Reklama

Andrzej Grabowski: Wszystko zrobiłem od niechcenia

"Po ocenieniu 10 czy 11 tysięcy występów, chcąc nie chcąc czegoś się nauczyłem. Teraz inaczej patrzę na tańczących" /Mateusz Jagielski /East News

Choć każdy w Polsce rozpoznaje jego twarz, niewielu naprawdę go zna. Aktor potrafi wiele ukryć. Wyjść na scenę i bawić publiczność, gdy właśnie przeżywa rodzinną tragedię. Zacisnąć zęby i prosto ze stołu operacyjnego wejść na plan. W szczerej rozmowie ze Styl.pl Andrzej Grabowski odsłania kulisy swojej pracy i pozwala nieco lepiej się poznać.

Izabela Grelowska, Styl.pl: "Najbardziej lubię śpiewać smutne piosenki", czytamy w pańskiej autobiografii. Pokazuje się pan w niej z takiej strony, która może zaskoczyć wielu widzów.

Andrzej Grabowski: - Aktor to człowiek, który występuje pod wieloma postaciami. Niektórzy myślą, że jestem Ferdynandem Kiepskim, że zachowuję się i myślę jak on, jestem bezrobotny. Bardzo się mylą. Ci, którzy myślą, że jestem Gebelsem z filmu Vegi, twardym, zimnym facetem, też się mylą. Ci, którym się wydaje, że jestem strzelającym do zwierząt prezesem z "Pokotu" Agnieszki Holland, też się mylą. Nie jestem żadną z granych przeze mnie postaci. Może najbliżej prawdy są ci, którzy oglądali "Spowiedź chuligana" w moim wykonaniu. To monodram o Sergiuszu Jesieninie przygotowany w oparciu o jego wiersze. Ale ten spektakl jest też trochę o mnie. I śpiewam w nim smutne piosenki.

Reklama

Odsłonił pan trochę siebie w tej roli?

- Tak. Poezję Sergiusza Jesienina pokochałem w bardzo młodym wieku i kocham ją do dzisiaj. To wiersze napisane przez bardzo młodego człowieka, a jednak bardzo dojrzałe. Ja, dziś facet prawie siedemdziesięcioletni, wciąż mogę się z nimi utożsamiać. Jesienin popełnił samobójstwo w wieku trzydziestu lat. Czasem czytam jego utwory i łapię się na tym, że myślę zupełnie jak on, chłopak, który miał zaledwie 28 lat, kiedy je pisał. To był sentymentalny człowiek, który żył pełnią życia i myślę, że ja jestem podobny. Jestem sentymentalny i staram się żyć pełnią życia.

"Jestem jak motyl" - tytuł autobiografii to też tytuł piosenki. Tę karierę muzyczną to pan zrobił jakby trochę od niechcenia.

- Wszystko zrobiłem od niechcenia. Od niechcenia zostałem aktorem, od niechcenia śpiewam piosenki, od niechcenia, ale za to z pomocą Pawła Jabłonki i Kuby Łęczuka, napisałem autobiografię. To nie było tak, że spełniłem swoje marzenie i zostałem aktorem albo facetem, który śpiewa, bo nie nazwałbym siebie piosenkarzem. Wiele rzeczy wydarzyło się z przypadku, dzięki chwytaniu nadarzających się okazji. I może również dzięki tej chęci życia pełnią życia, która sprawia, że człowiek jest bardziej ciekawy świata i otwarty na różne drogi.

Większość aktorów pytanych o to, dlaczego zdawali do szkoły teatralnej, uderza w bardzo podniosłe tony. Pan zupełnie nie.

- Zdecydowałem się zdawać do szkoły teatralnej tylko i wyłącznie ze względów - jak bym je określił - towarzyskich. Jako młody chłopak zetknąłem się ze środowiskiem studentów szkoły teatralnej. Poznałem Janka Nowickiego, który już wówczas był dojrzałym aktorem. Liznąłem trochę tej atmosfery i spodobała mi się do tego stopnia, że postanowiłem zdawać egzaminy wstępne. To wcale wtedy dla mnie nie oznaczało, że chcę zostać aktorem. Chciałem zostać studentem szkoły teatralnej, no i zostałem. A kiedy kończyłem ją po pięciu latach, bo jeden rok powtarzałem, to już tym aktorem musiałem zostać.

- Właściwie nawet nie musiałem, bo nigdy nic nie musiałem, ale po prostu mogłem i zostałem. Od razu zaproponowano mi angaż w Teatrze Słowackiego i jakoś to się potoczyło do dzisiaj. Jestem aktorem bynajmniej nie z miłości do tego zawodu, mimo że bardzo go sobie cenię i pewnie bez niego nie potrafiłbym już żyć. Ale też nie kocham go w jakiś szaleńczy sposób i może dlatego idzie mi w nim lepiej, niż gdybym się mu oddawał bez opamiętania i bez rozumu. Wydaje mi się, że oddaję się aktorstwu w sposób rozumny, choć może dobór ról nie zawsze był rozsądny.

A czy był taki moment, kiedy przeskoczył pan od chęci bycia studentem szkoły teatralnej do poważnego traktowania tego zawodu? Bo wydaje mi się, że aktorstwo to jednak coś więcej niż tylko sytuacja towarzyska.

- Myślę, że taki moment nigdy nie nastąpił. Mimo że solidnie przygotowuję się do ról i bardzo angażuję się w pracę, nigdy nie stałem się aktorem, który nie widzi poza teatrem świata. Świat jest o wiele bardziej interesujący niż teatr. Choć niektórzy uważają, że świat jest teatrem albo teatr światem.

A pan jak uważa?

- Uważam, że aktorstwo jest tylko zawodem. Owszem, trzeba do niego poważnie podchodzić i wykonywać go tak, żeby czerpać z tego przyjemność. To mi się udaje. Jest to również moje hobby, co jest fantastyczną sytuacją. To nie jest tak, że muszę codziennie chodzić do pracy, bo mam taki obowiązek, albo przyjmować wszystkie propozycje i grać każdą postać, jaka się nadarzy. Mogę, ale nie muszę. Robię to, bo to lubię. Ale nie kocham.

Z "Jestem jak motyl" wyłania się obraz aktora niesfornego, który na planie sypie pomysłami, zmienia tekst, ciągle dodaje coś od siebie. To ciężka praca i dyscyplina czy zabawa i nieskrępowana twórczość?

- Jedno przeplata się z drugim. Czasami można sobie pozwolić na tę niesforność, ale bywa, że trafia się na reżyserów, którzy wymagają dokładnego realizowania ich wizji i wyobrażeń. Przyznam, że nie lubię być w takiej sytuacji. A że zwykle przed przyjęciem roli prowadzi się jednak rozmowy i czyta się scenariusz, to czasem zdarza mi się odrzucić propozycję. Mogę zagrać bandytę i to może być bardzo interesujące, często nawet o wiele ciekawsze niż granie jakiegoś ideału, ale nie lubię współpracować z reżyserami, którzy narzucają mi absolutnie wszystko. Lubię być współautorem.

Zdarzało się, że żałował pan odrzuconych ról?

- Chyba nie, bo raczej nie śledzę losów tego, co odrzuciłem.

A przyjętych?

- Tak, to się pewnie zdarzało, ale proszę nie pytać, co to były za role, bo mogę ich nie pamiętać. A nawet gdybym pamiętał, to nie powiem.

Jak to jest startować w zawodzie, w którym brat ma ustaloną pozycję? To pomaga, czy przeszkadza?

- Czasem pomaga, a czasem przeszkadza. Na początku kariery ciągle słyszałem: "Andrzej, brat Mikołaja". Raz to działało tak, że dostawałem rolę, a innym razem odwrotnie. Kiedy Mikołaj był dyrektorem w Teatrze Słowackiego, a ja grałem jedną z głównych ról w "Listopadzie" Rzewuskiego w reżyserii Mikołaja, to ludzie mówili: "Gra główną rolę, bo to brat Mikołaja". Jak grałem niemy epizod w "Transatlantyku", to też mówili: "Gra, bo to brat dyrektora". Obojętnie co grałem, dla pewnej grupy ludzi było jasne, że to tylko przez powiązania rodzinne.

A ocena ze strony brata była istotna? Chciał pan sprostać jego oczekiwaniom?

- Była bardzo istotna, ale na szczęście grając czy tworząc rolę, nigdy nie myślałem o tym, żeby dogodzić Mikołajowi i jego gustom. Pamiętam jednak jak w 1979 roku zgrałem Jęzorego Pasiukowskiego w sztuce "W małym dworku" Witkacego. Czułem, że była to jedna z tych ról, z których mógłbym być dumny. Po obejrzeniu tego spektaklu Mikołaj powiedział do mnie: "No, już stałeś się aktorem". Ta pochwała ze strony brata była dla mnie ogromnie ważna. Odebrałem to niemal jako pasowanie na aktora i te słowa utkwiły mi w pamięci do dziś.

Pan dzieli się wieloma zabawnymi anegdotami z życia aktorskiego, ale też dramatycznymi momentami, o których widzowie nie mają pojęcia, kiedy aktor musi wyjść na scenę, a jest w żałobie. Skąd pan wtedy bierze siłę?

- Często sam się nad tym zastanawiałem. To może wydawać się dziwne, ale było mi o wiele łatwiej grać w momencie, kiedy mój ojciec zmarł i jego pogrzeb odbył się w środę, a ja w piątek miałem premierę. Grałem wtedy człowieka, który po kilku wiadomościach: "Synu, źle się czuję, przyjedź", w końcu otrzymuje telegram, że ojciec jego umarł. Stałem na scenie, a przed paroma dniami byłem na pogrzebie własnego ojca. Sam się dziwiłem, że potrafiłem to oddzielić. O wiele trudniejsze było to dla moich partnerów na scenie, którzy w tym momencie spuszczali wzrok, bo wiedzieli, że mój ojciec rzeczywiście zmarł. Podobnie było, kiedy przed pogrzebem mamy musiałem zabawiać moim stand-upem olbrzymi tłum na stadionie, ponieważ organizatorzy nie zgodzili się na odwołanie wydarzenia.

- Tragiczna sytuacja miała też miejsce, kiedy dowiedziałem się o śmierci mojego najstarszego brata w przerwie programu "Taniec z gwiazdami". Musiałem wrócić za stolik jurorski i dalej zabawiać publiczność, choć przed kilkoma sekundami dowiedziałem się, że zmarł mój brat. Następnego dnia grałem bardzo trudną scenę w filmie Patryka Vegi. Jakoś to się dzieje, że człowiek potrafi to w sobie rozgraniczyć. W tym zawodzie trzeba umieć oddzielić własne emocje od emocji postaci, które się gra. Zresztą wielki aktor Janusz Gajos powiedział mi kiedyś: "Zostałem aktorem, kiedy nauczyłem się opanowywać swoje emocje na scenie". Swoje emocje, a nie postaci. To jest różnica.

Czasami to nie emocje, ale fizyczny ból. Na planie "Dublerów" wystąpił pan mimo pokaleczenia rozbitą szybą.

- Tak. Prosto ze szpitala, ze stołu operacyjnego, poszedłem na plan i grałem cały dzień w czterdziestostopniowym upale, w skórzanym płaszczu, z ręką na temblaku, z poszywanymi palcami i łokciem. Co dwie godziny lekarz zmieniał mi opatrunki i dostawałem zastrzyk z antybiotyku. No i grałem! Nie płakałem nad sobą, że muszę. Może to jest moja natura, a może po prostu natura aktora.

Wspomina pan o skandalu, jaki wywołał serial "Boża podszewka", który uderzył w pewną wrażliwość na tradycję. Uważa pan, że w tej chwili jest pod tym względem lepiej czy gorzej?

- Myślę, że jest lepiej - dlatego, że jest gorzej. Inaczej tę tradycję przeżywamy. "Boża podszewka" już po kilku latach przestała być "skandaliczna". Z drugiej strony podziały dotyczące przeżywania tradycji stały się dziś bardziej wyraźnie. Dla jednych sztandar biało-czerwony jest czymś, za co chcą się bić, dla innych staje się mniej ważny, bo są bardziej kosmopolityczni. Tu wchodzimy już na grząski grunt polityki i podziału, którzy zdarzył się w tym narodzie. Łatwiej jest utrzymywać władzę nad ludźmi, kiedy są podzieleni i walczą między sobą.

Czy Andrzej Grabowski lubi Ferdynanda Kiepskiego - czytaj na następnej stronie >>>

A schodząc z tego grząskiego gruntu... Lubi pan Ferdynanda Kiepskiego?

- Teraz lubię. Był czas, kiedy rzeczywiście nie znosiłem grać tego Ferdka. Teraz z wielką przyjemnością wracam na plan serialu. A te powroty wcale nie są takie częste. Niektórzy ludzie myślą, że ja nic innego nie robię, tylko siedzę przed telewizorem w dresie i gram Ferdynanda Kiepskiego, albo nawet, że nim jestem. Wynika to z tego, że odcinki właściwie nieustannie można zobaczyć na różnych kanałach Polsatu. Ludzie mogą oglądać Ferdka codziennie, ale proces produkcji wygląda inaczej.

Przez tę rolę postanowił pan nie grać więcej "Audiencji V". Czy to nie była za daleko posunięta decyzja, żeby przez rolę w serialu zrezygnować ze spektaklu?

- "Audiencję V" zacząłem grać jeszcze w 1980 roku, w krótkiej, trwającej 20 - 25 minut wersji, w ramach koncertów "Muzyka i teatr" Bogusława Schaeffera. Od 1986 roku zacząłem to grać jako autonomiczny spektakl teatralny. Byłem wtedy nikomu nieznanym młodym człowiekiem, który, jak to u Schaeffera bywa, wyczyniał na scenie różne rzeczy. Prowadziłem dialog z publicznością, obrzucałem tę publiczność jajecznicą smażoną na scenie, popijałem kawę, opowiadając o teorii muzyki współczesnej, ale i o moich prywatnych chorobach. To była artystyczna prowokacja. Spektakl był śmieszny. Niektórzy zarykiwali się ze śmiechu, niektórzy go nie rozumieli. W momencie kiedy stałem się popularnym aktorem, grającym Ferdynanda Kiepskiego, a wiele osób zna mnie przecież tylko z tej roli, byłem dla nich po prostu wygłupiającym się Ferdkiem Kiepskim. Część widowni uznawała, że Grabowski robi sobie jaja. I ten spektakl stracił sens.

- A jeżeli dla aktora granie spektaklu, szczególnie tak osobistego jak monodram, traci sens, to nie ma siły, która by go do tego zmusiła. Chciałem grać "Audiencję" i Boguś ją dla mnie napisał. Ale w pewnym momencie to już nie była prowokacja artystyczna i spektakl przestał być aktualny.
A jak się panu udało odnaleźć w roli jurora "Tańca z gwiazdami"?

- To też była dziwna sprawa, bo ja na tańcu się kompletnie nie znałem, nie interesowałem się tym, ani nie oglądałem tego programu. Nie bardzo nawet wiedziałem, na czym to polega. Dlatego propozycja, która wyszła ze strony Polsatu, a właściwie Niny Terentiew, była dla mnie olbrzymim zaskoczeniem. Stwierdziłem od razu, że się na tym nie znam. Nina odpowiedziała: "Znają się Malitowski i Pavlović, ty masz oceniać ogólny wyraz artystyczny, jak zwykły widz". Na początku nawet nie rozróżniałem niektórych tańców. Ale po tylu latach i po ocenieniu 10 czy 11 tysięcy występów, chcąc nie chcąc czegoś się nauczyłem. Teraz inaczej patrzę na tańczących.

- Rzeczywiście, na początku byłem przypadkowym widzem. Dzisiaj już tak nie jest. Na temat każdego z tych tańców musiałem coś powiedzieć, a to wymaga innego nastawienia i uważniejszego oglądania. To było czasami łatwiejsze, a czasami bardzo trudne. Najtrudniej jest wtedy, kiedy tańczą bardzo dobrze. Kiedy tańczą słabiej można się ponaigrywać, troszkę wyzłośliwić, podowcipkować. Ale co powiedzieć o parze, która tańczy genialnie? Tu słowa: "Świetnie zatańczyliście i pięknie wyglądacie" zabrzmią banalnie.

Nie do końca był pan jednak przypadkowym widzem, bo to też są występy sceniczne. Czy przykładał pan do nich miarę aktorską?

- Nie, kompletnie odrzuciłem takie podejście. Zresztą wydaje mi się, że w życiu prywatnym staram się nie wykorzystywać tych tak zwanych "umiejętności aktorskich". Chyba nawet nie potrafiłbym tego robić. Łamię tę zasadę tylko w jednej sytuacji. Kiedy ludzie krzyczą do mnie "Ferdek chono na browara", to wtedy robię minę Gebelsa i im się trochę odechciewa. Robię tak, bo za chwilę doszłoby do tego, że zaczęliby mnie poklepywać albo ciągnąć za rękę, żebym się z nimi piwa napił pod sklepem.

Ma pan teraz jakiś swój ulubiony taniec?

- Bardziej preferuję takie tańce jak walc, tango czy rumba, mniej podoba mi się taniec współczesny. Dla mnie to takie trochę bardziej figury gimnastyczne. Wolę klasykę.

W bardzo różnych dziedzinach się pan spełnia. Czy planuje pan nas jeszcze czymś "od niechcenia" zaskoczyć?

- Kiedy wydałem pierwsza płytę "Mam prawo... czasami... banalnie", napisałem kilka zdań na okładkę, tłumacząc dlaczego zacząłem śpiewać nie będąc piosenkarzem. Zresztą do dzisiaj te moje umiejętności wokalne są bardzo "takie sobie". Ten tekst zakończyłem słowami: "Jak się państwu nie podoba, może zacznę malować". Piotr Najsztub wysłał mi wtedy sms-a następującej treści: "Panie Andrzeju, kupiłem pańską płytę. Wysłuchałem w całości, proszę zacząć malować". Bardzo to było piękne i dowcipne. Pewnie nie zacznę malować, bo nie mam o tym zielonego pojęcia, ale o tańcu też nie miałem zielonego pojęcia, a zacząłem go oceniać. Nie miałem zielonego pojęcia o śpiewie, a zacząłem śpiewać. Nie miałem zielonego pojęcia o graniu, a zostałem aktorem. Więc co będzie -zobaczymy.

Być może spotkamy się na wernisażu...

- Być może. Choć pewnie jednak nie na moim.

Rozmawiała: Izabela Grelowska

Zobacz również:

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy