Reklama

Agentki natury

Całego świata nie naprawią – to wiedzą. Mały kawałek łatwiej. Tylko nie trzeba oglądać się na innych, ale powiedzieć: Ja! Anna chroni bałtyckie foki, Joanna broni swojego miasta przed zatruciem, Małgorzata ratowała unikalną dolinę Rospudy od zniszczenia. Skutecznie!

Małgorzata Górska: Lecą żurawie

Pięćdziesiąt kilometrów za Białymstokiem zjazd do Trzciannego, minąć wieś, szukać kolonii. Pola, pola, w końcu drewniany dom. Karczak – koniec świata. – Przesada – śmieje się Małgorzata. – Do cywilizacji mam czterdzieści minut moim mercem – wskazuje na wysłużone auto. Pamięta, jak zobaczyła swój dom pierwszy raz. – To była ruina – opowiada. – Ale z sosnowego drewna! Bale przetykane mchem! Cena śmiesznie niska, a my z mężem byliśmy na „dorobku”, zdecydowaliśmy się – opowiada. Ona, dziewczyna z blokowiska w Białymstoku, zaczęła życie na pustkowiu.

Reklama

Jak tu trafiła? Miała dyplom z ochrony środowiska, dostała pracę w WWF (World Wildlife Found) przy projekcie Bagna Biebrzańskie. – Radziłam rolnikom, jak gospodarować, żeby sprzyjać przyrodzie, pomagałam rozwijać turystykę, zajmowałam się wszystkim, co miało służyć odbudowaniu dzikiego stanu środowiska. Kiedyś chlapnęłam: byłoby świetnie gdzieś tutaj zamieszkać. I zaraz telefon od koleżanki: „Ty tak poważnie? Bo znajoma ma coś do sprzedania”. No i trafiliśmy na Karczak.

Remont trwa do dziś, ale nie mogliśmy się doczekać, kiedy zamieszkamy na wsi. Pięknie, skowronki nad głową, po polach biegają kuropatwy, kwitną kąkole, a jesienią nad domem przelatują klucze żurawi i gęsi. Tu się żyje spokojnie. Nikt nie zagląda przez płot, można puszczać muzykę na cały regulator, tańczyć w sadzie – śmieje się.

Gdy po siedmiu latach pracy nad Biebrzą zaproponowano jej przeniesienie do Warszawy, i to za dobre pieniądze, odmówiła. Przeszła do Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków. I została na bagnach. Pierwsze biuro założyła we własnej sypialni. Stąd potem ratowała Rospudę.

Tędy nie przejdą!

Trzy lata temu zaczyna się mówić o wielkiej budowie w dolinie rzeki. Małgorzata nad Rospudą jeszcze nie była. Jedzie. – Zaniemówiłam z wrażenia. Mała powierzchnia, nie żaden rezerwat, ale to tak, jakby wziąć wszystko, co najlepsze nad Biebrzą, Narwią i upchać w ten skrawek świata. Nigdzie nie widziałam takiego nagromadzenia rzadkich roślin, ptaków, zwierząt. A ktoś chce puścić tam drogę dla tirów? To tak, jakby powiedzieć: musimy zburzyć Wawel, bo tu będzie szła obwodnica Krakowa. To nie jest przesadzone porównanie – opowiada.

Zima trzy lata temu. Małgorzata do protestu przeciw budowie zachęca dziennikarzy, artystów, naukowców. Do akcji włącza się Greenpeace. W dolinie powstaje miasteczko namiotowe. Będzie istnieć trzy tygodnie. Małgorzata nie nocuje w śpiworze, nie przykuwa się do drzewa. Z telefonem przy uchu kursuje między doliną a biurem, gdzie wpada doładować baterie. Dosłownie – jest 20 stopni mrozu, komórka siada po dwóch godzinach. – A ja na nasłuchu z Brukselą – wspomina. – Byłam nieoficjalnym korespondentem Komisji Europejskiej. Znali mnie, bo wcześniej relacjonowaliśmy urzędnikom unijnym, co dzieje się w dolinie. Tylko w 2007 roku byłam siedem razy w Brukseli. Teraz na bieżąco informowałam: czy weszli geodeci, czy są koparki, co mówi wojewoda – wspomina.

Dobrze, że jesteście

Rospuda to największy sukces Małgorzaty. Cieszy się, że władza zaczęła traktować ekologów poważnie. – Pokazaliśmy, że możemy być skuteczni – mówi z satysfakcją. Choć wciąż pamięta obelgi niektórych mieszkańców Augustowa, którzy za wszelką cenę chcieli mieć drogę.

– Presja była straszna – przyznaje. W kryzysowych chwilach przypominała sobie, ile osób podpisało się w internecie pod apelem o ratowanie doliny: ponad 150 tysięcy. – To mi dawało siłę – twierdzi. – Ludzie przywozili jedzenie, termosy z gorącą herbatą i mówili: „Żebyście wiedzieli, jakie to ważne, że jesteście. A my jesteśmy z wami!”. Małgorzata leży w hamaku w swoim ogrodzie. – Huśtam się, wdychając zapach maciejki, i myślę sobie: dobrze, że ludzie zaczynają rozumieć, jak ważny jest kontakt z przyrodą. Na górze w domu mamy dwa pokoje – miniagroturystyka. Przyjeżdżają goście z wielkiego miasta, wyłączają komórki, chcą zobaczyć łosie, obserwować ptaki, pochodzić po bagnach, usiąść przy moim warsztacie – opowiada.

Pokazuje dywanik, który sama utkała na krosnach kupionych we wsi. Myśli, żeby w stodole urządzić świetlicę. Uczyć dzieciaki ekologii, może zrobić ekowarsztaty dla dorosłych. Już nie wróci do miasta. Mówi: – Stałam się wieśniaczką i bardzo mi z tym dobrze.

Joanna Pawłowicz: Miało być czysto

– Dajcie wszystkie długopisy, jakie mamy – Joanna szykuje się do wyjścia na pierwszy wiec. Trema. Co będzie, jak nikt nie przyjdzie, ludzie będą się bali? – Kartki z petycją do burmistrza, kluczyki, szybko – ponagla męża. Wskakuje do auta. – Nie byłam pewna, czy mieszkańcy przyłączą się do protestu.

Do tej pory milczeli. Ale po czterech dniach mieliśmy już pięć tysięcy podpisów, kilka dni potem ponad dziesięć – opowiada. Mama dziewiętnastolatki, nauczycielka biologii z tytułem doktora. – Pamiętam scenę z czasów, gdy studiowałam na uniwersytecie w Poznaniu. Profesor pokazywał mnie innym studentom: „Patrzcie na szczęściarę”. Pochodzę ze Szczecinka, gdzie środowisko jest wzorowo czyste.

Byłam dumna, jasne, że chciałam tutaj wrócić. Zaczęłam uczyć ekologii. Kilka lat później zamarzył mi się doktorat, zaczęłam robić pierwsze badania. I jak obuchem w głowę: dzieje się źle, coraz gorzej – wspomina Joanna. Jest lichenologiem, specjalistką od badania porostów. A te świadczą o stanie zanieczyszczenia środowiska. I właśnie przy tym doktoracie okazało się, że jest duże. Jej czysty Szczecinek ktoś truje!

– W mieście mówiło się o złym wpływie wielkiego zakładu, z którego kominów leci... właśnie, co? Wersja oficjalna: tylko para wodna. Ale ja wiedziałam, że w powietrzu musi być coś, co truje, prawdopodobnie tlenki siarki i azotu powstające w wyniku spalania. Tylko jak to udowodnić?

Zatrzymajmy to

Joanna patrzy w niebo. Fabryka chmur – tak mówią ludzie o zakładzie. – Żeby wykryć, co jest w tych „chmurach”, trzeba zrobić pomiar prosto z komina, a na to nie ma zgody – tłumaczy.

I wspomina: – Mieszkańcy skarżyli się na odór i dziwny pył, który osiadał wszędzie. Chorowali na alergie, narzekali na łzawienie oczu, na złe samopoczucie. Poprosiłam o pomoc w badaniach panią profesor, u której robiłam doktorat. Potwierdziła moje obawy – opowiada Joanna. – Mam dziecko, bliskich w tym mieście, nie chcę, żeby nas truto. Ale w pojedynkę nic nie zdziałam. Kilka miesięcy temu z przyjaciółmi założyliśmy stowarzyszenie. Żeby połączyć siły. Nazwaliśmy je Terra – ziemia. Mój mąż Jacek też się zapisał, dzięki temu nie słyszę pretensji, że wciąż nie ma w naszym domu obiadu na czas – śmieje się Joanna. Opowiada. O wiecu, o zbieraniu podpisów pod listem do burmistrza. O dumie, że ludzie, dotąd bierni, nagle się ruszyli. Do współpracy zgłosili się prawnicy. Przyjechał minister środowiska, naukowcy, którzy potwierdzają: jest problem. Ze stowarzyszeniem poczuli się silni.

– Ale nie chodzi o to, żeby zamknąć zakład, pozbawić ludzi pracy. Tylko o kompromis. Właściciel musi zainwestować w nowoczesne, czyste technologie. Fabryka może być mniej uciążliwa – mówi.

Musi się udać

Rodzina ma jej coraz mniej, komórka dzwoni w soboty, niedziele. – Stałam się takim ekologicznym pogotowiem. Komuś dym z fabryki dostaje się do mieszkania, ktoś ma dziwny kaszel – dzwoni. Rozmawiam z każdym, w ten sposób przybywa nam sympatyków – mówi Joanna. Czy wierzy, że wygra z zakładem-molochem? – Na początku myślałam: musi się udać, jest nas coraz więcej. Potem entuzjazm mi opadł: porywam się z motyką na słońce.

Ale gdy ludzie na ulicy zaczęli mnie zaczepiać: „jesteśmy z panią, niech się pani nie poddaje”, głupio było rezygnować. Trzeba wygrać – emocjonuje się Joanna. I dodaje: – Nie jestem fanatyczną ekolożką, ja wierzę, że człowiek nie musi być szkodnikiem: mamy dom z nietoksycznych materiałów, kolektory słoneczne na dachu. Organiczne śmieci wyrzucamy na kompost. Warzywa kupujemy w atestowanych gospodarstwach. Mam ogródek: drzewa owocowe, grządki z jarzynami. Co z tego, jak nie mam pewności, że to, co w nim rośnie, jest zdrowe. Więc będę walczyć z fabryką. Skutecznie.

Anna Dębicka: Rejs z Warszawy

Trzy lata temu, jesień, pada. Anna położyła spać dwuletnią Karolinę. Dzwoni telefon, w słuchawce głos kolegi: „Pod Włocławkiem pękł rurociąg, olej leje się do Wisły! Jedziemy”. Pakowanie w kwadrans. Anka spędziła trzy dni, stojąc w rzece w długich gumowych butach, zbierając olej, czym się dało. – To była moja pierwsza akcja w WWF, największej organizacji chroniącej przyrodę – opowiada na wiosennym spacerze po Polu Mokotowskim. W wózku mała Magda, która na dobranoc zamiast bajki o królewnie słucha historii o fokach.

Anka opowiada, jak poszła na oceanografię, choć słyszała, że to bez sensu, bo co będzie robić z takim dyplomem? – Morze mnie ciekawiło, i już. Nurkowałam, żeglowałam. Kilka razy byłam w załodze Pogorii. To wciąga. Pracy też szukała „blisko wody”. To wtedy trafiła do WWF. Była dumna, gdy pozwolono jej prowadzić autorski program ratowania morświnów i fok w Bałtyku.

– Gdybym jeszcze mogła mieszkać nad morzem – marzy. Ale mieszka w Warszawie, zrobiła to dla męża. – Ta miłość okazała się silniejsza – śmieje się.

Dyżur całodobowy

Do Stacji Morskiej w Helu, z którą współpracuje, dojeżdża ponad czterysta kilometrów. Mewia Łacha – skrawek wybrzeża nad Zatoką Gdańską. Anna przez lornetkę patrzy na morze, plażę. – Tu mogłaby powstać kolonia fok – emocjonuje się. – Dotąd nie mają u nas stałego siedliska. W Bałtyku jest niezła stołówka, ale gorzej z porodówką, bo ta musi być na lądzie. Wiesz, ile jest fok w tym morzu? – pyta. – Dwadzieścia tysięcy. A mogłoby być sto – mówi i pokazuje pobliskie zarośla. – Gdzieś tu mogłaby się urodzić pierwsza dzika foka-Polka. Czekam na ten moment – wzdycha. O fokach może mówić godzinami: „są takie ludzkie, mają inteligentne oczy, śmieją się, płaczą, nawet się całują”.

Opowiada o swojej pracy: – Zima i wiosna to szkolenie wolontariuszy. Wzdłuż brzegu co dziesięć kilometrów mamy „błękitne patrole” – licealiści, rybacy, emerytowani nauczyciele. Łatwo ich poznać po niebieskich kurtkach. Raz w tygodniu robią obchód i raportują, czy na ich odcinku pojawiły się foki.

Latem będziemy uczyć turystów, np. tego, że nie wolno zwierzęcia leżącego na plaży wciągać do wody. Foka na lądzie odpoczywa. Jeśli ma małe, przestraszy się i może zostawić je bez opieki. Większość ludzi nie chce fokom robić krzywdy, jeśli szkodzą, to z niewiedzy. Trzeba informować, przekonywać, uczyć. Do skutku. Na co dzień jednak Anna stara się nie dręczyć otoczenia ekologicznymi hasłami.

– Lepszy jest przykład, racjonalne argumenty. W ten sposób przekonała bliskich do ekologii w domu: – Do prania i zmywania nie używamy detergentów, bo zawierają fosforany. Mamy energooszczędne żarówki, wyjmujemy z gniazdek nieużywane ładowarki do komórek – mówi o zachowaniach, które w jej domu są odruchem. – Do listopada jeździmy do pracy rowerami, podróżujemy pociągami, a nie samochodem. I oczywiście sortujemy odpady. Starsza córka, która ma w przedszkolu zajęcia z ekologii, obserwuje nas. I sama już zbiera baterie, żeby trafiły do punktu zbiorczego, a nie do śmietnika.

Zrobię to!

Dwoje dzieci, ciągłe dojazdy do Helu – czasem, gdy ma już dość, przychodzi myśl, że ekologiczne życie powinno się zacząć od siebie, nie prowadzić gospodarki rabunkowej. – Wymykam się wtedy do siłowni, idę pobiegać albo pakuję rodzinę i ruszamy w góry. Ale i tak w głowie wciąż krążą nowe pomysły, projekty. Ostatni? Ochrona morświnów. Morświn – bałtycki kuzyn delfina, co 12 minut musi zrobić wdech, czyli wynurzyć się z głębin. To niebezpieczne, na morzu jest dużo kutrów, jeśli zaplącze się w sieci, zginie.

Według prawa łodzie dłuższe niż 12 metrów powinny mieć „pingery” wysyłające sygnał, który odstrasza morświny. Przepis się nie sprawdza, nasze kutry są mniejsze. Więc trzeba zmienić prawo. – To mój cel na najbliższe miesiące – mówi Anna z przekonaniem. A potem? Będą następne cele. Narobiliśmy naturze tyle kłopotów, że przez sto lat będziemy spłacać dług.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

TS 05/2101

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama