Reklama

Anita Demianowicz: Nie boję się tego, co pojawia się w mojej głowie

Kobiety, które chciałyby ruszyć w samotną podróż, boją się tego, że sobie nie poradzą. Że się zgubią, że ktoś zrobi im krzywdę, że zachorują i nikt im nie pomoże. Z mojego doświadczenia wynika, że mężczyźni bardziej w siebie wierzą, pewnie też dlatego na szlakach samotnych facetów spotykam częściej, niż kobiety. Ale jeśli już uda się przełamać i wyruszyć w podróż, szybko okazuje się, że droga nas zmienia i wcale nie jesteśmy takie nieporadne - mówi Anita Demianowicz, podróżniczka, autorka książki "Końca świata nie było".

Katarzyna Pruszkowska: Zanim zaczęłaś podróżować, pracowałaś w dużej korporacji. Odnosiłaś sukcesy, dobrze zarabiałaś. Dlaczego postanowiłaś odejść?

Anita Demianowicz: - Nienawidziłam tej pracy od pierwszego dnia. Od razu zorientowałam się, że to nie jest miejsce dla mnie. Rzeczywiście, osiągałam dobre wyniki, ale tylko dlatego, że jeśli się za coś zabieram, staram się robić to najlepiej, jak potrafię. Chodziłam sfrustrowana, co odbijało się na moim małżeństwie. Pracowałam jako przedstawiciel medyczny, więc cały czas miałam kontakt z klientami, codziennie musiałam walczyć z pacjentami, żeby w ogóle zobaczyć się z lekarzami. Nawet jeśli ktoś mnie zdenerwował, musiałam być dla niego ekstramiła, a zawsze byłam nerwusem i panowanie nad emocjami często przychodziło mi z trudem. Frustrację zdarzało mi się więc wyładowywać w domu, na mężu. Najczęściej jednak przebierałam się w dres i ruszałam do lasu, by wybiegać emocje.

Reklama

- Żeby jakoś poradzić sobie z tym, że nie znoszę swojej pracy, zaczęłam szczelnie zapełniać swój grafik ciekawymi zajęciami, żeby tylko mieć poczucie, że moje życie to nie tylko ta nudna praca. Nauka angielskiego, lekcje saksofonu, kurs ceramiki - każdy dzień kończył się o 22. Podobnie było w weekendy. Mąż śmiał się ze mnie, że jestem doskonałym kaowcem, bo potrafiłam zaplanować nam wolne co do minuty. Żeby wreszcie poczuć, że robię coś fajnego. To było typowe życie od weekendu do weekendu. W poniedziałek marzyłam o środzie, w środę zaczynałam liczyć dni do piątku. Oczywiście wiem, że tak żyje wielu ludzi, ale ja nie mogłam. W pewnym momencie byłam już tak wymęczona, że myślałam, że wyląduję w psychiatryku. Ciągle fantazjowałam o tym, że rzucam pracę i jadę w wymarzoną podróż.

Co się powstrzymywało?

- Ta moja wymarzona podróż była dłuższa niż 26 dni urlopu, które mi wtedy przysługiwały. Poza tym sądziłam, że na realizację pewnych marzeń jest już za późno.

Naprawdę? Miałaś niecałe 30 lat.

- I przekonanie, że mam etat, męża, dom. Miałabym to wszystko zostawić i ruszyć w świat?

Dlaczego nie?

- Bo dorosłe kobiety się tak nie zachowują. Bo życie nie polega na spełnianiu marzeń. Bo żony nie powinny podróżować same. Chciałabym powiedzieć ci, że dziś te przekonania wydają mi się naiwne. Ale nie powiem, bo ciągle za dobrze pamiętam poczucie winy, które towarzyszyło myślom o samotnej podróży. No bo jak to? Ja sobie będę jeździła po świecie, a on będzie tkwił w Trójmieście, chodził do pracy, a wieczorami siedział sam? Miałam wtedy w głowie schemat: małżonkowie ciągle razem, praca na etacie do emerytury, dwutygodniowy wyjazd raz w roku. Czułam, że mi to nie pasuje, ale długo nie potrafiłam zmienić myślenia.

A jednak ci się udało, skoro wyjechałaś.

- Tak. Właśnie dzięki mojemu mężowi. Bożydar widział, co się ze mną dzieje. Że chodzę, marzę o dłuższej podróży, ale nie robię nic, by to marzenie zrealizować. W końcu się zirytował i powiedział: "Anita, siadaj i napisz na kartce datę. To będzie dzień, w którym rzucisz pracę. A potem wyjedziesz". Kiedy usłyszałam, że on nie ma nic przeciwko, uwierzyłam, że mogę. Wspólnie wyliczyliśmy, że muszę pracować jeszcze rok, żeby odłożyć pieniądze na podróż i kilka miesięcy spokojnego życia po powrocie.

Czyli nie jesteś jedną z tych osób, które rzuciły znienawidzoną robotę z dnia na dzień.

- Nie, to nie wchodziło w grę, bo chciałam mieć poczucie finansowego bezpieczeństwa. Bałam się, że wyjadę, a po powrocie nie będę miała pieniędzy i będę musiała wrócić na etat. Albo, co byłoby najstraszniejsze, do pracy jako przedstawiciel medyczny. Od momentu, w którym wypisałam datę, pracowało mi się trochę lżej. Dalej nie znosiłam swojej pracy, ale każdego dnia powtarzałam sobie: jeszcze 200 dni, jeszcze 100, jeszcze 50. A każdy z nich przybliżał mnie do mojej wymarzonej podróży do Gwatemali.

Jaką datę wyznaczyłaś?

-  31 stycznia podpisałam rozwiązanie umowy za porozumieniem stron,  więc faktycznie odeszłam z pracy w styczniu 2012 roku. Pamiętam, że wracałam pociągiem z Warszawy i myślałam, że jestem najszczęśliwszą bezrobotną na świecie. Oczywiście ten stan nie trwał długo, szybko pojawił się strach.

Czego się bałaś?

- Tak w skrócie to wszystkiego (śmiech). Już wymieniam: bałam się, że nie poradzę sobie w podróży; bałam się, że coś mi się stanie na miejscu i nikt mi nie pomoże; bałam się, że po podróży będę musiała wrócić do korpo; bałam się, że mój wyjazd źle wpłynie na moje małżeństwo.

Nie proponowałaś mężowi, żeby wyruszył z tobą?

- Jasne, że proponowałam. Ja o podróżach marzyłam od dawna, kiedy oglądałam filmy, np. "Into the wild", mówiłam Bożydarowi: "Rzućmy to wszystko i jedźmy w świat".

I?

- Mówił, że pojedziemy, ale jeszcze nie teraz. Że za pięć lat. Że jak go wyrzucą z pracy. Ten nasz wspólny wyjazd ciągle przesuwał się w czasie i nie było wiadomo, czy kiedykolwiek dojdzie do skutku. A ja naprawdę musiałam wyjechać. Na początku mój wyjazd miał trwać trzy miesiące. Nie aż tak długo. Ale znalazłam bilety w dobrej cenie i skończyło się na tym, że miałam przed sobą pięć miesięcy podróży. A my mieliśmy przed sobą pięć miesięcy rozłąki.

- Wtedy różni ludzie , w tym moja mama, sugerowali mi, że przez ten wyjazd może rozpaść się moje małżeństwo. "Bożydar sobie kogoś znajdzie’, "kiedy wrócisz, w twoim domu może już nie być dla ciebie miejsca" - różne takie opinie słyszałam.


Co wtedy czułaś?

- Nie przejmowałam się nimi, bo nie jestem naiwna. Ludzie zdradzają się nawet wtedy, kiedy ze sobą mieszkają i co noc śpią w jednym łóżku. Wyjazd nie ma tu nic do rzeczy. Ale oczywiście bałam się, jak wyjazd wpłynie na naszą relację. Moją największą obawą nie było to, czy Bożydar mnie zostawi, tylko to, czy ja będę chciała wrócić. Oczywiście nie zakładałam tego, że z tej podróży nie wrócę. Ale przekonałam się już nieraz, że nigdy nie należy mówić nigdy. Można zapierać się rękami i nogami, można zasłaniać się zasadami. A potem życie nas zaskakuje, my zaskakujemy samych siebie. Więc tak, bałam się, że nagle coś mi strzeli do głowy i powiem: "Tu jest mi dobrze, nie chcę wracać do rutyny, jadę dalej".

Dzieliłaś się tymi obawami z Bożydarem?

- Tak. Mówił, że jeśli się tak zdarzy, on kupi bilet i po mnie przyleci.

Jak wyglądały twoje dni przed samym wyjazdem?

- Wtedy tak naprawdę do mnie dotarło, że w końcu wyjeżdżam. I to na pięć miesięcy! Całe noce nie spałam. Ciągle chodziłam za moim mężem i się do niego przytulałam, jakbym chciała zrobić sobie zapas z tych naszych czułości. Bożydar starał się mnie wspierać. Na każdy nasz wspólny wyjazd to on nas pakował, bo robi to świetnie. Mój plecak, który miałam dźwigać sama, też spakował.

- Wiesz, ja naprawdę myślę, że niewielu jest takich Bożydarów, którzy potrafią powiedzieć żonie: "Skoro chcesz, realizuj swoje marzenie, a ja zrobię wszystko, żeby ci pomóc". Nigdy nie robił mi wymówek, nawet kiedy kupiłam ten nieszczęsny bilet, który wydłużył moją podróż o dwa miesiące.

Pamiętasz dzień wyjazdu?

- Pewnie. Kiedy jechaliśmy na lotnisko, w samochodzie panowała taka straszna cisza. Nigdy wcześniej jej nie było. Zawsze cieszyłam się, że z Bożydarem możemy milczeć, nie czujemy potrzeby, żeby gadać bez sensu. A wtedy próbowałam tę ciszę zagadać, chociaż sama nie wiedziałam jak. Samo rozstanie było bardzo trudne. W kółko mówiłam do męża, że jednak zostaję, że nie jadę. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że gdyby nie było w moim życiu Bożydara, wyjazd byłby o wiele łatwiejszy. Jasne, tęskniłabym za rodzicami, rodzeństwem. Ale tęsknota za mężem jest inna, bardziej dotkliwa.

Co w tej pierwszej samotnej podróży było dla ciebie najtrudniejsze?

- Na pewno trudne było, żeby w końcu zwolnić. Na początku chciałam zobaczyć wszystkie ważne miejsca w okolicy. Pędziłam od jednego punktu do drugiego, zupełnie tak, jak w domu podczas weekendów czy poprzednich wyjazdów, które trwały po dwa tygodnie. W końcu zaczęło do mnie docierać, że czas mnie nie ogranicza, że mogę sobie spędzić czas bujając się w hamaku i rozmyślać, co dalej albo przez cały dzień włóczyć się po mieście.

- Kłopotliwe były też prozaiczne rzeczy. Na przykład chciałam iść do toalety, ale nie miał mi kto popilnować mojego wypakowanego po brzegi plecaka, więc musiałam pchać się do kabiny razem z nim. W podróży bardzo szybko okazuje się, że takie banały są ważne i że mogą skutecznie uprzykrzyć życie. Czasami, zresztą jak w Polsce, miałam zły dzień, fatalny nastrój i chciałam, żeby ktoś się mną zaopiekował. Na przykład wtedy, kiedy miałam potworne zatrucie żołądkowe. Wymiotowałam, miałam gorączkę, ale musiałam ruszać w dalszą drogę. I co? Pewnie, że z kimś byłoby mi łatwiej, ale i tak dałam sobie radę.

Myślałam, że powiesz: "Przeszkadzała mi samotność".

- Właśnie nie. Wcześniej ciągle otaczali mnie ludzie, którzy czegoś ode mnie chcieli, albo od których chciałam czegoś ja. W Gwatemali miałam spokój, a ja lubię ten stan. Dlatego nie wychodziłam na imprezy ze znajomymi ze szkoły hiszpańskiego, nie korzystałam z noclegów couchsurfingu. Zresztą, ja dość często zastanawiam się, dlaczego ludzie nie lubią być sami, dlaczego nie lubią ciszy. Moja siostra, na przykład, zawsze musi mieć koło siebie kogoś, do kogo może mówić. A jak nie ma, to włącza telewizor albo radio, żeby coś "mówiło" do niej. Ja lubię być sama, bo wtedy mogę w spokoju przyjrzeć się swoim myślom.

Może ludzie boją się właśnie tych myśli? Na co dzień odsuwają od siebie różne sprawy i w samotności muszą się z nimi mierzyć, a nie są na to przygotowani?

- Brzmi sensownie. Ja przepracowałam już większość takich spraw, dlatego nie boję się tego, co pojawia się w mojej głowie.

Prowadzisz bloga, organizujesz festiwal "Trampki. Spotkania podróżujących kobiet", jeździsz na spotkania autorskie - masz stały kontakt z kobietami, które chciałyby ruszyć w samotną podróż. Czego najczęściej się boją?

- Tego, że sobie nie poradzą. Że się zgubią, że ktoś zrobi im krzywdę, że zachorują i nikt im nie pomoże. Z mojego doświadczenia wynika, że mężczyźni bardziej w siebie wierzą, pewnie też dlatego na szlakach samotnych facetów spotykam częściej, niż kobiety. Ale jeśli już uda się przełamać i wyruszyć w podróż, szybko okazuje się, że droga nas zmienia i wcale nie jesteśmy takie nieporadne.

Jak ciebie zmieniła droga?

- Po pierwsze, uwierzyłam w siebie. Każda kobieta, która wraca z samotnej podróży, powie ci to samo: "Skoro poradziłam sobie sama np. w Ameryce Południowej czy Afryce, to tutaj też sobie poradzę". Podam ci przykład: marzyłam kiedyś o zorganizowaniu festiwalu podróżniczego. Ale nie miałam kompletnie doświadczenia w organizowaniu takich eventów, nie wiedziałam, z kim powinnam rozmawiać, jak to wypromować. Miałam wrażenie, że to kompletnie nierealne. Ale kiedy wróciłam z podróży stwierdziłam, że ten festiwal musi powstać, bo ja chcę pokazywać innym kobietom, że mogą realizować swoje marzenia i podróżować same. I co? Postanowiłam, że się uda i się udało.

- Po drugie, zmieniło się moje podejście do życia. Po powrocie przez dłuższy czas nie mogłam nigdzie znaleźć sobie miejsca. Spotykaliśmy się ze znajomymi, którzy rozmawiali o bieżącej sytuacji politycznej, o imprezach, kupnie telewizora. A ja myślałam: to już nie jest mój świat. Wiesz, nie chcę tym nikogo urazić, dla wielu ludzi spokojne życie jest dokładnie tym, czego chcą i czego potrzebują. Dzięki temu, że ich dni są przewidywalne, że pracują na etacie czują się bezpieczni. Ale ja zrozumiałam, że to nie dla mnie. Czy to pozytywna zmiana? Nie wiem.


W podróży spędziłaś pięć miesięcy. Miałaś przez ten czas kontakt z mężem?

- Nie miałam telefonu ani stałego dostępu do internetu, ale często rozmawialiśmy ze sobą przez Skype. Przed wyjazdem Bożydar powiedział mi, że jeśli będzie mi smutno albo ciężko, zawsze, bez względu na porę, mam do niego dzwonić. I dzwoniłam, nawet w środku jego nocy. Często wystarczyło, że się mu wyżaliłam i od razu było mi lepiej. Pytał wtedy: "To jak, pomóc ci?", a ja odpowiadałam: "Nie, już nie trzeba, jednak dam sobie radę". Ta świadomość, że mogę na niego liczyć, bardzo mi pomagała. To było tak, jakby mąż w jakiś sposób towarzyszył mi w tej podróży.

Pamiętasz emocje, które towarzyszyły ci, kiedy wracałaś do kraju?

- Bardzo dobrze. Z jednej strony nie chciałam wracać, bo dobrze poczułam się w podróży i ciągnęło mnie dalej. A z drugiej - bardzo tęskniłam już za Bożydarem i chciałam go zobaczyć. We mnie zmieniło się wiele, więc byłam ciekawa, czy i w nim się coś zmieniło. Ale nie, było tak, jak przedtem. Albo nawet lepiej. Przed wyjazdem byliśmy ze sobą jakieś osiem lat. Kochaliśmy się, ale - co oczywiste - nie było między nami już tej "chemii" zakochania, tej ekscytacji z początków związku. A po powrocie czułam się tak, jak bym dopiero co go poznała. Pojawiła się ta dawna ekscytacja. A to zdarza się po takim czasie nieczęsto.

Wiesz, jak twój mąż radził sobie z rozłąką?

- Tak, rozmawialiśmy o tym. Poprosił mnie, żeby kolejne podróże trwały krócej, tak trzy miesiące. Od tamtego czasu dużo podróżuję, podróże stały się moją pracą. Ale nie sądzę, żeby to miało negatywny wpływ na mój związek. Śmieję się czasem z Bożydara, że kiedy mnie nie ma, żyje jak kawaler - po podłodze walają się skarpetki, w zlewie sterta brudnych garów. Kiedy to widzę, mówię mu: "Halo, ale ja już wróciłam!". (śmiech)

W ostatnich latach udzieliłaś już kilku wywiadów. Twój mąż czytał komentarze, które internauci zamieszczali pod nimi?

- "Rogacz", "żona sprzedaje się, że by zarobić na podróż", "puścił żonę w świat, sam się prosi o kłopoty" - pewnie o takie komentarze pytasz? Czytał. Ale Bożydar jest dość pewnym siebie człowiekiem i mówi, że takimi bzdetami nie będzie się przejmował. Zresztą teksty w stylu: "Jak mogłeś puścić żonę samą w taka podróż? Ja bym nie puścił" słyszał też od znajomych. Zwykle wtedy mówi tak: "Wolę widzieć moją żonę rzadko, ale szczęśliwą, niż codzienniesfrustrowaną". Kiedy powtarzam jego słowa na spotkaniach autorskich, dostaje gromkie brawa. Wiem, że się powtarzam, ale jego naprawdę cieszy to, że może mi pomagać w spełnianiu mwoich marzeń.

Duża część naszej rozmowy jest właśnie o tym: o spełnianiu marzeń. Podróżowanie ma same dobre strony?

- Długo tak myślałam. Ale w zeszłym roku zrozumiałam, że to nieprawda. Pojechaliśmy z Bożydarem na wspólną wyprawę rowerową po Islandii. Po kilu dniach zadzwoniła moja mama i powiedziała, że zmarł mój tata. To była zaskakująca, tragiczna śmierć. Ostatnia wiadomość, której mogłam się spodziewać. Tamte chwile pamiętam niewyraźnie - najpierw musieliśmy przejechać ponad 100 km tymi nieszczęsnymi rowerami, żeby złapać autobus i  dostać się do Rejkiawiku, zmienić bilety na samolot, dolecieć do Gdańska, przepakować się i samochodem dojechać na drugi koniec Polski . Podróż zajęła nam trzy dni, miałam sporo czasu na rozmyślania. Postanowiłam wtedy, że więcej już nigdzie nie pojadę.

- Uświadomiłam sobie, ile okazji, kiedy mogliśmy być wszyscy razem, przegapiłam podróżując. Nawet, jeśli nie podróżowałam sama, to wyjeżdżałam na święta z Bożydarem. Myślałam, że jeszcze będzie okazja. W sierpniu, przed śmiercią taty, nie miałam za bardzo czasu dla rodziców. Przyjechali na wakacje do Trójmiasta, ale ja miałam sporo pracy przed wyjazdem na Islandię. Przeprosiłam ich i obiecałam, że przyjadę  do nich w październiku na dłużej, nawet kupiłam już bilety. I przyjechałam, ale taty już wtedy nie było.

Po śmierci taty rodzina wypominała ci to, że wcześniej byłaś ciągle zajęta swoim życiem?

- Nie, nigdy. Wręcz przeciwnie. Mama zabroniła mi tak myśleć, powiedziała, że nawet, gdybym do nich częściej przyjeżdżała, nie spędzałabym dużo czasu z tatą, bo on był pracoholikiem, wiecznie czymś zajętym. Mama tłumaczyła mi, trochę jak małej dziewczynce, że każdy z nas ma swoje życie i nie możemy być non-stop razem. Teraz jeżdżę do domu częściej. Czuję, że chcę być blisko mamy. Chciałabym móc nacieszyć się nią na zapas, chociaż wiem, że to przecież niemożliwe. Śmierć taty uświadomiła mi, że samorealizacja i gonienie za swoimi marzeniami to nie wszystko. Dlatego teraz staram się spędzać jak najwięcej czasu z bliskimi. Póki są.

Nie boisz się już, że bliskim stanie się coś podczas twojej nieobecności?

- Ten strach się zmniejszył, ale nie zniknął całkowicie. Codziennie dzwonię do mamy, a jeśli nie może rozmawiać proszę, żeby wysłała mi chociaż sms, że wszystko jest w porządku. Od śmierci taty minęło już sporo czasu i zaczęłam znowu myśleć o dłuższej podróży. Zastanawiam się, jak będę czuła się przed tym wyjazdem, jakie emocje się we mnie pojawią. Czuję lęk, ale nie chcę pozwolić, żeby mną kierował. W końcu podróżowanie to coś, co kocham i nawet tragedia, która dotknęła moją rodzinę, tego nie zmieniła.

A zmieniła coś w twoim podróżowaniu?

- Tak. Święta staram się spędzać z rodziną. Zrozumiałam, jak ważne jest takie "proste" bycie razem.


Wpisy z wielu podróży Anity możecie znaleźć TUTAJ.

   

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy