Reklama

Alina Dąbrowska: Wiem, jak wygląda piekło

- Przyszła wiosna i okazało się, że po raz kolejny muszę z grupą innych kobiet wyjść z obozu. Zostawiamy więc wszystko za sobą i ruszamy w drogę. Właśnie rozpoczął się drugi marsz śmierci. Wyglądało to dość dramatycznie, bo dostałyśmy bardzo mały przydział jedzenia. Dosłownie paczkę margaryny na kilka osób, musiałyśmy więc ją mądrze podzielić - wspomina Alina Dąbrowska, bohaterka książki "Wiem, jak wygląda piekło. Alina Dąbrowska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim", której fragmenty prezentujemy poniżej.

Prawie codziennie do aresztu dowożono kogoś nowego. Widok nieznajomych twarzy pojawiających się na dziedzińcu czy w celach przestał być czymś wyjątkowym. Półgodzinny spacer na świeżym powietrzu był dla wszystkich więźniów chwilą wyczekiwaną przez cały dzień. Można było wtedy poudawać, że nie żyje się w świecie ograniczonym przez ceglane mury i kraty w oknach, a widok nieba tylko utwierdzał w przekonaniu, że gdzieś w oddali jest dawne życie, dawne przedmioty, ludzie, odgłosy, smaki, zapachy...

Na widok nowej więźniarki, którą Alina zauważyła w trakcie kolejnej rundy wokół dziedzińca, ucieszyła się, bo znały się z widzenia z Pabianic. Ala podbiegła do niej, chcąc ją powitać, lecz zanim wymieniły przyjacielskie uściski, świat małej Bartoszkowej legł w gruzach, które przez lata trudno było odbudować.

Reklama

- Ala, twoja mama umarła dwa tygodnie temu. Już jest po pogrzebie. Żarzący ból, jaki wypełnił Alinę od stóp do głów, był nie do zniesienia. Miała wrażenie, że za chwilę się udusi.

 - Przestań kłamać! Chęć wyparcia bolesnej prawdy była większa niż chęć wyjścia z aresztu, niż głód, niż upokorzenie, jakiego od początku wojny zaznawała Alina. Jednocześnie miała ochotę biec przed siebie i stać bez ruchu, niezauważalna dla świata. Zniknąć. Wygrała chęć ucieczki.

- Komm zurück! Wrzask anwajzerki zatrzymał Alinę w pół drogi do celi, w której chciała się schować ze swoim bólem. Niemkę, którą wszystkie kobiety w rozmowach między sobą przezywały "Ruckzuk", bo nie było dnia, żeby nakaz powrotu nie padł z jej ust, nie obchodził dramat, jaki właśnie wydarzył się w życiu jednej z więźniarek. Dramaty rozgrywały się tam na co dzień, nie było więc sensu pochylać się nad każdą wylaną łzą. Szkoda czasu na ckliwość. Areszt ma swoje twarde zasady. Będziesz ich przestrzegać, to może uda ci się wyjść stąd z mniejszym uszczerbkiem.

Kiedy siedzimy z panią Aliną twarzą w twarz, przywołując wspomnienia o jej mamie, ta lekko prostuje się i sztywnieje. Widać, że do dzisiaj wspomnienie o jej śmierci sprawia jej ból. Ale nie hamuje mnie w pytaniach o ten dzień. Odnoszę wrażenie, że potrzebuje po raz kolejny rozprawić się z demonem, jakim była dla niej strata matki i przyjaciółki.

Pani Alino, to był dzień, który zmienił chyba wszystko w pani życiu?

- To był jeden z najgorszych dni, jakie przyszło mi przeżyć. Niezależnie od tego, czy anturażem do tej wiadomości był areszt, mój dom czy obóz w Istebnej. Nie chciałam nigdy tego usłyszeć. To zmieniło mnie, sprawiło, że moje wnętrze nagle się wyjałowiło. Coś we mnie zniknęło, a mój sposób myślenia zmienił się na zawsze. Do dzisiaj pamiętam to wrażenie i obojętność, która pojawiła się w środku. Nawet nie próbowałam z nią walczyć, bo wiedziałam, że nie wygram. Od samego początku byłam na straconej pozycji. Moja mamusia była dla mnie ogromnie ważną osobą, bez której nie wyobrażałam sobie życia. Oczywiście wiedziałam, że nadejdzie chwila, w której będę musiała się zmierzyć z tym wyzwaniem, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że o tak ważnej sprawie dowiem się od znajomej. I to po tak długim czasie. To przekraczało moją wyobraźnię.

Mamusia często mówiła, że jej znajomi pytali ją, po co jej tyle dzieci, skoro w domu się nie przelewa i zdarzają się chwile, że brakuje pieniędzy. Moja mam dissowała ich tylko jednym zdaniem: "Przynajmniej będzie miał kto iść za moją trumną". Jakże zdziwiłaby się, gdyby wiedziała, że poza tatusiem nikt za nią nie szedł. Żadne z jej dzieci. Ten moment na dziedzińcu do dzisiaj mam w pamięci i wiem, że będzie towarzyszyć mi do końca moich dni. Bo moment, kiedy zdajesz sobie sprawę, że już nigdy nie porozmawiasz, nie podzielisz się swoimi kłopotami, nie będziesz mieć okazji poproszenia o radę kogoś, kto jest dla ciebie najważniejszy na świecie, jest straszny.

Pobyt w areszcie uniemożliwił mi pójście na pogrzeb i grób mamy, co jeszcze bardziej rozszarpywało mnie od środka. Ta rana nie jest zabliźniona do dzisiaj. Ona się otwiera co jakiś czas. I płynie z niej wtedy gorycz. Gorycz, że przez to, co działo się wtedy w naszym kraju, nie mogłam być z moją mamą, towarzyszyć jej w ostatnich chwilach, dać poczucie, że jestem obok. Często w myślach wracam do chwili, gdy widziałyśmy się po raz ostatni. Nigdy nie zapomnę widoku mojej mamusi. Cała we łzach, na jej twarzy widać było ogrom cierpienia. Czułam się winna, że ta trauma spowodowana jest decyzjami, które podjęłam, sytuacją, w jakiej się znalazłam. Obwiniałam siebie za to wszystko. Ale nie sądziłam, że takie będą konsekwencje.

Wojna, aresztowania, obozy, przesłuchania... - to jedna wielka niewiadoma i nigdy nie można być choć przez chwilę pewnym niczego. Wojna to wędrówka w najczarniejszą czerń. Ja widziałam jej najgłębszy odcień. I do dzisiaj ta czerń absolutna wżarta jest w moje wnętrze. Stała się częścią mnie, choć mogę już spokojnie o tym wszystkich mówić, bo niewiele tu zależy ode mnie. Ale ja się przed nią nigdy nie wzbraniałam ani z nią nie walczyłam. Po prostu tego popołudnia stałam się na jakiś czas inną Aliną.

(...)

- Każdy z więźniów Auschwitz musiał pracować. Obowiązywał sześciodniowy tydzień pracy, w niedzielę większość z nas, tak jak Niemcy, miała czas wolny albo odbywały się kary. Moim pierwszym zajęciem w obozie była praca na polu. Pełłyśmy grządki, wyrywałyśmy chwasty. Było to zajęcie, które nie wymagało zbyt dużych umiejętności, ale w związku z tym, że była to praca fizyczna, za każdym razem wracałam do swojego bloku zmęczona. Pracowałyśmy w niedużych grupach. Zazwyczaj było nas około piętnastu, czasami liczba więźniarek nieco przewyższała dwadzieścia osób.

W trakcie prac towarzyszyło nam przeważnie dwóch strażników, którzy czuwali nad tym, żeby żadnej z nas nie przyszła do głowy próba ucieczki. Ale ucieczka nie miała sensu! Byłyśmy na otwartej przestrzeni i nie było nawet gdzie się skryć, gdyby strażnik wyciągnął broń i próbował nas zatrzymać. Strażnicy nie byli dla nas okrutni.

Pamiętam jednego Czecha. To był młody chłopak i gdy dopisywał mu humor, wygłupiał się przed nami, żartował, a nawet tańczył. Dostawał małpiego rozumu, a my zaśmiewałyśmy się z jego dowcipów. Czasami pilnował nas strażnik i strażniczka. Dochodziło do sytuacji, że szli razem w las, a my zostawałyśmy na polu zupełnie same, bez żadnej opieki. Lubiłyśmy te chwile, bo zarzucałyśmy pracę i mogłyśmy bezkarnie się lenić. Wszystkie kładłyśmy się na trawie, a słońce ogrzewało nasze twarze. Rozmawiałyśmy, żartowałyśmy, śmiałyśmy się. Był to cudowny moment oddechu w codziennej harówce. Gdy w oddali pojawiali się na horyzoncie nasi strażnicy, natychmiast wracałyśmy do robót polowych, żeby nie zdenerwować naszych przełożonych. Oni nawet nie domyślali się, że podczas ich nieobecności żadna z nas nie oczyściła nawet połowy grządki. Kiedyś razem z dziewczynami zjadłyśmy wszystkie warzywa, które urosły na polu. Śmiałyśmy się, że kompletnie wypełłyśmy te grządki.

W pracy panował Ordnung. W południe dowożono kocioł z zupą i pozwalano nam zjeść posiłek. Nie było ważne, że smakował okropnie. Praca fizyczna bardzo wzmagała nasz apetyt. Niemcy bardzo dbali o to, żeby na każdym kroku panował porządek, dlatego miałyśmy przenośną latrynę, gdzie mogłyśmy załatwiać swoje potrzeby. Naprawdę, żadnej z nas nie przyszło do głowy, żeby uciec.

Pewnego razu, gdy zabrakło nam wody do picia, anwajzerka kazała mi wziąć wiadro i iść przez pole do domu, w którym razem z rodziną mieszkał strażnik z więzienia, i poprosić tam o napełnienie wiadra. Poszłam. Zapukałam do drzwi i otworzyła mi kobieta. Wytłumaczyłam jej, że jestem tu na polecenie strażniczki, i spytałam, czy mogłaby napełnić mi wiadro. Niemka nie zdziwiła się ani też nie potraktowała mnie źle. Wzięła pusty pojemnik i po chwili wróciła z wypełnionym po brzegi wodą. Pokornie wróciłam do mojej grupy na polu, starając się po drodze nie wylać ani kropli.

Woda była dla nas bezcenna. Nie miałyśmy gdzie się myć, więc czasami strażniczka pozwalała skorzystać nam z tej, która przeznaczona była do picia na polu. Lubiłam tę pracę pod tym względem, że mogłam spotkać interesujące kobiety. Pewnego dnia do obozu trafiły Serbki. Kontakt z nimi był utrudniony, bo żadna z nich nie mówiła płynnie po niemiecku. Bardzo zainteresował mnie ich język i starałam się nawiązać z nimi kontakt. Było to dość trudne, ale z czasem zaczęły uczyć mnie serbskiego. Do dziś pamiętam nawet kilka słów. Po jakimś czasie nauczyłyśmy się ze sobą porozumiewać bez problemów.

Wykorzystywałam to, że jako jedna z nielicznych potrafiłam się z nimi dogadać. Gdy byłam zmęczona i chciałam odpocząć, rozmawiałam z nimi, udając, że im coś tłumaczę. Miałam pretekst, a strażnicy nie domyślali się, że to z mojej strony tylko blef. Jednak nie zawsze było kolorowo. Pewnego razu anwajzerka miała kaprys wyżycia się na nas, więc wymyśliła, że za wolno pracowałyśmy na polu. Całej grupie należała się za to kara. Wymyśliła bezsensowne ćwiczenie na zasadzie padnij, powstań. W kilkanaście przez godzinę skakałyśmy przed naszym barakiem.

(...)

- Przyszła wiosna i  okazało się, że po raz kolejny muszę z grupą innych kobiet wyjść z obozu. Zostawiamy więc wszystko za sobą i ruszamy w drogę. Właśnie rozpoczął się drugi marsz śmierci. Wyglądało to dość dramatycznie, bo dostałyśmy bardzo mały przydział jedzenia. Dosłownie paczkę margaryny na kilka osób, musiałyśmy więc ją mądrze podzielić. Jedna łyżka tłuszczu roślinnego musiała wystarczyć każdej z nas na przeżycie dnia. Koleżanka rozdzielała nam nasze racje żywieniowe bardzo skrzętnie, żeby starczyło dla wszystkich.

Mimo wyczerpania i głodu szłyśmy przed siebie i tak naprawdę nie wiedziałyśmy, co się za chwilę stanie. Byłam brudna i zmęczona. Zaczęłam się bać. Nasza grupa była spora. Brak sił dawał się we znaki. Gdy postanowiłyśmy wszystkie odpocząć na chwilę, nawet położenie się na wysuszonej trawie czy pod drzewami nie przynosiło ukojenia. Aż raz wielki hałas przerwał nasz odpoczynek. Nadlatujący samolot był sygnałem, że za chwilę rozpocznie się ostrzeliwanie. I tak też się stało. Na szczęście nikt nie ucierpiał, ale ta chwila wyrwała mnie z letargu... Poczułam, że przeszłam już tyle i że nie chcę tak umrzeć. Muszę za wszelką cenę zawalczyć o swoje życie. To nie była chwila, to nie był moment, w którym miało się ono zakończyć. To nie był czas na koniec...

Postanowiłam, że poproszę jednego strażnika, który przez cały nasz marsz dał się poznać jako najbardziej ludzki, że chcemy razem z innymi koleżankami uciec. To było nasze być albo nie być. Prosiłam, żeby zlitował się nad nami i dał nam szansę. Tłumaczyłam zawzięcie, że to nic nie zmieni, że odłączymy się od grupy. A dla nas będzie to wszystko, bo da nam szansę przeżycia. Grałam w otwarte karty. Nie bałam się, że zareaguje agresywnie, bo nie miałam nic do stracenia. Tutaj czekała nas tylko śmierć. Mogło być coś gorszego?

Ku mojemu zdziwieniu usłyszałam, że gdyby on miał cywilne ubranie, od razu wziąłby nogi za pas, bo tak jak my chciał żyć, a ten marsz był tylko drogą ku śmierci. Strażnik okazał się z pochodzenia Austriakiem. I pozwolił nam na ucieczkę. To była taka druga sytuacja w trakcie wojny, że wróg podał mi rękę w potrzebie. I zatliła się w nas nadzieja, że mamy szansę. Wiedziałyśmy też, że nie możemy tak po prostu odłączyć się od grupy. Mimo że kobiet była cała masa, od razu by nas dostrzeżono i zabito. Czekałyśmy na odpowiednią chwilę i tą chwilą okazał się moment, gdy Ukrainki, które bardzo cierpiały z głodu, zobaczyły pole, a na nim kopiec ziemniaków. Kobiety bez zastanowienia ruszyły w jego stronę, żeby się najeść. Rwetes był ogromny, zapanował wielki chaos, a zachowanie Ukrainek doprowadziło do furii esesmanów, którzy rzucili się za nimi w pogoń. Wiedziałyśmy, że nadszedł właśnie ten moment i nie możemy tracić ani sekundy, musimy go wykorzystać. To było nasze teraz albo nigdy.

Gdy odłączałyśmy się od grupy, kątem oka zauważył nas jeden z Niemców i postanowił nam przeszkodzić. Wycelował prosto w nas karabin maszynowy i był gotowy dać nam nauczkę. To był moment grozy. Ale musiałyśmy spróbować uciec przed pewną śmiercią. Możliwe, że gdybyśmy zostały w grupie, umarłybyśmy z głodu. Austriak pomógł nam drugi raz i zatrzymał Niemca. Powiedział do niego tylko: "Lass sie gehen". Usłyszawszy to, Niemiec całkowicie skapitulował i puścił nas. Byłyśmy wolne, a nasz los od tej pory całkowicie leżał w naszych rękach.

Schronieniem dla nas okazał się las, w który weszłyśmy, licząc na to, że wśród drzew i krzewów nie zostaniemy zauważone. Rozmawiałyśmy między sobą po polsku, co zwróciło uwagę robotnika - zaciekawiły go dziewczęta oddalające się od masy ludzi. Gdy go mijałyśmy, poprosiłyśmy, żeby przyniósł nam coś do jedzenia, bo jesteśmy bardzo głodne. Między sobą ustaliłyśmy, że jeśli ktoś nas zapyta, skąd jesteśmy, odpowiemy, że nasza fabryka, w której pracowałyśmy, została zbombardowana, a my uciekłyśmy z niej w poszukiwaniu pomocy.

Nasze kłamstwo brzmiało wiarygodnie, ponieważ miałyśmy na sobie cywilne ubrania. Zresztą lokalna ludność nie orientowała się, kto jest obozowiczem, a kto nie. Jedna z moich koleżanek bardzo przemarzła. Spałyśmy pierwszą noc na gołej ziemi w lesie. Nie było wyjścia i musiałyśmy znaleźć miejsce, w którym mogłyśmy się schronić. Nagle na wzgórzu zauważyłyśmy gospodarstwo. Zdecydowałyśmy, że tam właśnie poprosimy o pomoc. Ku naszemu zdziwieniu mieszkał tam Polak razem z Niemką i dwójką dzieci. Jedno dziecko miało może ze dwa, a drugie cztery lata. Dowiedziałyśmy się, że mąż gospodyni jest wojskowym i obecnie przebywa na froncie, a nasz znajomy pomaga jej w gospodarstwie, chociaż od razu można było stwierdzić, że jego pomoc wykraczała poza zwykłe wsparcie przy pracach w gospodarstwie. Nie spotkałyśmy się z nieprzychylnością.

Młody chłopak pozwolił nam spać w stodole na sianie. Razem z koleżankami oznajmiłyśmy mu, że chętnie w zamian za jedzenie pomogą jej w obejściu. Sprzątały i zajmowały się dziećmi, a dzięki ich pracy nie byłyśmy głodne. Mogłyśmy czasami wchodzić do domu, żeby wykonać powierzone nam obowiązki. Ja większość czasu spędziłam na zewnątrz budynku. Z czasem okazało się, że jesteśmy nieopodal miasteczka Oschatz, za rzeką Łabą. Zupa kartoflana i chleb, którymi częstowała nas gospodyni, smakowały nam i pozwalały nabrać sił. Na wszelki wypadek właścicielka domostwa zgłosiła nas do landratu, a dzięki temu otrzymała na nas kartki na żywność. Spędziłyśmy tak niecałe dwa tygodnie.

Fragment książki "Wiem, jak wygląda piekło. Alina Dąbrowska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim". Wydawnictwo Prószyński Media. Premiera: 12 marca 2019 r.


Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy