Reklama

Co z tym życiem?

Rozstała się z mężem, została sama z dziećmi. Powoli odzyskiwała pion. Niby nic - wiele kobiet tak ma, a jednak może dlatego, że pracuje w telewizji, stała się symbolem. Twardej baby, która się nie poddaje i nie musi mieć obok mężczyzny, żeby żyć.

Zaczęły przychodzić listy: "Jest Pani dla mnie przykładem", pisały kobiety, a potem opowiadały jej swoje życie. Trudne. To z tych opowieści powstała książka " Co z tym życiem? ". Kinga Rusin, kobieta po przejściach, i Małgorzata Ohme, psychoterapeutka, rozmawiają w niej o tym, co ważne: o rodzinie, kryzysach, zdradzie, samotności. Kingę Rusin debiutującą w nowej roli przedstawia Jacek Szmidt.

Twój STYL: Kinga R. radzi kobietom, jak żyć. To nieostrożność czy odwaga?

Kinga Rusin: Kinga R. nie radzi, tylko rozmawia z kobietami o życiu. To różnica. Ta rozmowa i tak się odbyła. W listach od osób, które z jakiegoś powodu mi zaufały.

Reklama

Pamiętasz moment, gdy cię to przerosło?

- Po "Tańcu z gwiazdami" namówili mnie, żebym założyła stronę internetową. Była na niej zakładka "kontakt". Trochę się bałam, bo jak patrzę na komentarze na mój temat w internecie, to one do kontaktu nie zachęcają. Ostrożnie zaczęłam czytać korespondencję. Myślałam, że będą złośliwe uwagi o programie, prośby o autograf, a tu nagle... listy. Nie maile, parę zdań, tylko epistoły o ludzkich problemach.

Ile? Sto, tysiąc?

- Założyłam osobną teczkę "odpowiedz" i po jakimś czasie było w niej prawie sześć tysięcy listów.

Odpisywałaś?

- Próbowałam, ale nie wiedziałam jak. W telewizji doradcy uczą: "Bądź dla widzów miła, ale nie angażuj się". Ale to nie byli "widzowie". Co miałam pisać: "Przeczytałam Pani 10-stronicową opowieść o nieudanym życiu i serdecznie pozdrawiam"? Pokazałam kilka z tych historii znajomej terapeutce, a ona mówi: Kinga, to nie są sprawy dla ciebie, to problemy dla psychoanalityka.

Więc postanowiłaś zostać psychoanalitykiem?

- Mnie się nie chce żartować, bo takie historie są ciężkie jak kamień. Pamiętam, że pojechałam z córkami na Mazury i wzięłam ze sobą komputer. Po paru dniach dzwoni mama: "Co robisz?". A ja, że leżę na łóżku, czytam te listy i próbuję to jakoś ogarnąć. "Dziewczyno, ty zwariujesz!". Wiesz, po takim programie jak Taniec... dostaje się od ludzi dużo dobrej energii. OK, czasem ktoś wyśmieje, szpilę wsadzi, ale z reguły jest wsparcie. I ja mam dług wdzięczności. Wtedy pomyślałam, żeby to zebrać w książce. Jednak dopiero gdy poznałam Małgorzatę Ohme, psychoterapeutkę, nabrałam odwagi. Bo Małgosia powiedziała, że to ma sens.

Jakaś opowieść przeważyła?

- Może list od pani, która prowadzi kiosk w miasteczku? Pisała, że przychodzą do niej ludzie się wygadać, kupują gazetę i zwierzają się ze swoich kłopotów. "A Pani nawet nie wie, jaką ja mam potrzebę opowiedzieć o swoich, tylko że mnie nie ma komu wysłuchać".

Ale dlaczego ty masz być wybrańcem? Że byłaś zdradzona, zostałaś sama z córkami? "A co to za wyróżnienie?", zapytają ludzie. Tysiące kobiet sobie z tym radzą.

- Nie wiem. Ja nie obnosiłam się z moimi małżeńskimi problemami, ale gazety mi nie darowały, wszystko zostało opisane ze szczegółami. Może jak się coś takiego zdarza "pani z telewizji", to bardziej działa na wyobraźnię? Bo niektórym się wydaje, że ci z telewizji są z innej gliny, że ich życie jest jak bajka. Gdy się więc przewraca ktoś znany, może inni myślą: świat jest sprawiedliwy. Ktoś mi powiedział: "Tobie się zdarzyło coś, o czym wiele samotnych kobiet marzy: wprawdzie się przewróciłaś, ale potem wstałaś i pokazałaś, że dasz radę". A mnie do dzisiaj dziwi to, że znalazłam w sobie siłę.

Powiedz to dziewczynie z małego miasta, która mieszka u rodziców i żyje z pensji 1200 złotych. Ona pewnie myśli: gdybym miała takie życie jak Rusin, to bym tego łobuza pogoniła w pięć minut. W książce jest przecież list: "Patrzę na twoją twarz pełną sukcesu i zastanawiam się, ile kobiet nienawidzi cię za to".

- Tak, ja mam łatwiej: wykształcona, mam zawód, dom, żyję w wielkim mieście... Ale w chwilach, gdy ci się wali świat, to nie jest najważniejsze. Wtedy, pięć lat temu czułam, że zaczynam od zera, siadałam na podłodze w tym dużym domu i płakałam, nie miałam siły wstać. I myślę, że my, kobiety po przejściach, mamy coś wspólnego: poczucie, że grunt się usuwa spod nóg, że nie ma żadnego podparcia.

Co sprawia, że kobieta podnosi się z podłogi?

- Najpierw odpowiedzialność: bo do pracy trzeba, bo dzieci. Uczyłam się też zauważać siebie, szukałam rzeczy, które mnie cieszą, takich nagród za to, że wciąż żyję. Przemeblowałam dom tak, jak chciałam. W ogrodzie posadziłam kwiaty. Wciąż myślałam: czego chcę, co by mi sprawiło przyjemność? Więc jakieś wystawy, koncerty, to, co dotąd w domu uważało się za "fanaberie". Kiedyś nie lubiłam biegać, a teraz wgrałam sobie na iPoda ulubioną muzykę i biegnąc, słucham. Poczułam, że znów jestem...

I...?

- Gdy zostałam sama z dziećmi, całkiem dobrze działała moja agencja PR. Robiliśmy imprezy dla firm. Ja tej pracy nie doceniałam, mąż wpoił mi, że to mało ważne...

A co było ważne?

- DOM. Żeby było czysto, żeby z obiadem zdążyć i zakupy po drodze, jogurt truskawkowy i kabanosy, bo się skończyły. Więc wprawdzie mam firmę na drugim końcu miasta, ale ja ten obiad wydam, posprzątam, a potem jeszcze raz pojadę dokończyć pracę. A ta praca, taka z doskoku, dawała efekty. Gdy więc się otrząsnęłam po rozstaniu, poszłam do banku i spytałam, na jaką kwotę mogę na moją firmę dostać leasing. I wiesz, kupiłam sobie BMW. Siedziałam w tym pięknym samochodzie i mówiłam na głos: zobacz, zarobiłaś, nie jesteś taka słaba, stać cię na niego!

Ja wam pokażę!?

- A tak. Złość jest dobrym źródłem energii. Dużo gorsza jest apatia, bezruch, czarne myśli: jestem beznadziejna, gruba, głupia.

Co jeszcze może pomóc w kryzysie?

- Ktoś, kto ma dla nas sympatię i cierpliwość, żeby wysłuchać. Prawdziwy przyjaciel to skarb. Gdy wiesz, że jest jakaś ręka, którą możesz złapać, wychodząc z tunelu, to żyjesz. Ja kilka takich osób miałam, że gdy dzwoniłam: "Chcę pogadać", to słyszałam: "Jadę", a nie "Nie mam teraz czasu".

W twojej książce pojawi się myśl, że rozstanie bywa wybawieniem.

- Rozpad związku uwalnia siły do tego, żeby wszystko zmienić i żyć dla siebie, nie dla innych. Dostawałam takie listy: "Miałam tak jak ty: dom, rodzinę, myślałam że Pana Boga za nogi trzymam, aż nagle wszystko się rozpadło i teraz robię to, co zawsze chciałam robić, a nie to, co muszę".

Ale są jeszcze dzieci. Masz czasem myśl, że cierpią, bo nie zadbałaś o całość waszej rodziny? Że gdybyś się bardziej starała, to może wszystko dalej by funkcjonowało? Napisałaś takie zdanie: "Poczucie winy, budzę się z nim i zasypiam".

- Oczywiście, kobieta odruchowo myśli: może to przeze mnie, może nie byłam dość dobra? Podoba mi się to określenie Małgosi Ohme "kobieta niewystarczająco dobra". Tylko że ja poczucie winy miałam nawet wtedy, gdy najwięcej rodzinie dawałam. Cały czas czułam się niewystarczająco dobrą matką, żoną, kochanką... Byłam czterodaniową gospodynią domową, wydawało mi się, że odgrzewanie zupy ambitnej kobiecie nie przystoi. Więc teraz, gdy raz jest w domu obiad, a innym razem gołąbki ze słoika, też czuję się winna. Ale coraz mniej.

A nie masz potrzeby, skoro tata z wami nie mieszka, być dla Poli i Igi i ojcem, i matką?

- Każda matka, która zostaje sama, próbuje udowodnić dzieciom, że mama ogarnia, że będzie tak, jak dawniej. Żeby się waliło i paliło, proszę bardzo: jedziemy na wakacje, i na konie, i do restauracji na obiad... Więc dwa razy więcej czasu, dwa razy więcej energii.

Cały wywiad przeczytasz w najnowszym numerze magazyn "Twój STYL".

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy