Reklama

Carla Bruni: Razem jesteśmy silne

Była już rozchwytywaną modelką, skandalistką, pierwszą damą Francji. Teraz, po czterech latach przerwy, Carla Bruni wraca do tego, co kocha najbardziej – do muzyki.

Umawia się ze mną w hotelu w samym centrum Paryża. Ma na sobie dżinsy, prostą, dopasowaną koszulę i wysokie szpilki. Na twarzy niemal niewidoczny makijaż. Ten ascetyzm tylko podkreśla jej klasyczną urodę. Kiedy wchodzę, od razu pyta, czy nalać mi wody, i przyznaje, że nigdy nie była w Polsce, ale premiera jej nowego albumu jest świetnym pretekstem do tego, żeby to nadrobić. "French Touch", który ukaże się 6 października, to pierwszy w jej karierze zbiór coverów.

Depeche Mode, The Rolling Stones, AC/DC, The Clash. Zaskoczyłaś mnie. Do tej pory kojarzyłaś mi się z subtelną francuską piosenką.

Reklama

Carla Bruni: - W głębi duszy jestem rock’n’rollową dziewczyną. (śmiech) Piosenki, które wybrałam do tego albumu, znają wszyscy, nie tylko fani rocka. Bo kto nie słyszał "Enjoy the Silence" Depechów? Albo "Highway to Hell" AC/DC? Ja odarłam te utwory z ich rockowego ducha, nadałam im trochę delikatności. Chciałam, żeby ten album był prosty. Najprostszy, jak tylko się da. Lubię prostotę w muzyce i w modzie.

W twoim wykonaniu niektóre z tych przebojów stały się melancholijne.

- Ta sama sukienka będzie miała inny charakter w zależności od osoby, która ją nosi. Podobnie jest z piosenkami. Nagrywając je, wyobrażałam sobie, że to ja napisałam słowa - co oczywiście jest z mojej strony wyrazem wielkiej arogancji, bo tylko geniusze mogli napisać tak dobre utwory. (śmiech) Ale tylko w ten sposób mogłam sprawić, że staną się bardziej prywatne, wręcz intymne.

Zrobiłaś covery anglojęzycznych hitów, jednak album zatytułowany jest "French Touch", czyli francuski dotyk.

- Ten krążek jest trochę francuski, bo jestem Francuzką i mam męża Francuza, ale jest też trochę włoski, bo pochodzę z Włoch. Urodziłam się w Turynie, z rodziną przeniosłam się do Paryża w połowie lat 70. Byłam wtedy kilkuletnią dziewczynką.

Po angielsku śpiewa się trudniej?

- Łatwiej. Francuski to dobry język dla literatury, bo jest bogaty, ale śpiewa się w nim ciężko. Nie jest tak rytmiczny jak angielski ani tak melodyjny jak włoski. Po włosku możesz przeczytać menu, a będzie brzmiało, jakbyś śpiewała piosenkę. "Pomodoro", "spaghetti", "risotto" - słyszysz to?

Spodobało mi się twoje wykonanie "Stand By Your Man" Tammy Wynette.

- Kocham ten utwór! Jest taki romantyczny. A przede wszystkim prawdziwy. Tammy śpiewa, że czasami trudno jest być kobietą i dawać całą swoją miłość jednemu mężczyźnie, ale jeśli zdecydujemy się na bycie z kimś, to trzeba przy swoim mężczyźnie stać murem. Zgadzam się z tym w stu procentach, chociaż sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że ja też potrafię być taką kobietą. Pewnie dlatego zostałam mężatką dopiero po czterdziestce. (śmiech)

Znasz artystów, których piosenki wykonujesz?

- Większość z nich. Świetnie bawiłam się na występach Lou Reeda, wielokrotnie widziałam Rolling Stonesów i AC/DC. Uwielbiam rockowe koncerty, można się na nich wyskakać, wyszaleć... W ten sposób spędziłam sporą część mojej młodości. Zawsze słuchałam bardzo różnej muzyki. Nie tylko rocka, ale także jazzu, folku, nawet metalu.

Właśnie wyobraziłam sobie ciebie na koncercie Black Sabbath.

- Mój syn też słucha metalu. Aurélien ma 16 lat i jest na etapie buntu oraz kontestacji. To pewnie zabrzmi dziwnie, ale cieszę się, że przechodzi taki okres. Uważam, że każdy młody człowiek powinien zakwestionować rzeczywistość, postawić sobie kilka ważnych pytań.

Konsultowałaś z nim ten album?

- Nie tyle konsultowałam, ile grałam mu utwory, nad którymi pracowałam. Zresztą nie tylko jemu, całej rodzinie. Mój mężczyzna i dzieciaki (Carla oprócz syna ma 6-letnią córkę Giulię ze związku z Nicolasem Sarkozym - red.) to moja pierwsza publiczność. Po ich reakcjach wiem, czy coś jest dobre, czy wymaga jeszcze pracy.

Dzieci lubią twoją muzykę?

- Giulia bardzo. A syn... w miarę. (śmiech) Jako fan brzmień spod znaku AC/DC uważa, że moja muzyka jest dobra do spania. Ale jeździ ze mną na koncerty. Córka też. Giulia jest jeszcze malutka, więc kiedy jestem na scenie, ona nie widzi piosenkarki, tylko mamę, która śpiewa. Nie rozumie, że tak pracuję.

Co w takim razie Aurélien myśli o twoim coverze "Highway to Hell"?

- Stwierdził: "Jakie to dziwne, teraz brzmi jak jazz. To wersja dla starych ludzi". Dlatego gdy dzisiaj ktoś pyta, co nagrywam, to odpowiadam, że muzykę dla starych ludzi. (śmiech)

Muzyka zabiera ci dużą część dnia?

- Sporą część nocy. Nie pracuję w dzień, ten jest zarezerwowany dla mojej rodziny. To bywa sporym wyzwaniem, bo dzisiaj poszłam spać o drugiej, a musiałam wstać o siódmej rano, żeby na ósmą zawieźć syna do szkoły. Doba jest krótka, a ja nie chcę realizować się zawodowo kosztem moich dzieci i mojego mężczyzny, więc za dnia jestem matką i żoną. Dopiero kiedy wszyscy śpią, mam czas dla siebie, jestem wolna. Kiedy nie miałam dzieci, pisałam między osiemnastą a północą. Nie musiałam nawet jeść kolacji, bo pochłaniała mnie muzyka. Gdy na świecie pojawił się mój syn, przesunęłam początek pracy na dziewiątą wieczorem. A potem wyszłam za mąż i teraz zaczynam o jedenastej, bo mój mężczyzna też chce spędzić ze mną trochę czasu. Robimy kolację, rozmawiamy z dzieciakami, potem kładziemy je do łóżek i jesteśmy już tylko dla siebie. Później on idzie spać, a ja pracować.

Godzenie pracy zawodowej i życia rodzinnego to problem nawet dla ciebie?

- Dla każdej kobiety jest to skomplikowane. Ja mam szczęście, że nie muszę jechać do biura i pracować od dziewiątej do siedemnastej. Z pewnością mam znacznie łatwiej niż większość matek, ale i tak bywa mi ciężko. Szczególnie gdy ruszam w trasę. Staram się dawać koncerty głównie podczas wakacji, bo wtedy mogę zabrać dzieci. Pewna świetna francuska dziennikarka Françoise Giroud mówiła: "Mężczyzna zawsze ma kobietę, która się nim zajmie. Kobieta nie ma". Zazwyczaj to kobieta jest prawdziwą głową rodziny.

Kiedy zostałaś pierwszą damą, musiałaś zrezygnować ze swojej kariery?

- Pewnie cię zaskoczę, ale nie musiałam. Co prawda nie mogłam jeździć w trasę, ale to był krótki moment w moim życiu i dobrze go wspominam.

Tęsknisz za nim?

- Ani trochę. (śmiech) Polityka mnie nie interesuje i nie rozmawiam na jej temat.

Nawet ze swoim mężem?

- Czasem dyskutujemy we trójkę z moim synem, który jest komunistą. I weganinem. Ma bardzo jasno sprecyzowane poglądy. Śpiewam mu rewolucyjne piosenki chilijskiego zespołu Inti-Illimani z lat 70. (w tym momencie Carla zaczyna śpiewać "El Pueblo Unido"). A on rewanżuje się, wykonując "Bella, ciao", utwór włoskich partyzantów i członków antyfaszystowskiego ruchu oporu z lat 40. Jeśli więc mówię o polityce, to głównie przez piosenki.

Syn pokazuje ci muzykę, której teraz słuchają nastolatki?

- Dzięki niemu jestem na bieżąco z rapem. (śmiech) Wiele się od niego uczę nie tylko w kwestiach muzycznych. Podpowiada mi, które książki warto przeczytać, i informuje, jakie ważne debaty - o których francuskie media milczą - toczą się obecnie na świecie. Zazdroszczę mu swobody w poruszaniu się po internecie, bo tam jest wszystko. Ja jestem przedstawicielką starej generacji...

W tym roku kończysz 50 lat. Jak radzisz sobie z upływem czasu?

- Starzenie się nie należy do przyjemności. Kiedyś ten proces był dla kobiet bardziej bolesny niż dla mężczyzn, ale to się zmieniło wraz ze zniknięciem różnych dysproporcji społecznych. Jeszcze kilka dekad temu byłyśmy tylko żonami i matkami, realizowałyśmy się w domu. A teraz? Ja pracuję, ty pracujesz, większość z nas pracuje. I zazwyczaj im jesteśmy starsze, tym więcej dokonań i sukcesów mamy na koncie. Tak jak mężczyźni. Poza tym kobiety dzisiaj bardzo o siebie dbają i robią wszystko, żeby pozostać w formie. A mężczyźni zaczynają łysieć, pojawia im się brzuszek. Ale dla nas wszystkich przerażające jest to, że życie mija tak szybko. Pięćdziesiąt lat? Nie mam pojęcia, kiedy to zleciało.

Być może uważasz, że starzenie się jest dla kobiet coraz mniejszym zmartwieniem, bo z tobą czas obchodzi się łaskawie?

- Piękno nigdy nie jest wieczne. Jeśli przez całe lata nazywają cię jedną z najładniejszych dziewczyn na świecie, to kiedy ta uroda powoli mija, boli jeszcze bardziej. W pewnym wieku większe znaczenie, a może i jedyne, ma to, co jest w środku. Wewnętrzne piękno. Są ludzie, którzy w młodości byli śliczni, a po latach zauważamy, że to wydmuszki, że są kompletnie nieinteresujący. Niektórym wiek dodaje uroku. Ja mam nadzieję, że nie tylko się starzeję, ale także cały czas dojrzewam. I że dzięki temu staję się ciekawszym człowiekiem.

O czym jeszcze marzy dojrzała kobieta?

- Chciałabym nagrać album z innymi kobietami. Zaczęłam o tym myśleć kilka miesięcy temu, gdy zmarła Anita Pallenberg (niemiecko-włoska aktorka i modelka - red.). Zadzwoniłam do mojej przyjaciółki, piosenkarki Marianne Faithfull, która była z nią bardzo blisko, i słuchając jej, stwierdziłam: jaki ona ma cudowny głos nawet przez telefon. Chciałabym z nią kiedyś coś nagrać. Zostawić jakiś ślad po nas. Ale zaprosiłabym do współpracy także osoby, których nie znam. Chcę dać głos kobietom i pokazać, że razem jesteśmy wielką siłą. To moje marzenie.

Iga Nyc

PANI 10/2017

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy