną mamą. – Było normalne, że daję radę i godzę wszystkie te role – mówi. – Perfekcyjnie... Taki wzór żony wyniósł ze swojego domu mój mąż. Nie chciałam go rozczarować, musiałam zawsze stawać na wysokości zadania. Przyjmował to jak zwykłą rzecz. Oklasków nie słyszałam nigdy. Tylko w moim ulubionym klubie pokazywano mnie jako „wzór twardzielki”. Tam czułam się podziwiana.

Poza światem

Jakieś trzy lata temu Marta poczuła, że coś się w niej zmienia: – Miałam wewnętrzny przymus, żeby pójść do klubu, ale nie było w tym żadnej przyjemności. Przestało mieć dla mnie znaczenie, czy wrzucam do automatu dziesięć, czy tysiąc złotych. Szum maszyny słyszałam w samochodzie, w kinie, przy jedzeniu. Udawałam przed sobą, że w każdej chwili mogę się wycofać. Wychodziłam z mieszkania i mówiłam: OK, dzisiaj rzeczywiście idę do sklepu po torebkę. I zawsze kończyło się tak samo: lądowałam w salonie – Marta kręci głową. Ktoś jej powiedział: „perfekcjoniści mają większą skłonność do uzależnień”. Z nikim nie mogła o tym porozmawiać. Najbliższą osobą był dla niej mąż, ale on przede wszystkim chciał mieć idealną żonę.

– Byłam pewna, że jeśli odkryje we mnie słabość, przestanę mu się podobać – wyznaje Marta. – Najlepsza przyjaciółka? Nie zadzwoniła, gdy umarł jej ojciec. Dowiedziałam się przypadkiem, z nekrologu w gazecie. Nie ja byłam też pierwszą osobą, której powiedziała, że jest w ciąży. Dotarło do mnie, że nie umiem już żyć z ludźmi, że istnieję w świecie iluzji. I że coś mną manipuluje. To naprawdę był wstrząs. Nie ma nic gorszego niż stwierdzić, że życie wymknęło ci się spod kontroli. Pomyślałam: muszę z tym skończyć. Naiwnie sądziłam, że tak po prostu od pierwszego dnia nowego roku rozstanę się z hazardem. Na forum internetowym Marta przeczytała o mityngach Anonimowych Hazardzistów: – Czułam opór, ale postanowiłam spróbować. Spotkanie AH. Zebrani zaczynają wypowiedź od słów: „Mam na imię X, jestem hazardzistą”. Gdy przychodzi kolej Marty, nie mówi nic.

– Nie mogło mi to przejść przez gardło. Tak nisko upadłam? Co jest grane? Czy ja jestem alkoholikiem, czy narkomanem? Wybiegłam na ulicę. „Koniec z tym”, powiedziałam sobie. Zaraz po mityngu pojechałam... zagrać. Musiałam odreagować. „To jacyś wariaci, sekta!”, myślałam o tych ludziach. Ale chyba się przestraszyłam, że jestem taka sama jak oni. Zapytałam siebie: kiedy ostatni raz osiągnęłaś coś istotnego? Nie mam dziecka, które planowałam, oszczędności, które przegrałam, lepszej pracy, o którą postarali się koledzy. Co ja ze sobą zrobiłam? Mąż mnie drażnił. Cały czas czułam się spięta, zestresowana. Od rana byłam zmęczona. W pracy – bez pomysłów. A przegrana przy maszynie coraz częściej oznacza nagły ból za mostkiem. Półtora roku temu Marta wchodzi rano do firmy. Wsiada do windy i nagle osuwa się na podłogę.

Budzi się w szpitalu. Nad nią stoi mąż: „Musisz zatroszczyć się o serce. Ta praca cię wykańcza...”. Spędziła w szpitalu tydzień. Największym problemem było to, że nie mogła grać. Wtedy do niej dotarło: „Jeśli z tym nie skończę, wyląduję w psychiatryku albo na cmentarzu”. Poszukała specjalisty i pierwszy raz przyznała się przed sobą: „Tak, jestem nałogowcem”. Dzisiaj regularnie spotyka się z psychoterapeutką. Mąż nie wie, z jakiego powodu. – Skłamałam, że leczę się z syndromu wypalenia – przyznaje Marta. – Może kiedyś powiem mu prawdę. Już się nie boję odrzucenia. Pogodziłam się z tym, że nie jestem doskonała. Chcę wierzyć, że weszłam na dobrą drogę, choć czasem wstępuję na pół godziny „na maszynę”. Albo przynajmniej kupuję „zdrapkę”.

Dom gry

– W ósmej klasie podstawówki ograłam w karty taksówkarza. Na pieniądze – wspomina Ilona, 46-latka. Sportowa sylwetka, ładna twarz bez makijażu. – Wygraną pokazałam w domu. Normalna matka zrobiłaby awanturę. Moja była zadowolona. W rodzinie oceniało się ludzi po tym, ile mają. Wszyscy grali w pokera, na stole często stał alkohol. Rodzice byli wykształceni, inteligentni, ale uzależnieni. Grać w karty nauczył mnie wujek. Kantować też. Rodzice się nie sprzeciwiali. Bawiło ich, że byłam w tym dobra. Jeszcze jako nastolatka odwiedziłam kilka „domów gry” w Poznaniu. Spotykałam się w nich z różnymi ludźmi, niekoniecznie „porządnymi”. A przecież byłam bardzo młoda...

Po maturze Ilona dostała się na AWF, na drugim roku rzuciła studia. Weszła w świat, w którym obraca się naprawdę dużymi pieniędzmi. Wygrywała po trzydzieści, pięćdziesiąt tysięcy w jeden wieczór. I tyle samo przegrywała następnego dnia. Pożyczała, żeby spłacić długi. Oddawała, gdy miała dobrą passę. Starała się pracować, zwłaszcza po tym, gdy jedenaście lat temu urodził się jej syn i została samotną matką. Zarabiała jako laborantka, sekretarka, sprzedawczyni. Ale w porównaniu z emocjami przy karcianym stole wszystko wydawało się jej nużące. Zmieniała zawód dwanaście razy.

Dam ci wszystko

Ilona w sklepie z zabawkami. Duże pudło klocków lego, zdalnie sterowany samochód, piłkarzyki. Kiedy Franek był starszy: konsola PlayStation, odtwarzacz, najlepsze spodnie, plecak. – Prezentami rekompensowałam mu swoją nieobecność – opowiada Ilona. – Gdy znikałam, małym opiekował się mój ojciec. Kłamałam, że wrócę za kwadrans, zamykałam drzwi i zapominałam o dziecku. Nawet gdy spędzałam jakiś czas w domu, myślałam już o kolejnej grze. Rodzina? Była po to, by pożyczać pieniądze. Młodszy brat nie protestował – sam grał, wiedział, co znaczy „kasa potrzebna na już”. Gracz raz jest na wozie, raz pod. Jednej nocy wygrałam tyle, że mogłam nazajutrz kupić sobie dobry samochód. Tydzień później musiałam go sprzedać za pół ceny. Bywały okresy, że nie miałam na szkolną wycieczkę syna.

Ale w końcu znowu pojawiała się gotówka i „zadośćuczynienie” – kolejne upominki. Dla mnie – markowe ciuchy. Ubranie miało komunikować światu: jestem w porządku, wszystko u mnie OK. W domu posprzątane, w pracy nie opuszczam ani dnia, świetnie wyglądam. Więc o co chodzi? Poker to tylko hobby. Gdy wygrywałam, zapraszałam rodzinę na wystawny obiad, organizowałam święta „na bogato”. Przychodzili, jedli, nie pytali o nic. Moi bliscy byli współuzależnieni. Dziś uważam, że też współwinni.

Po co mi to dziecko?

– Najgorszy czas? Gdy musiałam być w domu z Frankiem – Ilona nie upiększa faktów. – Bo to oznaczało zakaz wychodzenia z domu. Na takie okazje wymyśliła „coś na przetrwanie” – totolotek: minimum dwanaście zakładów jednorazowo. I zakłady bukmacherskie – wybierała te, gdzie prawdopodobieństwo wygranej jest najmniejsze. Nie pamięta już, kiedy zaczęła pić.

Wstyd jej tylko, że kiedyś przyszła na zebranie do przedszkola na rauszu. Wezwano ją, bo jej syn miał stany lękowe. Psycholog uznał, że kwalifikuje się do terapii. Zgodziła się od razu. – Kolejna hipokryzja – przyznaje. – Dziecko wysłałam na leczenie, a sama tkwiłam w uzależnieniu. W tym czasie prowadziła własny sklep. Z powodu długów karcianych musiała go sprzedać. Trochę gotówki jej zostało, zaniosła wszystko do mieszkania mamy. Nie chciała mieć przy sobie pieniędzy, żeby nie kusiły.

– Pamiętam tę noc – Ilona mówi z trudem. – Zgrałam się strasznie, pojechałam do matki i mówię: „Muszę wziąć forsę”. Zagrodziła mi drogę. A ja spojrzałam na nią z nienawiścią. „To wszystko przez ciebie – pomyślałam wtedy. – Nigdy mnie nie przytulałaś. Potrafiłaś tylko wymagać. To ty wpędziłaś mnie w hazard. Pozwoliłaś dziecku grać w karty z dorosłymi! Zauważałaś mnie tylko wtedy, gdy wygrywałam!”. Odsunęłam matkę siłą i zabrałam plik banknotów. Nie czułam wyrzutów sumienia, tylko satysfakcję, że zaraz będę mogła się odegrać. Potem naszły mnie inne myśli: a jaką ja jestem matką? Co moje dziecko powie mi w chwili szczerości? Franek miał wtedy dziewięć lat, gdy Ilona wpadła w depresję. Wzięła kilka dużych kredytów, które przestała spłacać. Nie czytała już nawet kolejnych listów od windykatorów. Gdy pojawiły się myśli o samobójstwie, zadzwoniła do drugiego brata, tego który nie gra. – Poprosiłam, żeby przyjechał po syna, zajął się nim przez jakiś czas, bo ja już nie daję rady... – mówi. – Obiecałam sobie, że pójdę na leczenie. Pamiętam pakowanie ubrań syna, jego książek. Kiedy Franek wychodził z domu, pękało mi serce. Tego samego dnia pojechałam do Centrum Leczenia Uzależnień.

Gdzie jest moje życie?

Kim się stałam? Kim chcę być? – od tych pytań zaczęła się jej terapia. – Na początku przepełnił mnie potężny wstyd – wyznaje Ilona. – I poczucie klęski. Za to, co ze sobą zrobiłam, co zafundowałam mojemu dziecku. Podjęłam terapię grupową i indywidualną. Na początku ścisły reżim: kilka pierwszych tygodni Ilona spędziła na oddziale, potem na sesje dojeżdżała już z domu. Szybko zaczęła kłamać, że już nie pije i nie gra. Znowu bywała na kartach. – Na koniec terapii dostaliśmy dyplomy – wspomina. – Terapeutka mi pogratulowała, powiedziała: „od początku w ciebie wierzyłam”, a ja poczułam się jak oszustka. Dotarło do mnie, że muszę się zmienić dla siebie, nie dla innych.

Zaczęła chodzić na spotkania Anonimowych Hazardzistów. Nadal widuje się z terapeutką. I nadal spłaca długi. Ze stu tysięcy zostało jej do spłacenia jeszcze czterdzieści. – Zarabiam – mówi. – Mam odpowiedzialne stanowisko w poznańskim hotelu z wyższej półki. Właściciel wie, że jestem na terapii. Zaryzykował. Ilona pracuje u niego od trzech lat, ostatnio awansowała. – Przez ten czas dokonałam więcej niż przez poprzednie trzydzieści lat. Franek obserwuje matkę z mieszanymi uczuciami. Stała się wymagająca, interesują ją jego sprawy, chce wiedzieć, co robi, z kim wychodzi, pyta o oceny w szkole. Raz nawet powiedział: „Wiesz, mamo, chyba już wolałem, gdy grałaś...”. Ale szybko dodał: „Żartowałem”.

Ilona jako wolontariuszka roznosi czasem ulotki o mityngach AH. Zostawia je w salonach gier, kasynach: – Widzę, że w tych miejscach jest coraz więcej kobiet. Czasem zagaduję: „Daj sobie spokój, nigdy nie jest za późno, możesz z tym skończyć. Mnie się udało”. Sama dzisiaj gra tylko w scrabble, rozwiązuje łamigłówki. I ma plan: – Kiedy spłacę ostatnią ratę, zapiszę się na psychologię. Skończę studia. Syn musi mieć wzór do naśladowania. Chcę, by wyrósł na silnego faceta. I żeby wiedział, że ma matkę z charakterem. Czuję, że wreszcie nadrabiam stracony czas.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy