Reklama

​Nie ma wybudzenia na "pstryk", ale tak może zgasnąć życie

Ewa Błaszczyk, fot. K. Bieliński / STUDIO teatrgaleria /materiały prasowe

Leżał u nas chłopiec, który uwielbiał piłkę nożną. Zakładano mu słuchawki, w których leciały sprawozdania z meczów. Obudził się. Potem Cristiano Ronaldo zaprosił go do Madrytu - opowiada Ewa Błaszczyk, aktorka, pieśniarka i prezes fundacji "Akogo?" mającej na celu pomoc dzieciom po najcięższych urazach mózgu. - Wybudzanie to proces. Pacjent się przybliża, jakby się wynurzał spod głębokiej wody.

Łukasz Piątek, Styl.pl: Kim na tę chwilę czuje się pani najbardziej: aktorką, pieśniarką, prezesem fundacji, matką?

Ewa Błaszczyk: - Staram się tak wszystkim żonglować, żeby pozyskiwać energię z jednego pola i przenosić je na drugie. Mam pewnego rodzaju łaskę, że mogę wykonywać zawód aktorki. Przebywam w różnych środowiskach, mam kontakt z różnym materiałem literackim, za każdym razem jest to coś innego - w związku z tym bardzo dużo energii otrzymuję od innych. Stąd mam siłę i dystans do funkcjonowania na pozostałych płaszczyznach, które pan wymienił.

Reklama

Powiedziała pani kiedyś, że aktorstwo utrzymuje panią przy życiu, bo gdyby nie ten zawód, to pewnie już by pani nie było.

- Aktorstwo jest pewną iluzją, która pomaga oderwać się od codziennych problemów. Kiedy gram, to wiem, że muszę się skupić na roli, zatem kłopoty przesuwają się gdzieś z tyłu głowy. Ta przemienność bodźców jest dla mnie dobra. Dlatego bardzo chronię swój zawód, bo dzięki niemu mogę się nakarmić.

A śpiewanie?

- Jest bliżej ciała, bardziej osobiste i intymne. W śpiewaniu szukam takiego materiału, który na danym etapie mojego życia pozwala mi wyrzucić z siebie pewne emocje. Dzięki temu nie muszę chodzić do psychoterapeuty. "Przerabiam" to wszystko w sobie dzięki śpiewaniu.

Tak było z recitalem "Pozwól mi spróbować jeszcze raz"?

- Owszem. Doszłam do takiego momentu, żeby zaśpiewać tekst Ryśka Riedla, bo przecież on też miał kiedyś swoje powody, dla których to napisał i wykonał. Ja musiałam dojrzeć do swoich. To jest modlitwa. Za mnie, za Olę, za tych wszystkich ludzi, którzy przebywają obecnie w innym wymiarze. I tak sobie myślę, że jest taka szansa, żeby spróbować jeszcze raz... życia. Więc tak, mamy taką prośbę...

Spotyka się pani z głosami widzów, że jakaś rola do pani nie pasuje? Na przykład rola komediowa?

- Raczej nie. Natomiast, bywało, że ktoś utożsamiał mnie z graną przeze mnie postacią jeden do jeden. To już nie leży po mojej stronie, a po stronie percepcji.

Któraś z ról jest pani szczególnie bliska?

- Na pewno jedną z nich jest Joanna d’Arc. Ważne są dla mnie także filmy "Nadzór" czy "Mistyfikacja". No i oczywiście sztuka "Rok magicznego myślenia".

A podwójna rola w "Zmiennikach"?

- "Zmiennicy" spełniali dla mnie istotną funkcję jako dla aktorki, bo po "Nadzorze" utożsamiano mnie z Matką Polką. A ja zawsze broniłam się przed zaszufladkowaniem. Zresztą, żeby się rozwijać, trzeba sięgać po różne rzeczy. Dla mnie ważne jest w aktorstwie szukanie. To szalenie fascynujące.

Odczuła pani kiedykolwiek to zaszufladkowanie?

- Chyba nie, bo od początku dbałam o tę różnorodność. Po "Nadzorze" antidotum stanowili właśnie wspomniani przez pana "Zmiennicy". Cenię ten serial, jak i samego Bareję, bo zrobił coś świetnego. Oprócz tego, że znakomicie tworzył krzywe zwierciadło, to jako człowiek po prostu kochał ludzi. Na sztuczki Barei nabierała się nawet cenzura. Tak bardzo wchodziła w ten klimat, że nie zauważała, jak Bareja grał im na nosie. Ponadto "Zmiennicy" to doskonały zapis pewnej epoki w Polsce.

Przyznała pani przed chwilą, że jedną z najważniejszych ról była ta w monodramie "Rok magicznego myślenia". To historia kobiety, która traci męża i opiekuje się córką w śpiączce. Trudno było się z tym zmierzyć?

- Wiedziałam, że ktoś, kto zasiądzie na widowni, będzie patrzył na mnie jeden do jeden, bo wiadomo, jaka jest moja prywatna historia. Chciałam jakoś ochronić zawód, czyli aktorstwo, jak i sztukę w ogóle, dlatego tworzyłam sobie w głowie w pewnym sensie rusztowanie, żeby na scenie być postacią, a nie Ewą Błaszczyk. Oczywiście zastanawiałam się, czy z całym tym obciążeniem jestem w stanie to zrobić. Kiedy dogłębnie przeanalizowałam scenariusz, zapadła klamka, że chcę to zrobić.

Da się w stu procentach - szczególnie, kiedy mowa o takiej bohaterce - włożyć ten pancerz i nie dopuścić do głosu swoich prywatnych emocji?

- Oczywiście, że się je dopuszcza. Chodzi o dyscyplinę.

Stojąc na scenie przez głowę przelatują obrazy ze swojego życia?

- Powiem w ten sposób: gdybym sama kiedyś przez to nie przeszła, to bym pewnie na scenie uroniła więcej łez, tudzież pokazała więcej emocji. Ale powtarzam - ta dyscyplina pozwalała stwardnieć.

A kiedy kurtyna opadła i spektakl się kończył, łatwo było pani wyjść ze swojej roli i przestawić się na "normalne" życie?

- To był proces. Grałam ten monodram przez trzy lata, można zatem powiedzieć, że poza zawodem była to pewnego rodzaju terapia dla mnie. Coś jak instrukcja obsługi żałoby na pilota. Bardzo często na tym spektaklu widziałam tych samych ludzi na widowni. Może oni również mieli własną potrzebę przerobienia tego tekstu po swojemu.

Przed panią kolejny monodram "Oriana Fallaci. Chwila, w której umarłam". Premiera 24 listopada w warszawskim Teatrze Studio.

- Zdecydowałam się na tę rolę, bo jest nasycona emocjami. Dla mnie Fallaci to współczesna kobieta, która wyprzedziła czas. Kobieta, która w życiu doznała wielu strat. Osoba z niezależnym tokiem myślenia. To mnie w niej interesuje. Fallaci nie była konformistką, nie układała się z rzeczywistością. Zadawała trudne pytania, dlatego ponosiła pewne konsekwencje, bardzo poważne zresztą.

Imponują pani takie kobiety?

- Interesują mnie ludzie, którzy potrafią niezależnie myśleć, których nie interesują formaty, bo mam wrażenie, że my dziś jesteśmy bardzo sformatowani. Jesteśmy w grupie i mówimy jak ta grupa. Raz w życiu byłam zrzeszona. Przez pół dnia należałam do zuchów. Nigdy więcej nie należałam do żadnej organizacji.

Czuje się pani zmęczona godzeniem aktorstwa, fundacji, opieką nad Olą?

- Oczywiście.

Jak pani sobie z tym radzi?

- Nie odkryję Ameryki, kiedy powiem, że staram się o siebie dbać. Choć ostatnio to zmęczenie było tak ogromne, że przez półtora miesiąca nękała mnie okropna infekcja. Teraz robimy spektakl o Fallaci, później mam międzynarodową konferencję o komórce macierzystej, 10 grudnia zaśpiewam ostatni w tym roku recital i dopiero wtedy pojawi się troszeczkę oddechu. Tak wszystko planuję, żeby regularnie robić przeglądy organizmu.

Miewała pani takie momenty, kiedy granica wycieńczenia psychicznego i fizycznego była niebezpiecznie blisko?

- Teraz jest ten moment. Dziś już wiem, że nie jestem w stanie wejść w kolejną sztukę w styczniu. Po prostu nie dam rady przez kolejne trzy miesiące być od rana do nocy w teatrze. W tym okresie czeka mnie niezbędna rehabilitacja. To zmęczenie gromadzi się też na innych polach - w fundacji, w domu...

Lubi się pani komuś wygadać, wypłakać do ramienia?

- Raczej muszę to najpierw pozałatwiać sama ze sobą. Nabieram wtedy dystansu. Jeśli rozmowa z drugą osobą jest konieczna, a najpierw pewne rzeczy w sobie przerobię, to później łatwiej mi się otworzyć.

Chciałem porozmawiać z panią o klinice Budzik. Jakie na ten moment są najpilniejsze potrzeby kliniki?

- W tej chwili Budzik dla dzieci jest już dobrze działającą placówką. Budzik dla dorosłych, który powstał w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym w Olsztynie pod okiem prof. Maksymowicza, czeka jeszcze na dodatkowych osiem miejsc, bo chcemy ich mieć docelowo szesnaście. I to się stanie. W dziecięcej klinice wybudziło się 38 osób, w dorosłej cztery. Na tę chwilę pracujemy nad organizacją konferencji, czyli walczymy o sprowadzanie nauki do Polski. Ciągle potrzebujemy nowych procedur i pomysłów. Za chwilę będziemy omawiać komórkę macierzystą, a w planach mamy już konferencję na temat komórki nerwowej - omawianej nie tylko w kontekście śpiączki, ale w ogóle w chorobach degeneracyjnych mózgu.

- Ponadto myślimy o neurocentrum w Warszawie, gdzie byłby Budzik dla dorosłych i stacja naukowo-badawcza, żeby wcielać i rozwijać nowinki ze świata medycyny. Zaś obok tego - prywatna klinika "3N": neurochirurgia, neurorehabilitacja, neurologia. Chciałabym współpracować z taką klinika prywatną. Powód jest prosty - teraz Japończycy zrobili z polskim zespołem neurochirurgów wszczepy stymulatorów dla osób w śpiączce. Była zgoda komisji bioetycznej na szesnaście wszczepów. Problem polega na tym, że jeśli ktoś chce teraz za to zapłacić, to i tak nie może, bo nie ma takiej procedury w Polsce. Trzeba stworzyć ludziom szansę, żeby mieli wybór, jeśli posiadają środki na wszczepy symulatorów.

Pani zdaniem ten mur legislacyjny w Polsce kruszeje?

- Tak, aczkolwiek to jest proces. Nie mamy już do czynienia z sytuacją, kiedy wiele osób w ogóle nie wierzyło, że Budzik ma sens. Byłam w kilku tego typu klinikach na Zachodzie, widziałam jak wszystko tam funkcjonuje, dlatego wierzyłam i wiedziałam, że jeśli pochylimy się nad tym tematem, to ludzie w śpiączce w Polce także będą mieli szansę. W tym pierwszym, najważniejszym etapie śpiączki i wybudzania z niej - rok, do półtora - nie mówmy o cudzie, ale o odpowiednio wykonanej, medycznej pracy.

Dlaczego dziecięcy Budzik nie może być połączony z tym dla dorosłych?

- Bo dziecięcy znajduje się w Centrum Zdrowia Dziecka, które z zasady przyjmuje pacjentów do 18. roku życia. W samym programie nie ma dużej różnicy. Oczywiście plastyka mózgu jest inna, ale właściwie zmienia się tylko neurolog dziecięcy na dorosłego i pediatra na internistę. Natomiast cały program wybudzania ze śpiączki w fazie B jest podobny, medyczna szansa wybudzenia jest w zasadzie taka sama. Jedyna różnica polega na rehabilitacji dzieci i osób dorosłych. Zależy to od zapisu emocjonalnego. Jeśli jest to dziecko, to ono mało wie, niewiele przeżyło, zatem jego bodźcowanie jest innego typu w porównaniu z dorosłym.

Kilkanaście miesięcy temu głośno było o problemach Budzika z NFZ oraz z dofinasowaniem z Unii Europejskiej.

- Wzięliśmy z Unii dotację na konkretny program Budzika. To wszystko zostało wykonane, tylko potem cały program w Polsce na Klinikę Budzik był niedofinansowany przez NFZ - brakowało tzw. punktów. I to był niebezpieczny moment. Później punkty podniesiono, dlatego dziś wszystko nam się skleja. To znaczy, że jeśli w klinice przebywa tyle osób, na ile jest ona obliczona, to nie generuje długów. Wtedy rzeczywiście się bałam, że się zadłużymy i wszystko upadnie. Mówilibyśmy o klęsce. Jedyną osobą biorącą za to odpowiedzialność byłam ja jako prezes fundacji, stąd też spoczywała na mnie osobista odpowiedzialność, a nie na państwie. Przez pięć lat musimy prowadzić program, na który otrzymaliśmy środki.

- Nie jest sztuką stworzyć klinikę, sztuką jest ją utrzymać. Oczywiście cały czas staramy się coś od siebie dołożyć, wygrywając konkursy w Państwowym Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, bo wówczas mamy dodatkową rehabilitację, która jest uzupełnieniem rehabilitacji z podstawowego pakietu. Ma to konstrukcję cebuli - jest jądro i kolejne warstwy. Tę rehabilitację należy dobrać indywidualnie do każdego pacjenta. Dla jednego dziecka bardzo ważne jest, by bliska osoba trzymała go za rękę, ale jeśli jest dziecko starsze, ma jakieś pasje, to należy go tą pasją otaczać. Leżał u nas chłopiec, który uwielbiał piłkę nożną. Zakładano mu słuchawki, w których leciały sprawozdania z meczów. Obudził się. Potem Cristiano Ronaldo zaprosił go do Madrytu. Dlatego tak niezwykle ważny jest zapis emocjonalny.

Można procentowo oszacować szanse pacjenta na wybudzenie?

- Nie ma czegoś takiego. Trzeba się starać robić to wszystko, co mówi medycyna, obserwować i czekać. Każde uszkodzenie mózgu jest inne.

Czy na przestrzeni lat zauważa pani postęp medycyny związany z komą?

- Mózg ma najwięcej tajemnic, dlatego bardzo trudno go zbadać i dowiedzieć się o nim tego, czego byśmy oczekiwali. Właściwie nie wiemy, gdzie jest świadomość. Dlatego musimy śledzić wszystkie nowe rzeczy, które dają najwięcej odpowiedzi na poprawę stanu pacjenta w śpiączce - czy to są stymulatory, czy to jest prąd, czy to są emocje. Niewątpliwie większe ukrwienie mózgu może świadczyć, że dzieje się coś dobrego. Wyodrębnienie nerwowej komórki macierzystej, za którą w 2012 roku Shinya Yamanaka otrzymał Nagrodę Nobla, było w pewnym stopniu przełomem. Musimy przyglądać się badaniom i zapraszać tych ludzi, żeby nam o tym opowiedzieli. Japończycy zrobili ponad 300 wszczepów stymulatorów, więc mają duże doświadczenie. Przyjechali do nas bardzo chętnie, zrobili cztery wszczepy, a polscy lekarze dalej to pociągnęli do 16. Teraz należy poczekać, wszystko opisać, żeby móc to zawrzeć w pakiecie usług podstawowych, czyli państwowych.

Jak wygląda wybudzanie? Można przewidzieć, że pacjent lada chwila wróci?

- Ten "pstryk - już się obudził" występuje tylko na filmach. Wybudzanie to proces. Pacjent się przybliża, jakby się wynurzał spod głębokiej wody. Oznaki są różne. Coraz bardziej zaczyna fiksować wzrokiem, rusza palcem, robi co może, bo przecież sprawczość jest praktycznie żadna, ale ona w pewnym momencie jakaś się jednak staje. Ludzie, którzy są blisko pacjentów, widzą te choćby minimalne ruchy i oznaki.

Czy osoba wybudzona cokolwiek pamięta?

- Nie ma na to żadnego schematu, bo jak już powiedziałam - każde uszkodzenie jest inne. Większość pacjentów nic nie pamięta, nie mają świadomości, co się z nimi działo. Inni opowiadają o swoich światach, w których przebywali podczas śpiączki. Zdarzały się sytuacje, że pacjentowi wydawało się, że cały ten okres spędził na jakimś dworcu.

Co się dzieje z pacjentem, który - nazwijmy to - nie rokuje i musi zwolnić w klinice miejsce innemu pacjentowi?

- Żeby się zakwalifikować do programu, trzeba spełniać pewne warunki. Jest skala Glasgow, więc pacjent musi być zdolny do podjęcia intensywnej rehabilitacji neurologicznej. Pacjent podłączony do respiratora nie może zostać przyjęty do Budzika. Wyróżniamy stan wegetatywny i stan minimalnej świadomości. Ten drugi dzieli się na "minimalny plus" i "minimalny minus". W stanie wegetatywnym nie ma podstaw do wszczepiania stymulatora, bo nie ma czego bodźcować.

A jeśli pacjent się zakwalifikuje, ale po czasie okaże się, że nie ma postępu?

- Może przebywać w Budziku do roku, bo tak stanowi program. Roczny pobyt można przedłużyć o trzy miesiące, jeśli jakieś podjęte wcześniej działania są w toku.

I wtedy rodzicom dziecka trzeba powiedzieć, że...

- Że się nie wybudza.

I pomimo tego, że zrobiło się wszystko, to trzeba dziecko z Budzika zabrać...

- Mam Olę w domu od 17 lat, w śpiączce.

Tak że...

- Tak że Budzik nigdy nie był dla Oli, tylko dla tych, którzy jeszcze mają szansę. Ola jest w kategorii cudu.

W mediach często pojawiają się informacje, że Ola prawie się wybudziła.

- Ale to tylko wymysł mediów. Jedyne, co mogę wtedy zrobić, to napisać sprostowanie na stronie fundacji.

Ja na sytuację ze śpiączką Oli reagowała druga pani córka, Marianna?

- Na pewno obciążona jakąś traumą, bo przecież to nie jest normalne dzieciństwo, że traci się ojca, a sto dni później w jakimś stopniu traci się siostrę. Profesor Gersterbrand uświadomił mi, że Ola przechodzi w kategorię cudu. Powiedział, co należy zorganizować, żeby Oli w domu niczego nie brakowało, z jakimi specjalistami rozmawiać. Powiedział też bardzo ważną rzecz: "Proszę się skupić na zdrowym dziecku, ponieważ 99 proc. rodziców popełnia ten błąd, że koncentruje się wyłącznie na dziecku chorym, czyniąc kalekę emocjonalną z drugiego, zdrowego człowieka". I tak zrobiłam. Starałam się chronić Manię, kiedy przy Oli były większe perturbacje. Dziś jest stabilniej. Wtedy nie wiedziałam, czy po powrocie z pracy nie trzeba będzie wzywać w nocy karetki do Oli, a teraz się to uspokoiło. Mogę wyjechać na miesiąc do Krakowa zrobić film i jestem spokojna.

Powoli kończy się 2017 rok. Ma pani zwyczaj, żeby robić bilans zysków i strat?

- Staram się nie rozgrzebywać tego, co już za mną, chyba że z jakiejś sytuacji należałoby wyciągnąć wnioski. Ciągle mam wrażenie, że jestem jeszcze w drodze. Chcę zrealizować kilka planów związanych z życiem zawodowym, a przede wszystkim z fundacją. Z drugiej strony wiem, jak życie jest kruche. Pytał mnie pan wcześniej, jak wygląda proces wybudzania osoby ze śpiączki i czy to staje się w jednej chwili. Wiemy, że nie ma wybudzenia na "pstryk". Natomiast czasami bywa tak, że na "pstryk" może zgasnąć życie. Warto o tym pamiętać, pracując na listą swoich priorytetów.

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy