Reklama

Góry lepsze niż prozac

Tu, w Zakopanem, jest wszystko co najważniejsze. Miłość. Dziecko. Praca. Rodzina. Główna rola w serialu "Szpilki na Giewoncie", dom dzielony z ukochanym.

Ulubione miejsca spacerów z małym Ignacym. Domowe imprezy do rana z zaprzyjaźnionymi góralami. Dopiero tu Magdalena Schejbal odkryła, jak cieszyć się tym co najprostsze - zamiast narzekać, pędzić i nie wierzyć w drugiego człowieka - bo tak właśnie widzi teraz życie w Warszawie. Zostać czy wrócić? Nie lubi mówić: na pewno, na zawsze.

Nie czuje się tu obca. Jako trzylatka zjeżdżała z Nosala. Pamięta święta z rodziną u przyjaciół w Zakopanem. I górali, którzy w kolejce ustawiali się w konkury do ciotki. Były też licealne wypady na Kasprowy na narty. Ignacy, dwuletni synek Magdy, właśnie dostał pierwsze deski, więc może wreszcie uda im się razem wybrać na oślą łączkę. We trójkę, bo kiedy tylko aktorka nie jest na planie "Szpilek", spędza czas z bliskimi.

Reklama

Zakochała się z wzajemnością w przystojnym góralu Sławku Ziębie-Drzymalskim i jego rodzinie, która Ignacego traktuje jak wnuczka. Spotykamy się na śniadaniu w restauracji "Pod Nosalem". Magda przychodzi z dzieckiem i ukochanym. Kiedy synek zaczyna grymasić, natychmiast interweniuje Sławek: "Idziemy na pole", bierze na ręce chłopca. Później podczas zdjęć pcha wózek, a Magda oprowadza fotografa po ulubionych zakamarkach w Kuźnicach.

Po południu rodzinny obiad - jak zwykle zestaw: schabowy plus kociołek zupy "na spółkę" dla całej trójki. O takich parach jak Magda i Sławek mówi się: rozumieją się bez słów. Ona lakonicznie opowiada o związku: "to coś więcej niż zakochanie, to superwięź". A ja, choć spędzam z całą trójką kilkanaście godzin, mam zakaz pytania o "tego górala". - Opowiem ci o innych - słyszę.

Twój Styl: Widać Giewont z twojego okna?

Magdalena Schejbal: Gór nie, ale drewniane zakopiańskie chałupy tak.

Wynajęłaś dom na czas zdjęć do serialu czy zainwestowałaś?

- Mam w Zakopanem miejsce do życia - nieistotne, czy z aktem notarialnym, czy bez. Nie chodzi o własność ścian. Dom to ludzie.

Półtora roku temu byłaś samotną mamą. Można powiedzieć, że w Zakopanem zaczynałaś wtedy życie od początku. Przyjechałaś z kilkumiesięcznym synkiem. Szybko znalazłaś bliskich ci ludzi?

- Dosyć szybko - ku mojemu zaskoczeniu - otoczyli nas swoją opieką kochani i życzliwi ludzie.

Trudno zdobyć zaufanie górali? Serce?

- Do przyjezdnych, turystów podchodzą z dystansem, potem zalewają serdecznością. Trzeba jednak czasu i cierpliwości, żeby zasłużyć na ich zaufanie. Odkąd pamiętam, we wszystkie ważne relacje wchodziłam z naiwną otwartością. Bywało, że "przyjaciele" zawodzili. Jednak nadal ufam ludziom, szczególnie tak ciepłym jak ci, których poznałam w Zakopanem.

- Pamiętam wieczór przed emisją pierwszego odcinka "Szpilek". Bolał mnie brzuch z nerwów, co powiedzą "miejscowi". Nagle pukanie, otwierają się drzwi, wchodzą wszyscy bliscy mi ludzie. Jest szampan, popcorn. "Przyszliśmy z tobą obejrzeć" - rozsiedli się - "włączaj telewizor" - wspierali, wiedząc, jak się stresowałam. Wywiązała się z tego regularna impreza. Był to dla mnie wzruszający moment.

Słynna góralska rodzinność jest zaraźliwa?

- Nie sposób się jej oprzeć. Rodzina to świętość. Patrząc na związki gdzie indziej, zauważam, jak ludzie boją się angażować, nie próbują budować relacji na bezpieczeństwie, zaufaniu. Liczy się tylko teraźniejszość, bez spoglądania w przyszłość. Tu wiadomo: miłość to ciężka praca, wyrzeczenia, kompromisy, praca nad relacją dwojga kochających się ludzi i całej wspólnoty. Dialog oparty na szacunku.

Przyjęłaś tę zasadę?

- Tak! Na początku uświadomiłam sobie, jaka ze mnie solistka. Dotychczasowa życiowa samodzielność przestała być potrzebna. Tutaj ludzie żyją ze sobą, a nie obok. Zrobią wszystko dla drugiego człowieka. Nieraz dawali mi tego dowód. Ignacy był chory - ja na planie, mój facet w pracy - nie było możliwości, żeby ktoś obcy się nim zajmował, bo mamy przecież rodzinę. Choroba, tarapaty finansowe, złamane serce - zbiera się sztab kryzysowy i reaguje.

Rządzą kobiety?

- Moim zdaniem na Podhalu panuje matriarchat. Na każdym kroku widać, jak mężczyźni szanują kobiety. "Baby", jak o nich mówią, wcale nie są w tej kulturze słabe. Kobiety na Podhalu to potęga. One spajają rodzinę - czasem trzema parami rąk. Pieką, sprzątają i przyjmują gości. Bardzo kochają swoich mężów, prowadzą im domy, spełniają się zawodowo. Grażynka, jedna z moich przyjaciółek w Zakopanem, jest położną. Kasia leczy dzieci w miejskim szpitalu. Ewa, babcia Ignacego, całe dnie dba o gości w hotelu, wraca i opiekuje się bliskimi.

Tu nie wypada narzekać?

- Nikt z niczego nie robi problemu. A w dużych miastach frustracja. Życie to klęska - jak mawiał klasyk. Też byłam marudą. "Nie zdążę, nie da się zrobić", histeryzowałam. "No i co z tego, najwyżej się nie wyrobię, nie uda się", myślę dziś. Moją znajomą Basię ta warszawska frustracja przywiodła właśnie na Podhale. Pracowała w korporacji, a teraz szyje i haftuje góralskie stroje. Żyje skromniej, ale szczęśliwie. Wciąż się uśmiecha.

Mówi się, że życie w górach jest ciężkie, ale blisko Boga. Jak odnajdujesz się w tej pobożności, skoro deklarujesz: "jestem antyklerykalna"?

- Ciężkie życie? Kiedyś na pewno tak, bo górale utrzymywali się wtedy głównie z pasterstwa. Dopóki nie rozwinęła się turystyka, bieda była wszechobecna. Co do bliskości Boga, to owszem, wiele tradycji i obrzędów jest bezpośrednio związanych ze świętami kościelnymi. Fenomen dla mnie to kościół Na Górce, gdzie ludzie chodzą przysięgać wstrzemięźliwość i faktycznie dotrzymują przyrzeczeń. W Boże Narodzenie pieczołowicie pielęgnuje się przepiękne obrzędy i tradycje, np. "sianie owsem": na szczęście, na zdrowie, na dobrobyt.

Chodzi o przesąd?

- Tak, do tej pory mam ziarenka w szafie i za telewizorem. "Ani mi się waż sprzątać! Zamiatać będziesz po dniu św. Szczepana. Wymieciesz nam szczęście z chałupy", Sławek zabronił sprzątać po tym, jak cały nasz dom obsypał owsem.

To cię śmieszy, wydaje się dziwaczne?

- Szanuję i rozumiem przywiązanie do tradycji. Dla mnie to cudowne nowe doświadczenia.

A stereotypy? Choćby ten, że kobiety mają ciężkie życie, bo każdy góral to pijak?

- Wszyscy piją. I mężczyźni, i kobiety, młodzi i starzy. Po wódeczce robi się interesy, godzą się pary. Cytrynówka, gruszkówka, przepalanka to ważna część "posiadów" - góralskich domówek. Obowiązują dwie zasady, które nie od razu zaakceptowałam: drzwi w domach nigdy nie są zamknięte na klucz, a odwiedziny rzadko są zapowiedziane. Ale wiem, że to kluczowy element w góralskim byciu razem.

Brak ci tu czegoś?

- Wyłącznie dużego kina. W "Giewoncie" pachnie stęchlizną i jest lodowato.

Już nie tęsknisz za Warszawą? Rodzinnym Wrocławiem?

- Pracuję w stolicy, odwiedzam rodzinę we Wrocławiu. I natychmiast wracam w góry - do domu. Śmieszne, całą drogę leje, jestem wściekła, umęczona, wjeżdżam na zakopiankę, góry się odsłaniają, od razu mam uśmiech na twarzy. Ja, wiecznie nakręcona, nauczyłam się tu zwalniać. W Warszawie w wolny dzień ludzie odruchowo uciekają do centrum handlowego, zabierają dzieci do klaustrofobicznych "małpich gajów". Też tak robiłam.

Alternatywa?

- Potrzebuję bliskości gór. Biorę wózek i idę pod Regle albo w Roztokach siadam nad potokiem. Tak na pół dnia - czytam, "dyskutuję" z Ignacym, gapię się w wodę. W Warszawie nikt nie patrzy w niebo... Bardzo lubię Kuźnice. W liceum pętałam się tam z przyjaciółmi. Teraz to moja ścieżka zdrowia i kozetka psychoterapeutyczna. Przy łagodnym podejściu można się zmęczyć i nabrać dystansu. Pcham wózek z Ignasiem i przegryzam się przez rozterki. Nad nami straszy ściana Nosala.

- Jakiś czas temu pewna kobieta poszła tam z adoptowanym dzieckiem. Napisała list pożegnalny i na oczach dziecka rzuciła się w przepaść. To jedno z "ulubionych" miejsc samobójców, zresztą jest takich kilka.

Podobno szczególnie wtedy, gdy wieje halny.

- To fenomen, który próbował zbadać już niejeden naukowiec. Ludzie tu wtedy wariują.

Potrafisz jak górale wyczuć, że nadchodzi?

- Właśnie nie umiem skojarzyć irytacji z nadchodzącym frontem. Dzień przed halnym czuję jakieś dziwne napięcia. Chodzę z miną: "bez kija nie podchodź". Dziwne rzeczy dzieją się wokół. Dzieciaki stają się nieznośne. Kobiety zaczynają przedwcześnie rodzić, ludzie w pracy skaczą sobie do oczu, wzrasta liczba przestępstw, awantur. Górale więcej piją. Podobno w Szwajcarii wiatr o charakterystyce naszego halnego jest okolicznością łagodzącą w wyrokach za wykroczenia.

Ignacy jest tu szczęśliwy?

- Jak najbardziej.

Dla górali wszystkie dzieci są "nase"?

- Dokładnie. Wychowuje się je czule i swobodnie. Wystarczy obrazek: 10-letni Paweł wpada do domu po szkole i treningu, przytula się do mamy i mówi: "to nara, lecę na pole". Dzieci jeżdżą po mieście na rowerach, odwiedzają się bez zapowiedzi - jak trzeba, dostaną zupę, ciasto. Inaczej niż w dużym mieście, gdzie rodzice wożą maluchy z jednych zajęć na kolejne bez wytchnienia, zawsze samochodem, bo najważniejsze, żeby dziecko miało wypełniony czas wolny.

- Tu na ulicy słychać śmiech, wrzask dzieciaków, a w Warszawie tylko w zamkniętych, chronionych przestrzeniach. Na moim warszawskim podwórku zlikwidowano trzepak, bo od lat żadne dziecko nie wisiało na nim do góry nogami. Zastanawiam się, czy dlatego, że im nie wolno, czy dlatego, że nie ma na to czasu.

Słyszałam dziś kilkakrotnie, jak twój mężczyzna, zajmując się dzieckiem, mówił: "Mama, wyluzuj", bo martwiłaś się o syna, że zimno, że nie ma rajstop, że kładzie się na ziemi...

- Górale wyznają generalną zasadę: za bardzo się nie przejmować. Nawet jak dzieciaka złapie przeziębienie, natrą czosnkiem i do łóżka.

Ignacy mówi gwarą?

- "Mama, idziemy w chałpe".

A ty stajesz się "dwujęzyczna"?

- Znajomi twierdzą, że podłapałam góralski zaśpiew. Dostałam od Sławka reprint przedwojennego Słownika gwary Zakopanego i okolic. Ale wiem: największą gafą jest, jak ceper podsłucha w busie czy karczmie trochę gwary i sam próbuje naśladować. Pilnuję się, nie będę na siłę przechrztą, nie będę biegać w góralskim stroju.

Ale widziałam cię w koralach...

- Mam korale, kierpce i kapce na zimę - z filcu zapinane na spinki. To nie żadna cepelia, tylko ubranie. Fajnie, że wraca w pewnym sensie moda na folklor, ten podhalański jest nieprzerwanie żywy i wyjątkowo piękny.

Dziewczyny rozmawiają tu o modzie, trendach?

- Nie wiem, bo ja nie rozmawiam o takich rzeczach i wstyd byłoby mi biegać z torebką Louisa Vuittona. Dla młodych ludzi bycie "trendy" to nie Marc Jacobs czy Dolce i Gabbana, tylko wyszykowany na imprezę tradycyjny i przepięknie zdobiony strój góralski.

Poznałaś podhalańską elitę?

- Pytasz o wielkie osobowości, symbole Zakopanego? Mam zaszczyt znać osobiście słynną Ciotkę Bułeckulę, czyli Zofię Karpiel-Bułeckę. Zwrot "ciotka" na Podhalu to przejaw szacunku dla starszych dam. Elegancka, życzliwa, wszędobylska. Tego samego dnia potrafi być na raucie u burmistrza, na pogrzebie, na targu, a wieczorem podryguje na koncercie T-Love albo zaprasza do siebie na "posiad", wspólne granie, gadanie, jedzenie, picie.

- Jest też Siostra Warszawska. Pielęgniarka, działaczka charytatywna, najwierniejszy kibic skoczków. Zwariowana, w ultrakolorowych sukienkach. To takie zakopiańskie kobiety instytucje, kobiety na problemy. W Zakopanem znają je wszyscy, rozpoznają najmniejsze dzieci.

A ciebie? Jesteś rozpoznawalna?

- Na pewno tak, to przecież małe miasto. Wszyscy się tu znają, ludzie plotkują. Ale miejscowi coraz rzadziej mnie zauważają. A od turystów, kiedy idę po Krupówkach, słyszę: "A gdzie szpilki?".

Bywasz na Krupówkach? Robisz sobie zdjęcia z niedźwiedziem?

- Nie, ale zawsze zamieniam kilka słów z przemiłym panem w stroju żółwia. Przy Krupówkach lubię Dworzec Tatrzański, "kulturalną" klubogalerię. Tuż obok inne fajne miejsce. Na dachu peerelowskiego budynku w kafejce z widokiem na panoramę Tatr studiuję "Tygodnik Podhalański". Stąd wiem, co się dzieje w Zakopanem i u górali w Chicago.

- Czytam o lokalnym konkursie miss i o projektach władz miasta. O tym wszystkim rozmawia się potem na "posiadach". Są urocze ogłoszenia w stylu: "sprzedam krowę, stuletnią ciupagę...". I rubryka matrymonialna: "84-letni wdowiec szuka żony". Górale do końca wierzą w swoją męskość.

Inne twoje miejsca?

- Teatr Witkacego. Nic nie zmieniło się tam od lat. Ludzie - jak kiedyś - przed spektaklem piją herbatę z samowara, a po sztuce dyrektor wychodzi na scenę i osobiście dziękuje gościom: "całuję rączki pani burmistrzowej...". Do Żabiego Dworu, gdzie zakopiański zegarmistrz ma knajpę, chodzimy zjeść najpyszniejszy schabowy na świecie. Miejsce osobliwe.

Zaraziłaś się sztuką góralską?

- Szukam malowideł na szkle z 20-lecia międzywojennego i szkiców Witkacego, które ukryte są po domach. Pilnie poszukuję też prac Władysława Trebuni-Tutki. Kolejny świr: haft. Mam przepięknie ręcznie haftowaną pościel z parzenicami i gaździkami.

Inność tego miejsca przyciąga ceprów. Spotkałaś wielu ludzi, którzy mówią: "kupię sobie bacówkę albo chałupę, założę pensjonat i zacznę życie od początku..."?

- Warszawiacy, nakręceni jak sprężyna, wyobrażają sobie, że w górach stres mija. Duże aglomeracje nie dają ludziom wrażliwym tego, co może zaoferować prowincja. Możesz uciec, zwolnić, zaszyć się. Bliskość gór jest lepsza niż prozac. Chociaż pewnie nie dla wszystkich, góry trzeba kochać.

Jesteś gotowa ułożyć tu sobie życie?

- Już tyle razy byłam pewna scenariuszy na przyszłość. Chciałam być socjolożką, a rzuciłam studia po roku. Wybierałam mężczyzn na całe życie, a potem opłakiwałam rozstania. Nienawidziłam Warszawy, po czym z Wrocławia przeprowadziłam się do stolicy. Żyję na walizkach i wcale przed tym nie uciekam. Nie chcę zmuszać do deklaracji ani siebie, ani ludzi, z którymi żyję. Dobrze mi tak, jak jest. Boję się tylko mieć pewność, że to na zawsze. Mam cudowną rodzinę. Udało się zbudować szczęśliwy dom. Wszystko jeszcze przede mną.

Rozmawiała Marta Bednarska

Twój STYL 3/2011

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy