Reklama

​E.E. Schmitt: Pisarze to uzdrawiacze dusz

Éric-Emmanuel Schmitt w swoim monologu podczas festiwalu Literacki Sopot, fot. Bogna Kociumbas /materiały prasowe

- Gdybym nie został pisarzem, zostałbym lekarzem. Wśród przyjaciół jestem znanym pielęgniarzem, leczę wszystkich - to mój konik. Moje ulubione sklepy to apteki. Zresztą gdyby weszła pani do mojego domu, poczułaby się pani jak w jednej z nich - zdradza Éric-Emmanuel Schmitt, którego najnowsza książka "Félix i niewidzialne źródło" właśnie ukazała się w Polsce.

Agnieszka Łopatowska, Styl.pl: W erze globalizacji wydaje się, że możemy mieszkać wszędzie, przemieszczamy się po świecie bez większych problemów, ale i tak trudno jest się oderwać do korzeni. Historia Félixa i jego rodziny jest tego przykładem.

Éric-Emmanuel Schmitt: - Ważne jest to, w jakim języku po raz pierwszy wypowiedzieliśmy słowa: słońce, masło, czułość... W żadnym innym języku nie odnajdziemy tych samych emocji, które towarzyszyły nam, kiedy usłyszeliśmy je po raz pierwszy.

- Historia mamy Félixa jest historią kobiety, która chciała zerwać ze swoją tragiczną przeszłością. A nie da się tego zrobić, nie możemy zamknąć jej w worku i zawiązać go, bo prędzej czy później ten worek eksploduje. Będzie to dla nas toksyczne. Dla niektórych przeszłość jest zbyt ciężka i ciąży na teraźniejszości. U niektórych, jak u pani Fatu, jest sztucznie oddalona, przez co wraca z jeszcze większą siłą. W naszym życiu przeszłość musi mieć taki ciężar, jaki my jej nadamy. Dzięki temu będziemy mogli lepiej żyć teraźniejszością.

Reklama

Oprócz tej warstwy filozoficznej, psychologicznej, z której znane są pana książki, mamy tu też problem bardzo przyziemny - emigracji, uchodźstwa. Jak pan ocenia go z perspektywy Francuza mieszkającego w Brukseli?

- Nie możemy zamykać oczu na ten problem i dorabiać sobie ideologii: coraz więcej ludzi będzie na tym świecie migrować. Zazwyczaj z powodów oczywistych: nietolerancji, kwestii politycznych, biedy. One powodują te same zjawiska od zarania dziejów. Obok migracji, które już trwają, pojawią się jeszcze kolejne, związane ze zmieniającym się klimatem.

- Politycy mają swoje podejście do tych kwestii, ale nie możemy zapominać o podejściu typowo ludzkim. W moich książkach zajmuję się właśnie tym, jak to wszystko odbija się w sercach ludzi. Uważam, że wszyscy na całym świecie jesteśmy takimi samymi, równymi ludźmi. Były przewodniczący Parlamentu Europejskiego i były premier Belgii Herman Van Rompuy, który jest również moim czytelnikiem, powiedział mi kiedyś, że zdecydował się zmienić prawo belgijskie dotyczące emigracji pod wpływem mojej książki "Ulisses z Bagdadu". Ona otworzyła mu oczy na problemy imigrantów. W Europie naprawdę wymyśliliśmy to dobrze, umożliwiając swobodne przemieszczanie się między krajami. Ale Europa to nie cały świat.

Jeden z bohaterów "Félixa..." mówi, że Afryka jest wyobraźnią Ziemi, a Europa jej rozumem - jest możliwe ich zrównoważenie?

- Trzeba zrobić tak, żeby w taki sposób razem działały. Trzeba znaleźć balans między wymyślaniem, a tą kompletną racjonalnością. Kiedy czytamy wielkie księgi wielkich pisarzy, zdajemy sobie sprawę, że moment, w którym to wszystko się rozpoczęło, to moment narodzin idei, która wszystko wyznaczała, czyli skutek wyobraźni.

- Wyobraźnia jest motorem napędowym wielkich zmian. Zawsze walczę o to, żebyśmy mieli dla niej wielki szacunek. Wyobraźnia to kreatywność, innowacyjność, wymyślanie nowych rzeczy. Może być tak samo uniwersalna, jak racjonalność.

W cyklu Opowieści o niewidzialnym, do którego dołącza Félix, ważną rolę odegrały religie. Tym razem Félix pewnego dnia mówi, że to jego mama jest jego religią. Na ile odwraca się od religii, a na ile jej poszukuje?

- Kiedy wypowiada jest słowa, nie trafia w punkt. Jego mama nie poświęciła mu wystarczająco dużo uwagi, on jej tak naprawdę nie zna. Podróż do Afryki, w którą razem się wybiorą, pozwoli mu na nowo odkryć matkę, która odżyje wracając do ich korzeni. Félix też odkryje dzięki temu swoją wiarę, co pomoże mu żyć w zgodzie z duchami przodków.

Każda rodzina ma "trupa w szafie"?

- Ważne jest, żeby mieć dom, a w nim te szafy. A w nich chować sekrety. Dom z pustymi szafami to nie dom. Historia mojej rodziny też jest pełna sekretów, niewypowiedzianych słów, które również mnie stworzyły. To, że przeczuwam niektóre tajemnice sprawiło, że jestem tak twórczy. Sekret jest zostawieniem miejsca dla wyobraźni. Gdyby świat nie był taki misterny i tajemniczy, nie interesowałby mnie. Gdyby był białą kartką, po co miałbym go zapisywać?

Wtedy pisałby pan nie powieści, a traktaty filozoficzne.

- Tak. Chciałem filozofować poprzez fikcję. Niemożliwe jest powiedzenie wszystkiego i dotarcie do jednej prawdy. Przez fikcję możemy się mocno zbliżyć do pewnych prawd życiowych. W powieściach filozofia ma ciało, ma uczucia, jest bardziej obecna. W naszym życiu codziennie zadajemy sobie pytania filozoficzne, a ja musiałem to życie przenieść do literatury i tam je zadawać.

Czy któryś z członków pana rodziny szczególnie pana ukształtował?

- Tak, oczywiście. Moja mama. Niedawno ukazała się moja nowa książka, która nosi tytuł "Dziennik utraconej miłości" (franc. "Journal d'un amour perdu", niewydana jeszcze w Polsce - przyp. autor) - napisałem go dwa lata po tym, jak moja mama odeszła z tego świata.

- Moja mama podarowała mi nie tylko życie, ale piękne życie. Dała mi wiele prezentów: teatr, taniec, operę. Pchała mnie w świat sztuki. Zabierała mnie na koncerty muzyczne, na przedstawienia baletowe - w miejsca, które prowokują emocje. Życie musi być skonstruowane na emocjach. W dzieciństwie te wielkie emocje budowały moje życie. Jeżeli nasze życie nie jest oparte na emocjach, to znaczy, że żyjemy życiem kogoś innego.

Z perspektywy tych dwóch lat - żałuje pan czegoś, czego jej nie powiedział, czego z nią nie zrobił?

- Nie. Nigdy nie powiedzieliśmy sobie, że się kochamy. Bo nie było sensu tego mówić. To tak, jak mówić: "Ale jest ładnie", kiedy jest ładnie. To było takie totalnie ewidentne. Wolę dowody miłości, niż deklaracje miłości.

Z literatury przechodzi pan teraz coraz chętniej do innych dziedzin sztuki, na przykład uczestnicy festiwalu Literacki Sopot zobaczyli pana w monologu łączącym teatr i muzykę, kiedy to wcielił się pan w postać Erica opisanego w książce "Madame Pylinska i sekret Chopina". Jak to jest, kiedy z twórcy stajesz się tworzywem?

- Lubię iść do końca wcielenia postaci. Nie ograniczać się do tego, że bohater pozostaje na papierze i tam go kreuję. On wchodzi w moje ciało, w duszę, we mnie. Kiedy gram, leczę się z samotności pisarza. Lubię te wibracje między mną a publicznością, kiedy kończy się ta samotność. Przecież autor nie widzi, jak czytelnik czyta jego książki, a na scenie mogę zobaczyć, jakie emocje wyzwala moja gra. To ważne, że jesteśmy tu razem, mówimy do siebie. Mam wtedy takie wrażenie, jakbym bawił się z kotem. Publiczność jest taką łapką kota - czasami jest bardzo delikatna, a czasem wyciąga pazurki i może drapnąć.

Co jest największym komplementem dla autora książek?

- Kiedy czytelnik mówi mi: "Pana książka sprawiła mi przyjemność". Wtedy pisarz zdaje sobie sprawę, że był użyteczny. Że jest takim lekarstwem, które pomaga drugiej osobie żyć. Kiedy byłem młody i ktoś powiedział mi, że moja książka sprawiła komuś przyjemność, byłem zniesmaczony. Chciałem, żeby mówił, że jest dobra. A potem zrozumiałem, że tamten był wiele lepszym komplementem. Wolę jeśli czytelnik powie mi "dziękuję", niż "brawo!".

Czyli w duchu animizmu możemy powiedzieć, że pisarze są pewnego rodzaju lekarzami dusz?

- Jasne! Bardzo mi się to podoba: uzdrawiacze dusz. Gdybym nie został pisarzem, zostałbym lekarzem. Wśród przyjaciół jestem znanym pielęgniarzem, leczę wszystkich - to mój konik. Moje ulubione sklepy to apteki. Zresztą gdyby weszła pani do mojego domu, poczułaby się pani jak w jednej z nich. Nie jestem chory, ja tych specyfików nie potrzebuję, ale uzdrawiam wszystkich wokół. Nazywają mnie Florence Nightingale (angielską prekursorką nowoczesnego pielęgniarstwa - red.). (śmiech)

Udało się panu wyleczyć kogoś w Polsce?

- Dzisiaj jeszcze nie. (śmiech)

Pana książki wydawane są w ponad 50 krajach świata - jakie miejsce wśród nich zajmuje dla pana Polska?

- To był pierwszy kraj, w którym bardzo polubiono moje książki. Czuję bliskość między mną, a moimi polskimi czytelnikami, zwłaszcza w tym, w jaki sposób Polacy traktują książki. Chcą w nich jednocześnie i filozofii, i życia, i tej przyziemności. Ale nie odseparowanych, chcą żeby to wszystko przyszło razem. W ten sposób się rozumiemy. Dzięki Chopinowi Polska jest mi bliska od urodzenia. Jego muzyka to mój intymny dom.

Rozmawiała: Agnieszka Łopatowska

Rozmowę tłumaczył: Jan Nowak


Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy