Reklama

Głos Ameryki

Prezydent Obama konferuje z nią o podatkach. Dalajlama - o zagrożeniu globalizmem. A internetowa gazeta, którą stworzyła po pięćdziesiątce, to dziś największy portal opiniotwórczy, na którym wzorują się niemal wszyscy. W „Twoim STYLU” Arianna Huffington, emigrantka z Grecji, opowiada, jak została idolką Amerykanek i jedną z najbardziej wpływowych kobiet świata.

Kobiety ją podziwiają, mężczyznom imponuje jej talent do zarabiania pieniędzy. Arianna Huffington została milionerką w ciągu kilku ostatnich lat dzięki portalowi informacyjnemu Huffington Post, który stworzyła od zera według swojego pomysłu. Miała wtedy 55 lat. Początkowo jej witryna była krytykowana: "Kobieta na czele politycznej gazety internetowej? To się nie uda!". Dziś HuffPost czytają miliony ludzi, portal ma kilka wydań zagranicznych, a Arianna stała się dla Amerykanek idolką.

Ambicja i siła przebicia były jej atutami już w młodości. Jeszcze jako nastolatka wychowana w Grecji postanowiła, że skończy Cambridge. Nie miała na to pieniędzy, ale zdobyła stypendium i wyjechała do Wielkiej Brytanii. Skończyła zaledwie 21 lat, gdy została pierwszym w historii tej uczelni obcokrajowcem wybranym na prezesa słynnego klubu dyskusyjnego Cambridge Union. Dwa lata później napisała debiutancką książkę "The Female Woman" (Kobieca kobieta), w której polemizowała z radykalnym feminizmem (przetłumaczono ją na jedenaście języków). Jej kolejne książki również zostały docenione przez czytelników. Do Nowego Jorku przyjechała po trzydziestce i szybko zdobyła tam sławę jako komentatorka polityczna.

Reklama

Gdy wyszła za mąż za amerykańskiego kongresmena i milionera Michaela Huffingtona, nie zrezygnowała z pracy i nie przestała pisać książek. Na podstawie jednej z nich w Hollywood powstał film "Picasso: twórca i niszczyciel". Ostatnio Arianna ma coraz więcej znajomych wśród wpływowych polityków. Nieprzypadkowo. Jej ambicje nie kończą się na dziennikarstwie. W 2003 r. walczyła z Arnoldem Schwarzeneggerem o urząd gubernatora Kalifornii. Mieszkańcy tego stanu żałowali potem, że przegrała, bo w przeciwieństwie do "byłego Terminatora" wciąż ma opinię poważnego gracza, a jej życiu nie towarzyszą skandale.

Czy Arianna spróbuje jeszcze sił w polityce? Ona tego nie wyklucza, a wielu komentatorów uważa, że świetnie by się do tego nadawała. Zarówno przyjaciele, jak i wrogowie opisują ją tymi samymi słowami: "Ambitna, błyskotliwa, apodyktyczna i niewiarygodnie skuteczna. Potrafi przyznać się do błędów i umie się na nich uczyć".

Często powtarza pani, że bez porażki nie ma sukcesu. Dużo miała pani tych porażek?

Arianna Huffington: - Mnóstwo! I to na każdym etapie życia. Do bardziej spektakularnych należało poszukiwanie wydawcy mojej drugiej książki After Reason (Wyczerpane argumenty - red.). Mieszkałam wtedy w Londynie, miałam 25 lat, a za sobą świetnie przyjęty przez krytykę i czytelników debiut The Female Woman. Myślałam już o sobie: "Jestem pisarką". A tu nagle się okazało, że na moją drugą książkę nie ma chętnych. Dostałam w sumie 37 odmów! Gdzieś tak po 25. urodzinach sytuacja zrobiła się naprawdę kiepska, bo skończyły mi się pieniądze na życie. Zastanawiałam się, czy nie powinnam zmienić profesji. W takim nastroju szłam ulicą St. James w Londynie. Gdy mijałam siedzibę banku Barclays, coś mnie tknęło. Weszłam do środka uzbrojona jedynie w moją grecką przebojowość i poprosiłam o rozmowę z menedżerem. Ian Bell - nigdy nie zapomnę tego nazwiska! - wysłuchał mojej historii i... udzielił mi pożyczki bez żadnego zabezpieczenia! Te pieniądze zmieniły moje życie. Pozwoliły przetrwać kolejne 13 odmów i doczekać chwili, gdy jeden z wydawców się odezwał. Druga książka ugruntowała już na dobre moją pozycję jako pisarki.

Zawsze była pani tak zdeterminowana?

- Życie mnie nauczyło, że taka strategia się opłaca. Nieraz się przekonałam, że sukces często dzieli od porażki jedynie stopień naszej wytrwałości w dążeniu do celu. W kryzysowych sytuacjach pomagały mi też dwie inne zasady: nigdy nie marnuj czasu i nie pozwalaj sobie na strach. W bajkach w najtrudniejszym dla bohaterów momencie zjawia się dobra wróżka, które pomaga wyjść na prostą. Mam teorię, że w życiu też istnieją "dobre wróżki", tyle że trzeba samemu wykazać inicjatywę, by do nich dotrzeć.

A jakieś marzenia się pani nie spełniły?

- Kilka, ale nie zadręczam się tym. W dniu czterdziestych urodzin dokonałam rachunku sumienia i przestałam się martwić o rzeczy, których wciąż nie zrobiłam, choć planowałam. Na przykład, że nauczę się jeździć na nartach czy biegle mówić po niemiecku. I to mi dało poczucie wyzwolenia.

Słynie pani z szybkiego podejmowania decyzji, których podobno pani nie żałuje, nawet gdy okazują się błędne. Od dziecka była pani taka zdecydowana?

- Są przesłanki, by tak sądzić. (śmiech) Wyniosłam to z domu. Urodziłam się w Atenach w rodzinie dziennikarskiej. Ojciec był redaktorem i biznesmenem. Wciąż powoływał do życia nowe tytuły. Większość z nich upadała, ale się nie zrażał. To mnie nauczyło, że jedna klęska nie jest jeszcze przegraną. Wiele moich późniejszych decyzji zawodowych to pochodne tamtych doświadczeń. A determinacja? Taki chyba mam temperament. Pamiętam np., że w połowie przyjęcia z okazji moich piątych urodzin usiłowałam wyprosić z domu gości, bo urodzinowe zamieszanie nie pozwalało mi dokończyć ciekawej książki. A ja uwielbiałam czytać, od kiedy nauczyłam się liter.

Dziś często się słyszy, że sukces osiągają ludzie, którzy mają plan na życie? Pani miała?

- I tak, i nie. Sporo tego, co okazało się dla mnie ważne, było wynikiem przypadku. Dotyczy to też mojej kariery pisarskiej. Nie planowałam jej. Pierwszą książkę napisałam, bo zadzwonił do mnie wydawca, który obejrzał przypadkiem w telewizji debatę o feminizmie z moim udziałem. Powiedział: "Niech pani opisze swoje poglądy w książce. To coś oryginalnego". Kończyłam właśnie Cambridge i pomyślałam: czemu nie? Planowałam podyplomowe studia politologiczne na Harvardzie, ale sukces The Female Woman zmienił bieg mojego życia. Zachciało mi się zostać pisarką. Plan był ryzykowny, ale matka mnie wsparła i uwierzyłam, że dam radę.

Pochodzi pani ze szczęśliwego domu?

- Nie wiem. Ciągle brakowało w nim pieniędzy. Mieszkaliśmy z rodzicami, bratem i siostrą w jednopokojowym mieszkaniu. Do tego ojciec był kobieciarzem, co rodziło wiele napięć. Mama czekała, by się zmienił. On uważał jednak, że romanse to jego prywatna sprawa. Skoro nie opuścił rodziny, wszystko jest w porządku. Rodzice się rozeszli, gdy miałam 11 lat. Mama pokazała mi wtedy, co znaczy siła charakteru. Żeby zapłacić za moją szkołę, wyprzedała całą swoją biżuterię. Pamiętam, jak któregoś dnia zaniosła do lombardu ostatnią parę złotych kolczyków. Pomimo trudności nigdy jednak nie ograniczała moich ambicji. Gdy jako 15-latka zobaczyłam w gazecie zdjęcie uniwersytetu w Cambridge i powiedziałam, że chciałabym tam studiować, wszyscy się ze mnie śmieli z wyjątkiem mamy. Bezgranicznie we mnie wierzyła. I wciąż powtarzała: "Arianno, w życiu nie można się bać". Taka była mantra mojego dzieciństwa. W ustach mojej mamy to zdanie miało swoją wagę - w czasie wojny ratowała Żydów, ryzykując życie.

Opowiedziała pani o tym?

- Tak. Mama przemycała żydowskie dzieci z miasteczka, w którym wtedy mieszkała, do pobliskiej leśniczówki. I raz o mało nie wpadła. Niedługo po tym, jak przywiozła dwie żydowskie dziewczynki, pod leśniczówkę podjechali Niemcy. Dzieci udało się szybko ukryć, ale hitlerowcy ustawili wszystkich dorosłych na podwórku, wymierzyli w nich karabiny i zażądali ujawnienia, gdzie są Żydzi. Mama, która mówiła biegle po niemiecku, zachowała zimną krew. Wystąpiła przed szereg i spokojnym głosem oświadczyła, że to jakieś nieporozumienie. Że przyjechała do leśniczówki po świeże mleko dla swoich chorych dzieci i nie ma pojęcia, o jakich Żydach mowa. Była na tyle przekonująca, że Niemcy odjechali. Jej zdecydowanie zawsze robiło wrażenie na ludziach. 

Matka zawsze była dla pani autorytetem?

- Tak. I nie wstydzę się tego, że mieszkała ze mną przez większą część mojego dorosłego życia. Była przy mnie, gdy wychodziłam za mąż, rodziłam dzieci, rozwodziłam się. Zawsze otaczało mnie jej wsparcie i miłość. Cokolwiek się działo, powtarzała: "Arianno, uda ci się". A jeśli mi się nie udawało, nigdy nie okazywała dezaprobaty. Zazwyczaj słyszałam coś w rodzaju: "Nie przejmuj się, następnym razem będzie OK". Mama była najbardziej uczynną, życzliwą i hojną osobą, jaką znałam. Lubiła ludzi, wielu pomagała. Po jej śmierci w 2000 roku długo nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak będę bez niej żyć. Miałam już wtedy 50 lat, a poczułam się jak drzewo, które nagle ktoś pozbawił korzeni. Nadal mi jej brakuje.

Podobno teraz mieszka pani z siostrą?

- Zgadza się. To taki grecki model relacji rodzinnych: w mojej ojczyźnie spokrewnione kobiety zawsze się wspierają. Moje relacje z córkami też są bardzo bliskie. Podobnie jak moja matka powtarzam im często: "Zawsze będę po waszej stronie, możecie na mnie liczyć bez względu na okoliczności". Opiekujemy się więc sobą nawzajem, trwamy przy sobie w trudnych chwilach. W dzisiejszych czasach każda kobieta powinna mieć taki rodzinny krąg wsparcia, bo świat chyba nigdy dotąd nie wymagał od nas tak wiele. Wychowujemy dzieci, robiąc kariery. I staramy się jeszcze przebijać przez szklany sufit. Sporo tego. Czasem trudno dać wszystkiemu radę w pojedynkę. 

Pani od najmłodszych lat szła przez życie jak burza. W jaki sposób została ani przewodniczącą elitarnego Klubu Dyskusyjnego w Cambridge? Nie udało się to przed panią żadnemu studiującemu tam obcokrajowcowi.

- Sama byłam zaskoczona, że sprawy zaszły tak daleko, bo zapisałam się do tego klubu, by przełamać lęk przed publicznymi wystąpieniami. Od dzieciństwa czułam się sparaliżowana, gdy miałam coś wygłosić przed większą grupą. Miałam też kompleksy z powodu greckiego akcentu. Wymyśliłam sobie, że najlepszym lekarstwem będzie konfrontacja z tymi problemami. Narzuciłam sobie rygor, że na każdym spotkaniu klubu muszę zabrać głos. I brałam udział we wszystkich dyskusjach, niezależnie od tematu. Tak zdobyłam opinię osoby, która na każdy temat ma coś do powiedzenia. (śmiech)

Ta opinia ciągnie się za panią do dziś. W Stanach mówi się, że jest pani doskonałym mówcą, choć nie pozbyła się pani greckiego akcentu.

- Wciąż go słychać?! Ratunku! (śmiech) A serio, to dla mnie kolejny dowód, że nie trzeba być doskonałym, by robić w życiu wielkie rzeczy. Mój "nieamerykański" akcent długo był dla mnie problemem Aż do dnia, gdy spotkałam Henry’ego Kissingera (były sekretarz stanu USA - red.), który mi powiedział: "Arianno, nigdy nie wątp w korzyści, jakie może ci przynieść fakt, że Amerykanie cię czasem nie zrozumieją". (śmiech)

Pani kariera pisarska w Wielkiej Brytanii rozwijała się bardzo obiecująco. Skąd w ogóle pomysł przeprowadzki do USA?

- Jest pani gotowa na pełną szczerość? Z nieszczęśliwej miłości. To dość przewrotna historia. Gdy miałam dwadzieścia kilka lat, zafascynował mnie facet, którego osobiście nawet nie znałam. Bernard Levin pracował dla "London Timesa" i pisał - jak wówczas sądziłam - najciekawsze teksty pod słońcem. Wycinałam z gazet jego artykuły, robiłam z nich notatki, a niektórych nawet uczyłam się na pamięć. Mówię serio. Postawiłam sobie za cel poznać go i pracować z nim. Byłam początkującą pisarką, gdy w końcu nas sobie przedstawiono. Sprawy dość szybko potoczyły się w ten sposób, że byliśmy potem razem przez kilka lat. Byłam w siódmym niebie - zdobyłam faceta, którego podziwiałam! Ale gdy skończyłam trzydziestkę, dotarło do mnie, że chcę mieć dzieci, a Bernard, niestety, tylko koty. Stoczyłam z sobą walkę i w końcu podjęłam decyzję, że odchodzę. Bałam się, że nasza historia zmieni się w melodramatyczną serię rozstań i powrotów. Że jeśli nie wyjadę gdzieś daleko, wrócę do niego. I... postanowiłam uciec przed tą miłością właśnie do Nowego Jorku. Tam szukałam zapomnienia w pracy dziennikarskiej. Dziś myślę, że to wszystko było bardzo potrzebne. Bez tej porażki uczuciowej nie byłoby w Ameryce ani mnie, ani moich córek, ani Huffington Post.

Tak się pani ułożyło, że rozstała się pani również z Michaelem Huffingtonem, mężem poznanym już w USA i ojcem pani dzieci.

- Ten rozwód był prawdopodobnie najboleśniejszym doświadczeniem mojego życia. Córki miały wtedy 6 i 8 lat i przeżyły rozpad naszej rodziny dużo gorzej, niż się spodziewałam. Jako nastolatki obie walczyły potem z anoreksją. Dziś najważniejsze jest dla mnie to, że udało nam się wspólnie pokonać ten problem. I że mam z córkami dobre relacje.

Miała pani jakiś szczególny patent na ich wychowanie?

- Chciałam być jak moja matka. Zależało mi, by czuły się przeze mnie akceptowane nawet wtedy, gdy same nie akceptowały tego, co robiły. Starałam się też wpoić dzieciom, że warto pomagać innym, bo to daje siłę do rozwiązywania własnych problemów. Zabierałam je na przykład na akcje dobroczynne. Pamiętam, gdy raz pojechałyśmy do Centrum Pomocy Dzieciom w Anacostia koło Waszyngtonu. Mieszkały tam dzieciaki z rodzin patologicznych. Jedna z dziewczynek akurat obchodziła urodziny. Moja córka obchodziła swoje kilka dni wcześniej - miała wielki tort w kształcie Małej Syrenki, dziesiątki balonów, przyjęcie, prezenty. A ta dziewczynka z przytułku tylko małą świeczkę wetkniętą w pączka. Po powrocie do domu moja córka poprosiła, żebym oddała tamtej dziewczynce wszystkie jej prezenty. To zdarzenie pozwoliło jej zrozumieć więcej niż sto pogadanek o tym, że potrzebującym warto pomagać.

Kilka lat temu napisała pani książkę On Becoming Fearless in Love, Work and Life (Jak nabrać odwagi w miłości, pracy i w życiu - red.). Podobno wymyśliła ją pani właśnie dla swoich córek.

- To prawda. Dziś moje córki są już dorosłe. Christina ma 23 lata, Isabella 21. Obie studiują w Yale. Gdy pisałam tę książkę, dopiero wchodziły w dorosłość i w ten sposób chciałam je natchnąć wiarą w siebie, odwagą. Przekonać, że w życiu warto podejmować ryzyko. Przyszłość pokaże, czy mi się udało, ale mam wrażenie, że to była dobra robota. (śmiech)

Idą w pani ślady?

- Isabella chyba nie, pasjonuje się sztuką. Ale Christina próbuje sił w dziennikarstwie, więc kto wie. Ma już nawet za sobą mocny debiut. Wytropiła i opisała aferę mobbingową, która zdarzyła się w jej uniwersyteckim kampusie.

Za swoje najważniejsze osiągnięcie zawodowe uważa pani Huffington Post?

- Zdecydowanie tak. I nie chodzi mi nawet o sukces finansowy, ale przede wszystkim o to, że po pięćdziesiątce nie bałam się zacząć od zera pracy nad nowym, ryzykownym projektem, którym był właśnie HuffPost. Debiutowi mojej witryny towarzyszyły zresztą bardzo różne opinie. Niektórzy recenzenci próbowali deprecjonować pomysł. Ktoś napisał, że "zanosi się na połączenie romantycznej komedii i westernu", bo chciałam pisać zarówno o sprawach kobiet, jak i o polityce na szczytach władzy. Rok później autor tej opinii przysłał mi e-mail z pytaniem, czy mógłby dla mnie pisać. Zgodziłam się, nie jestem małostkowa. Choć nie kryję, miałam wtedy dziką satysfakcję.

Jak wpadła pani na pomysł HuffPost, czyli gazety, którą tworzą przede wszystkim blogerzy?

- To było w 2006 r. Blogi ludzi o różnorodnych poglądach wydały mi się po prostu interesującym narzędziem wymiany opinii. W Grecji zazwyczaj dyskutuje się przy kuchennym stole. I HuffPost wyobraziłam sobie właśnie jako taki wirtualny stół, przy którym będą się odbywać dyskusje o ważnych i mniej ważnych sprawach.

Dlaczego, gdy starała się pani o urząd gubernatora Kalifornii, nazwano panią "hybrydą"?

- Ten pseudonim wymyśliłam sobie sama. Wziął się stąd, że Arnold Schwarzenegger, z którym wówczas rywalizowałam, przyjeżdżał na spotkania z wyborcami swoim osławionym paliwożernym hummerem. A ja toyotą prius, czyli energooszczędnym autem hybrydowym. Ale jest i mniej dosłowny aspekt tego pseudonimu. Podczas jednej z debat Arnold sugerował, że powinnam pijać więcej kawy bezkofeinowej, co w domyśle znaczyło, że działam w stanie zbytniego pobudzenia. Jak się wyraził, "żadna zrównoważona kobieta nie ośmieliłaby się rywalizować z mężczyzną takim jak on". To wtedy wygłosiłam zdanie: "No cóż, panie Schwarzenegger, możliwe, że jestem hybrydą". Pamiętam, że po tym wystąpieniu otoczył mnie tłum kobiet, które dziękowały, że biorę udział w wyścigu z mężczyzną o tak skostniałym wyobrażeniu o świecie.

Gdy odchodził ze stanowiska, wielu rozczarowanych nim wyborców żałowało, że nie zagłosowało wtedy na panią.

- Ameryka jest tu wciąż bardzo konserwatywna. Kobieta u władzy wielu wyborcom wydaje się czymś nie do pomyślenia. Niezależnie od tego, jaki ma program i co sobą reprezentuje.

W HuffPost sporym zainteresowaniem cieszą się ostatnio teksty skupione wokół tematu "Mniej stresu, więcej życia". Stosuje pani tę zasadę?

- Coraz częściej. Teraz na przykład bardzo dbam o sen. Cztery lata temu przekonałam się w sposób niemal tragiczny, czym może skończyć się chroniczne zarywanie nocy. Moja starsza córka wybierała w tym czasie studia i przez tydzień woziłam ją po kampusach. Gdy wróciłam do domu, czekało na mnie tyle zaległych spraw zawodowych, że straciłam poczucie czasu i siedziałam przy komputerze niemal bez przerwy. Przez kilka kolejnych dni nie miałam czasu na sen. Przebudzenie z amoku okazało się bolesne. Zemdlałam z przemęczenia, upadając, rozcięłam sobie głowę i złamałam kość policzkową. Od tamtej pory sen stał się dla mnie święty. Kiedy się wyśpię, jestem bardziej kreatywna, mam wyższą samoocenę i nie czuję strachu przed podejmowaniem ryzykownych decyzji, co pojawia się czasem, gdy jestem przemęczona. Sprawdziłam też wielokrotnie, że jeśli prześpię się przed rozwiązaniem trudnej sprawy, z reguły podejmuję trafne decyzje. John Steinbeck miał zwyczaj mawiać: "Problem, który cię dręczy wieczorem, zniknie o poranku, jeśli tylko popracuje nad nim sen". I ja się z tym zgadzam w stu procentach. Dlatego dziś, gdy idę spać, wyłączam telefony. A dawniej zdarzało się, że byłam "dostępna" przez 24 godziny na dobę.

Ile ma pani tych telefonów. Podobno lubi pani gadżety elektroniczne?

- Coś w tym jest. Zawsze noszę przy sobie cztery telefony Black- Berry, bo tego wymaga ode mnie praca. Czy to jest uzależnienie od gadżetów? Takie mamy czasy, że musimy być nieomal nieustająco dostępni. A to wymaga dostępu do odpowiednich gadżetów.

Niedawno wystąpiła pani na konferencji TED. Często też spotyka się pani z kobietami, które zachęca do przebijania się przez szklany sufit. Co im pani mówi?

- To samo, co mówię sobie, gdy czuję, że obawy odbierają mi chęć działania: wypędźcie z głowy tę koszmarną współlokatorkę, która zatruwa was opowieściami o waszych wadach i niedoskonałościach. To nie pozwala wam żyć, dostrzec pełni waszych możliwości. Gdy macie ochotę czymś się zamartwiać, pamiętajcie, co o lęku i obawach pisał Montaigne: "Przeżyłem wiele straszliwych doświadczeń, tyle że większość z nich nigdy się naprawdę nie wydarzyła".

Eliza Sarnecka - Mahoney 

TWÓJ STYL 6/2013



Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: USA | polityka | dziennikarze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama