Reklama

Babski nie znaczy gorszy

Jest nazywana współczesną Jane Austen. Emily Giffin wydała pięć książek, które znalazły się na liście bestsellerów "New York Timesa". Teraz walczy o to, żeby literatura kobieca była traktowana poważnie.

Krytycy na komedii romantycznej "Pożyczony narzeczony" nie zostawili suchej nitki, ale widzowie byli innego zdania. Adaptacja książki Emily Giffin okazała się tegorocznym hitem kinowym, a aktorka Hilary Swank już kupiła prawa do sequela.

Amerykańska pisarka przyznaje, że to najlepszy okres w jej życiu. Dziesięć lat temu rzuciła pracę w dużej korporacji, wyjechała do Europy i postanowiła poświęcić się pisaniu.

PANI: Skończyła pani studia prawnicze, robiła karierę w tej branży. Czemu porzuciła pani ustabilizowane życie i postawiła wszystko na jedną kartę?

Reklama

Emily Giffin: Pytanie powinno brzmieć: dlaczego poszłam na studia prawnicze, skoro wiedziałam, że chcę być pisarką? Prawda jest taka, że stchórzyłam i zrezygnowałam z marzeń. Wybrałam praktyczny zawód. Szybko przekonałam się, że to nie dla mnie. Musiałam jednak spłacić kredyt studencki, więc nie mogłam zrezygnować z pracy. Swoją pierwszą książkę, która nie została nigdy wydana, pisałam w weekendy. Dopiero po pięciu latach udało mi się rzucić korporację i zostać "pełnoetatową" pisarką.

- Miałam 30 lat i potrzebowałam zmienić swoje życie. Taka decyzja nie przyszła łatwo, bo zawsze wybierałam bezpieczne rozwiązania. Bałam się, że jeśli mi się nie uda, będę musiała wrócić do firmy z podkulonym ogonem. Postanowiłam jednak zaryzykować.

Wyjechała pani do Londynu…

- Rozpoczynanie wszystkiego od nowa w miejscu, gdzie nikogo się nie zna, jest inspirujące. W Nowym Jorku miałam wielu przyjaciół, prowadziłam bujne życie towarzyskie. W Londynie byłam sama. To mi pomogło skupić się na pracy. I stworzyć postać mojej bohaterki Rachel, która tak jak ja dobiega trzydziestki i staje na rozdrożu. Tak powstała książka "Coś pożyczonego".

Tym razem udało się ją wydać.

- Miałam szczęście. Ale gdy mówię "szczęście", nie chcę sugerować, że to, co nam się przytrafia, to dzieło przypadku. Wierzę, że gdy kochasz to, co robisz, wierzysz w siebie i przede wszystkim ciężko pracujesz, przy kolejnej próbie będziesz mieć szczęście i osiągniesz cel.

Miewa pani wątpliwości, czy pisarstwo to dobry wybór?

- Każdego dnia. Na początku myślałam, że po wydaniu pierwszej powieści to się zmieni. Ale okazało się, że napisanie każdej kolejnej jest jeszcze trudniejsze. Jeśli raz znajdziesz się na liście bestsellerów, wszyscy oczekują od ciebie, że będziesz tam za każdym razem i to na jeszcze wyższej pozycji. Dlatego gdy zaczynam pisać, ogarniają mnie lęk i wątpliwości.

Jest pani matką, a swoją trzecią książkę napisała o dziewczynie, która nie chce mieć dzieci. Taka postawa wciąż budzi zdziwienie?

- Wydaje mi się, że to ostatnie tabu, które ciąży na kobietach. Społeczeństwo wciąż oczekuje od nas, że będziemy rodzić dzieci. A jeśli któraś z nas decyduje się na inny model życia, to wzbudza podejrzenie. Padają oskarżenia, że jest samolubna, wybiera karierę.

Pani udało się jednak pogodzić rolę pisarki z wychowywaniem dzieci.

- Czasem są dni, kiedy wydaje mi się, że łączenie pracy zawodowej z opieką nad trójką dzieci sprawia, iż w żadnej z tych dziedzin nie daję z siebie wszystkiego. Gdy jeżdżę po świecie, aby promować swoje książki, czuję się winna, że nie ma mnie przy synach i córce. Ale potem uświadamiam sobie, że nie można być we wszystkim perfekcyjnym. Jeśli nie będę szczęśliwa i spełniona zawodowo, to przełoży się to na moją kondycję psychiczną i nie będę dobrą matką.

Jest pani nazywana współczesną Jane Austen. To dobre porównanie?

- Nie chciałabym stawiać siebie na równi z nią, ale myślę, że jest w tym ziarno prawdy. Na przełomie XVIII i XIX wieku powieści Jane Austen miały wierne grono czytelników, ale były wyśmiewane przez krytyków. Moje książki co prawda mają w prasie dobre recenzje, ale często są wrzucane do worka z napisem "chick-lit" (literatura kobieca - przyp. red.). Ten gatunek przez część odbiorców wciąż jest traktowany jako mniej wartościowy, niezasługujący na miano prawdziwej literatury. Co najdziwniejsze, myśli tak duża część kobiet. Kiedyś bardzo mnie to dotykało. Ale potem przestałam martwić się etykietkami. Bo "babski" wcale nie znaczy gorszy.

Rozmawiała Iga Nyc

PANI 12/2011

--------

Emily Giffin - amerykańska pisarka. Ma 40 lat. Skończyła prawo na University of Virginia. Napisała pięć książek: "Coś pożyczonego" (2004), "Coś niebieskiego" (2006), "Dziecioodporna" (2007), "Sto dni po ślubie" (2008) i "Siedem lat później" (2011). Na podstawie jej debiutanckiej powieści w 2011 roku powstał film "Pożyczony narzeczony" w reż. Luke'a Greenfielda z Kate Hudson i Ginnifer Goodwin.

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: literatura | książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy