Reklama

Agnieszka Więdłocha: Zaczynam od deseru

Gdy zaczęłam zarabiać, szalałam z zakupami. A przecież te ubrania, torebki są tylko na chwilę i nie potrzebuję ich aż tylu. /Zuza Krajewska /Twój Styl

Jadąc w tajemnicy przed rodziną na egzamin do szkoły aktorskiej nie sądziła, że ten zawód wymaga takiej odporności. Bo raz przychodzi nagroda za debiut, popularność po sukcesie "Czasu honoru", a potem dzwoni cisza, gdy wstajesz rano i myślisz, że... do niczego się nie nadajesz, trzeba szukać innego zawodu... Agnieszka Więdłocha na tej huśtawce już daje sobie radę. Pomagają nauki babci, że nie warto przejmować się drobiazgami, bo los sprzyja optymistom. No i proszę: jest i szczęście w miłości, i dobra rola w "Planecie singli". Carpe diem!

Trzydzieste urodziny to czas pierwszych podsumowań?

Agnieszka Więdłocha: - Wiele osób pytało mnie, czy robię podsumowania. Nie robiłam. Może bałam się rozczarowania? Pewnie pierwsze, co przyszłoby mi do głowy, to, że marnowałam czas, że za mało pracowałam, podróżowałam, spędzałam czas z przyjaciółmi, za mało czytałam, malowałam, robiłam zdjęć itd. Wolę być więc pogodzona z tym, co i jak zrobiłam, doceniać to, co mam. Nawet jeśli gdzieś tam chciałoby się więcej, a chciałoby się przecież. Jedyne więc, co zmieniło się po trzydziestce, to myślenie, że do śmierci zostało coraz mniej czasu.

Reklama

To nieczęsta konkluzja w pani wieku.

- Nie wiem, skąd mi się to wzięło, w najbliższym otoczeniu nie zdarzyły się żadne tragedie, ale cały czas towarzyszy mi poczucie, że to może być ostatni dzień. Przemawiają do mnie te wszystkie wydarzenia, gdy na przykład mężczyzna wjeżdża autem w ludzi na sopockim molo albo inny taranuje rowerzystę, który jechał na urodziny do mamy. Widziałam kiedyś w filmie scenę: dwoje ludzi spotkało się w restauracji i ona zaczęła zamawiać jedzenie od deseru. On zdziwiony spytał dlaczego. A ona: "Zaraz może spaść meteoryt, będzie trzęsienie ziemi albo zakrztuszę się makaronem i nie doczekam deseru. No więc zaczynam od najprzyjemniejszego". Ja też tak robię.

Co jest dla pani deserem?

- Zawsze nagradzam się przed pracą, a nie po niej. To są banalne przyjemności: przeczytanie kilku stron książki, obejrzenie filmu, drobiazgi. Dbam, by przed zabraniem się do pracy mieć czas dla siebie.

Tymczasem praca ostatnio nie daje spokoju. A tak na marginesie, jak to się stało, że pani, wychowana w rodzinie ludzi praktycznych, została aktorką?

- Sama się na tym zastanawiam. Tata prowadzi firmę, mama jest inżynierem na politechnice, jedna babcia dentystką, druga księgową, dziadek też. Tylko drugi dziadek miał skłonności artystyczne. Grał amatorsko na pianinie i akordeonie, no i kochał operę. A kiedy pod koniec lat 80. pojawiły się kamery wideo, dziadek natychmiast taką miał i filmował mnie i brata. Właśnie na tych nagraniach widać, że miałam radość z mówienia wierszy, wygłupiania się, samego faktu, że ktoś to rejestruje. Potem jednak, właściwie aż do matury, było jasne, że zostanę dentystką.

Aż kilka miesięcy przed końcem liceum zapisała się pani na lekcje dykcji, w dodatku w soboty o ósmej rano. Chociaż dentyście doskonała dykcja nie jest potrzebna.

- Profesor Aleksander Benczak, stary łódzki aktor, prowadził te zajęcia w naszej szkole od wielu lat. Zachęcał do udziału wszystkich, którzy chcą zostać aktorami, prawnikami albo po prostu dowiedzieć się więcej o literaturze. Spotkania były świetne. Czytaliśmy wiersze, rozmawialiśmy, ktoś grał na gitarze. Traktowałam je jak oderwanie od tego, czego muszę się nauczyć. No ale wszyscy z tej kilkuosobowej grupy zamierzali zdawać na aktorstwo. Któregoś dnia profesor powiedział: "Też spróbuj. Zmarnujesz szansę, jeśli nie zaryzykujesz. Dentystką zawsze możesz zostać". Spróbowałam i się dostałam.

W domu awantura?

- Może nie awantura, ale na pewno konsternacja - o egzaminach wiedziała tylko mama. Babci złamałam serce, bo od lat szykowała dla mnie gabinet. Tata miał żal, że o wszystkim dowiaduje się ostatni, i kokietował, że nie życzy sobie, żeby tak było.

Czemu mu pani nie powiedziała?

- Nie spodziewałam się, że się dostanę. Mój tata jest trochę despotyczny i lubi kreować się na twardego faceta. Jest więc wymagający - dla siebie i dla nas. Odziedziczyłam to po nim, ale ostatnio staram się trochę odpuszczać. Uważam, że trzeba mieć większy luz w życiu.

Od kogo z rodziny uczy się pani najwięcej?

- Ważna jest mama mamy, babcia Wiktoria. Tolerancyjna, wyrozumiała, potrafi każdego zrozumieć i usprawiedliwić. Nie obraża się. Zawsze powtarza, że nie warto przejmować się problemami, porażkami, konfliktami. Tłumaczy, żeby nie trwonić energii na małe rzeczy, bo życie zawsze jakoś się poukłada.

W jakich sytuacjach przydaje się ta wiedza?

- W moim życiu zawodowym - bardzo. Już zdążyłam się przekonać, że wybrałam zawód niestabilny, w którym nie zawsze jest praca. Kiedy więc telefon nie dzwoni, wiem, że muszę odpuścić, cieszyć się tym, co jest, wykorzystać dany mi nieoczekiwanie czas.

Telefon często milczy?

- Dłuższy przestój zdarzył mi się zeszłej wiosny, po siedmiu latach grania non stop. W jednym momencie spadł serial "Lekarze", nie kręciliśmy już "Czasu honoru", chwilowo wstrzymany został też serial "Powiedz TAK!", a do filmu "Gejsza" miałam jeszcze cztery miesiące. W dodatku zrezygnowałam z dwóch spektakli gościnnych, a w moim teatrze były zawirowania personalne i nagle zostałam sama ze sobą. To nie tak, że ktoś powiedział: "Masz trzy miesiące wolnego", tylko po prostu wszystko się zawaliło. Musiałam się z tym zmierzyć, nie było łatwo. Myślałam, że do niczego się nie nadaję i trzeba szukać innego zawodu. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, wiem, że to głupoty. Ale dopiero uczę się nie brać wszystkiego do siebie.

Aktorka bez zajęcia wstaje rano i...?

- Nie wiem, czy mogę o tym mówić (śmieje się)... Spotykałam się z przyjaciółmi, jeździłam do rodziny w Łodzi. Nadrobiłam zaległości w czytaniu. Zapisałam się na lekcje śpiewu i na prawo jazdy. Teraz muszę zapisać się znów, bo w końcu zadzwonił telefon i nie skończyłam kursu.

To była "Planeta singli"?

- Też. Poza tym zaczęłam kręcić "Gejszę", która teraz jest na ekranach, no i wróciłam z radością na plan "Powiedz TAK!".

"Planeta singli" to hit ostatnich miesięcy. Może pani jeszcze wejść do spożywczaka? 

- No pewnie! Mam tam zaprzyjaźnione panie, które mówią: "Ojej, pani taka malutka, drobniutka, a w kinie kawał baby!". Trochę to oczywiście smutne, że na ekranie wyglądam na wielką, ale może dzięki temu nikt mnie nie rozpoznaje na ulicy.

Pierwszą dużą rolę - Lenę w "Czasie honoru" - zagrała pani jeszcze w szkole. Poczuła się pani wtedy kimś wyjątkowym?

- Nie. Czułam się raczej... niewyspana. Byłam w kieracie szkolnym, musiałam odegrać ćwiczenia na ocenę podczas sesji, nie było mowy o gwiazdorzeniu. Szkoła zmusza do pokory. A to, że masz rolę w filmie, przyjaciół nie rusza, więc popisywać się nie miałam gdzie.

Łódzka Filmówka to szkoła legenda. Studiować tam to wciąż jest coś?

- Oczywiście. Ja wprawdzie nie wiązałam swojej przyszłości z filmem, ale oczywiście wiedziałam, gdzie są "te" schody, na których siadywali wielcy, znałam słynne wejście przy ulicy Targowej. Kiedy zdecydowałam studiować aktorstwo, wiedziałam, że albo tutaj, albo wcale. W Filmówce wciąż panuje atmosfera wyjątkowości. Każdy przychodzi do niej z nadzieją, że zrobi coś wielkiego.

Wiemy z opowieści starych mistrzów, że legendę Filmówki tworzyły także imprezy. Jak jest teraz?

- Teraz jest tyle pracy, tyle innych bodźców - telewizja, internet, Facebook, Instagram, że imprezy się rozmyły. Ludzie rzadziej się spotykają. Nie wiem, czy dlatego, że są mniej ciekawi drugiego człowieka, czy z nadmiaru obowiązków. Ja jestem trochę staroświecka. Nie mam konta na Facebooku, nie mam telewizora, komputer włączam, tylko kiedy muszę autoryzować wywiad. Ale i tak rzadko spotykam się wieczorami ze znajomymi. Bo przecież trzeba wstać rano na nagrania albo trening.

Jeszcze w szkole zadebiutowała pani w słynnym Teatrze im. Jaracza w Łodzi, u wybitnych reżyserów. Jak tam pani trafiła?

- Siedziałam w domu, gdy zadzwonił telefon. "Tu sekretariat dyrektora Zawodzińskiego, dyrektor chciałby z panią rozmawiać". O mało nie zemdlałam. Otworzyłam balkon, żeby nie zgubić zasięgu, bo był beznadziejny, i nagle: "Dzień dobry, Agnieszko. Co robisz wtedy a wtedy? - Jestem wolna. - To dobrze. Ania Augustynowicz będzie robiła spektakl i chce cię poznać. - Tak, oczywiście, dyrektorze", wydukałam. Byłam w radosnym szoku. A w głowie: "powieszę się na kablu, jeśli się nie uda". W szkole nawet nie marzyłam, by składać papiery do tego teatru. Zresztą wtedy nie zastanawiałam się nad przyszłością. Poprowadził mnie los. Całe moje życie to przypadek. Czasem myślę, co by się działo, gdybym zaczęła się o to wszystko starać, planować i dążyć.

Za rolę w "Rowerzystach" u Anny Augustynowicz dostała pani Złotą Maskę za debiut. Gra pani w Jaraczu do tej pory. Co daje teatr?

- Możliwość przyjrzenia się sobie poprzez postać, którą gram. To szansa, by sporo się o sobie dowiedzieć. Kiedy szykuję rolę i czytam tekst, myślę: "Ona zrobiłaby tak, ale ja jako Agnieszka tak", po czym dostrzegam, że może racja leży po jej stronie. Bo moja bohaterka ma szersze horyzonty, więc ja też nie mogę zamykać się w swoich. Uczę się od postaci, że w życiu nie trzeba mieć barier i że warto poszerzać swoje możliwości.

Konkret poproszę.

- Rola opętanej w "Dybuku" wymagała ode mnie siły fizycznej. Podnoszenie stołu, noszenie partnera na plecach, nieludzkie krzyki, wrzaski... Nie sądziłam, że dam radę. Dałam. Ograniczenia są tylko w głowie. W innym spektaklu grałam kobietę, która popełnia samobójstwo, bo zostawił ją mąż. Ale na koniec temu mężowi wybacza. Miałam 25 lat, nie rozumiałam tej postaci. Z czasem, gdy myślałam o niej dłużej, zaczęłam współczuć i podziwiać.

Proszę. A ludzie czasem myślą, że młode aktorki mają lekkie beztroskie życie i tylko szaleją po sklepach z ciuchami.

- Ja też szalałam... na początku, kiedy zaczęłam zarabiać. Kupowałam ubrania, torebki, sprzęty grające, masę głupot. Szybko się zorientowałam, że te wszystkie rzeczy są tylko na chwilę i nie potrzebuję ich aż tylu. Teraz staram się tak obchodzić z pieniędzmi, by nie zwariować ze strachu, gdy przestaje dzwonić telefon. Ale oczywiście wydaję. Najchętniej na podróże. Ten moment, kiedy wsiadam do samolotu, pociągu albo samochodu i mam pojechać choćby do Olsztyna, jest dla mnie superprzyjemny. To wspaniałe uczucie kojarzy mi się z wolnością, przygodą, szczęściem po prostu. Czasem kojąca jest sama myśl, że mam jakąś podróż w planach.

Wygląda na to, że znalazła pani w życiu swoją drogę. A może właściwie droga znalazła... panią. Chce pani dalej nią iść?

-  Tak, teraz, gdy już mam azymut, jestem konsekwentna. Żyjemy w czasach, w których gdy coś ci się nie podoba, jak w tablecie przesuwasz palcem i szukasz czegoś innego. Możliwości wyboru są oczywiście dobre, ale kiedy wyboru się dokona, nie należy zbyt szybko zmieniać zdania. Nawet jeśli coś nie wychodzi, warto walczyć i tą drogą iść.

Pani droga prowadzi raczej do Hollywood czy do osobistego szczęścia?

- Wiadomo, że do osobistego szczęścia.

Właśnie. Trzydzieści lat, a gdzie mąż, gdzie dzieci?

- Już mówiłam, nie robiłam podsumowań.

W popularnej prasie były zdjęcia z pani zaręczyn z Antonim Pawlickim.

- Moment, w którym zobaczyłam te zdjęcia, obnażające najbardziej intymną chwilę w moim życiu, był potwornym ciosem. Fakt, że nie byliśmy wtedy sami, że podglądał nas paparazzo, że został przez kogoś poinformowany i był tam gdzieś ukryty, robiąc zdjęcia w tak ważnym momencie - to jest nie w porządku. Rano, ku naszemu przerażeniu, ujawnił się pod domem i odjechał, życząc wesołych świąt! A potem każdy, kto chciał, mógł w gazetach zobaczyć te zdjęcia.

- Nie zgadzam się na to, chcę mieć prawo do normalnego życia. To, że jesteśmy osobami znanymi, nie oznacza, że nie mamy prawa do prywatności. Nie chcę o niej opowiadać również dlatego, że im mniej o mnie wiadomo, tym widzowie będą ciekawsi moich ról. Będą w teatrze i kinie oglądać postaci, które gram, a nie Agnieszkę, o której wiedzą to, to i tamto.

Rozmawiała: Aleksandra Boćkowska

Twój SYL 6/2016

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Agnieszka Więdłocha
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama