Reklama

Antek Pawlicki: Dobry łobuz

Czasem znika. Bierze plecak, jedzie na koniec świata, gdzie nie jest znanym aktorem, tylko przybyszem, który musi sobie radzić albo prosić o pomoc. Antoni Pawlicki przyznaje, że lubi się sprawdzać, dowiadywać, kim jest. Może dlatego zdecydował się na udział w "Azja Expressie"? Ale na największy sprawdzian czeka. Bo jego zdaniem jest nim założenie rodziny.

Spotkaliśmy się w kawiarni na warszawskiej Saskiej Kępie. A właściwie: mieliśmy się spotkać, bo Antoni Pawlicki się... nie pojawił. Czekałam pół godziny. Wściekłam się. Gdy wreszcie do niego zadzwoniłam, okazało się, że jest na drugim końcu Polski, poprzedniego wieczoru grał w spektaklu "Pierwszy do raju" w Filharmonii Bałtyckiej. Zapominalstwo albo kaprys gwiazdora? Można było z początku odnieść takie wrażenie, ale Pawlicki kilkakrotnie szczerze przepraszał: sms -em, telefonicznie, a potem jeszcze osobiście, gdy wreszcie udało nam się umówić na śniadanie połączone z przeprowadzaniem wywiadu. Za drugim razem zresztą to ja się spóźniłam, on przyszedł punktualnie co do minuty.

Reklama

"Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono", napisała Wisława Szymborska. "Azja Express" to był dla ciebie sprawdzian?

Antoni Pawlicki: Powinien być. Spędziliśmy w Azji miesiąc prawie bez pieniędzy. Teoretycznie to warunki ekstremalne. Tyle tylko że ja nie po raz pierwszy podróżowałem w ten sposób - z plecakiem po bezdrożach Indii. Z tą różnicą, że wcześniej nie prosiłem o nocleg w domach prywatnych osób, zawsze było mnie stać na skromny pensjonat. Ten akurat aspekt programu mi odpowiadał. Sprawdzono więc - nawiązując do wiersza - moją zdolność nawiązywania kontaktów, proszenia, błagania nawet. I wypadłem nieźle. Zaskoczyło mnie natomiast coś innego i to jest wiedza, którą wyniosłem z "Azja Expressu". Zdumiała mnie własna naiwność. Wiedziałem, że decyduję się na udział w reality show, w którym główną atrakcją jest wyścig, podchody. Chodziło o to, kto pierwszy znajdzie się na mecie w Mumbaju. Zaakceptowałem reguły i chciałem wygrać. Sądziłem, że reszcie uczestników przyświeca ten sam cel. A okazało się, że niektórzy trafili do programu, bo szukali przyjaciół albo chcieli miło spędzić czas. Z tego, że się ścigałem, stanąłem do rywalizacji, uczyniono później zarzut wobec mnie. Odebrałem ważną lekcję: żeby nie mierzyć innych własną miarą.

"Azja Express" to była podróż. A ty chyba lubisz się włóczyć po świecie. A może sprawdzać w nowych sytuacjach, nieraz trudnych?

- Lubię się włóczyć! Co do sprawdzania samego siebie to nie z tym kojarzą mi się podróże. Raczej z wyciszeniem, spokojem. Na co dzień mierzę się z wielkimi emocjami, takimi jak radość, smutek, rozpacz, bo grając je, muszę też w pewien sposób przeżywać. Scena, plan filmowy to niezły zastrzyk adrenaliny. Prywatnie więc nie szukam ekstremalnych wrażeń, kłopotów. Staram się oszczędnie dysponować uczuciami. Jadę do teatru, inny kierowca zajedzie mi drogę? Zamiast trąbić, wdawać się w pyskówki, duszę w sobie przekleństwo i złość. Przywołanie tego wspomnienia przyda mi się potem na scenie. Lepiej zagram wściekłość. Zawód prawie codziennie zmusza mnie do wchodzenia na najwyższe emocjonalne obroty. To męczy. Potem zabieram plecak i jadę na drugi koniec świata, żeby o tym zapomnieć.

Cały wywiad znajdziesz w najnowszym numerze magazynu Twój STYL - już w sprzedaży!


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy