Reklama

Zen i sztuka łowienia ryb

W wakacyjnych obiadach al fresco najmilsze bywają niespodzianki, coś, co wpadnie nam w ręce podczas spaceru po lesie lub na wiejskim targu. Niczego konkretnego nie szukaliśmy, aż tu nagle proszę, jest! Zupełnie inaczej rozumieją szczęśliwy traf wędkarze...

Nie pamiętam, czy widziałem to na własne oczy, czy na fotografi i z czasów PRL: na motorowerze jadą dwaj panowie - siedzący z tyłu trzyma w jednej ręce dwie bardzo długie wędki, na przegubie drugiej zawieszone ma wiaderko, obaj są uśmiechnięci, a motorynka wyraźnie ugina się pod ich ciężarem. Po uśmiechach widać, że czeka tych panów nie lada przyjemność.

Tak ją sobie wyobrażam: panowie dojadą nad rzeczkę lub jakieś oczko wodne, oddalą się od siebie na bezpieczną odległość, zarzucą wędki i będą przy nich tkwić przez wiele godzin. Przez bezpieczną odległość rozumiem taką, która uniemożliwia rozmowę - wszak gwar płoszy rybę. Może coś złowią i od razu upieką, może coś złowią i od razu wypuszczą, jak prawdziwi sportsmeni, a może, co najbardziej prawdopodobne, zabiorą hipotetyczne ryby do domu i przekażą małżonkom, które będą wiedziały, co z nimi zrobić. Bo to, co się z rybą stanie po jej złowieniu, niezbyt często wędkarza interesuje. I to jest dla mnie niepojęte.

Reklama

Tyle czasu i starań poświęca wędkarz na złowienie choćby jednej małej rybki, tyle czerpie radości na widok jej panicznego trzepotania na haczyku, że można by oczekiwać dalszego ciągu tej egzaltacji, już w kuchni i przy stole. Ale nic z tych rzeczy - wędkarz nie łowi po to, żeby złowić, tylko po to, żeby być "na rybach". Na rybach można zapomnieć o świecie, z rodziną i pracą na czele, można oddać się długiej kontemplacji, najlepiej bezprzedmiotowej, można wreszcie poczuć więź z praprzodkami, którzy wprawdzie łowili wyłącznie po to, żeby rybę zjeść, za to nie musieli chodzić do pracy.

Nic dziwnego, że azjatycka "medytacja transcendentalna", którą popularyzowali na Zachodzie hipisi, nie przyjęła się w naszym kraju - mamy własną tradycję medytacji, medytacji wędkarskiej, uprawianej przez setki tysięcy mężczyzn i może garstkę kobiet (choć przyznam, że jeszcze nie widziałem kobiety wędkującej).

Można snuć domysły co do przyczyn tej dysproporcji, ale sprawa jest na tyle poważna, że powinni zająć się nią fachowcy od psychologii społecznej i raz na zawsze ustalić, czy mężczyzna idzie na ryby po to, żeby choć przez chwilę pobyć w świecie bez kobiet, czy raczej po to, żeby móc kobietę obdarować, jeśli nie perłami, to wiadrem żywych karpi.

Nie rozstrzygniemy tej sprawy, lepiej zastanówmy się, jak podarunek taki przyjąć, to znaczy, co z nim zrobić. Sezon letni, czyli wędkarski, wnet będzie w pełni, więc dobrze być przygotowanym na różne ewentualności. Załóżmy, że pan domu oddala się objuczony sprzętem wędkarskim i ubrany w charakterystyczną kamizelę.

Jeśli ryba nie będzie brała jak opętana, mamy kilka lub kilkanaście godzin na spokojne przygotowanie posiłku. W trakcie można medytować, bujając się w hamaku, opalać się albo kąpać, zbierać jagody i poziomki, a nawet śpiewać, czyli robić to wszystko, czego wędkarz nie może, bo musi bez przerwy wpatrywać się w spławik i milczeć.

Warto przy tym tak zaplanować posiłek, żeby nieobecność złowionej przez pana domu ryby w jadłospisie nie była szczególnie dotkliwa - jak wiadomo, te płoche i kapryśne stworzenia potrafią przepłynąć obojętnie obok najwspanialszej przynęty. Dlatego w menu, które Państwu zaproponuję, rybę złowioną własnoręcznie można zastąpić rybą kupną.

Dwa dania będą dość czasochłonne, choć nie pracochłonne. Pierwsze to pomidory konfitowane, drugie - flan po katalońsku. Nieistniejącym oficjalnie w polszczyźnie słowem "konfitować" coraz częściej posługują się zawodowi kucharze i restauratorzy, ponieważ coraz częściej stosuje się u nas ten dotychczas mało znany sposob obróbki termicznej.

Polega on ni to na gotowaniu, ni to na smażeniu, ni to pieczeniu, przede wszystkim mięs, w niskiej temperaturze, w dużej ilości tłuszczu (na przykład gęsie uda konfituje się w gęsim tłuszczu, kacze w kaczym). Tłuszcz nie przenika do mięsa, ale działa konserwująco - konfitowane mięso jest jak konserwa, którą można długo przechowywać (przed podaniem tłuszcz się usuwa).

W wielkim świecie panuje teraz moda na podawanie - na przykład - pieczonej piersi kaczej, a do niej - konfitowanej nóżki, dzięki czemu mamy jednocześnie dwa całkiem różne smaki i odmienne faktury tego samego mięsa.

W przypadku pomidorów tłuszczem będzie oliwa, zaś sam proces konfitowania ma na celu i upieczenie pomidorów, i ich połowiczne wysuszenie. Podamy je do ryby, ale są pyszne właściwie do wszystkiego. W pełni pomidorowego sezonu można nakonfitować większą ilość pomidorów i cieszyć się nimi przez okrągły rok.

Czasochłonność w przypadku konfitowania pomidorów sprowadza się do czterogodzinnego pieczenia, natomiast przy flanie - do kilkugodzinnego chłodzenia w lodowce, kiedy to flan zastyga i nieco twardnieje. Pozostałe dania to sałatka fasolowo-warzywna oraz pieczona na ruszcie ryba, a raczej kilka małych rybek, czy nawet filetów z ryby, owiniętych w boczek i aromatyzowanych koprem.

Poza pomidorami podamy do nich majonez czosnkowy oraz młode ziemniaki. Można również przygotować małe rybki w zalewie oliwno-octowej lub pakieciki z małych rybek z nadzieniem orzechowo-ziołowym.

Wypada powrócić do sprawy najdrażliwszej, czyli ryby. Podany poniżej sposób jej przygotowania odnosi się do filetów, niezbyt długich, niezbyt grubych, które pieczone na ruszcie łatwo się łamią na kawałki. Żeby temu zapobiec, owijamy je boczkiem. Natomiast jeśli połów zakończył się sukcesem i na ganku stoi wiadro pełne płotek, kiełbi i piskorzy, to należy piec je w całości (oczyszczone, ma się rozumieć) i nie trzeba zawijać ich w boczek.

I jeszcze słówko o flanie, który będzie miał lekko cytrusowy posmak. Idealnym do niego dodatkiem - i smakowym, i dekoracyjnym - są maliny prosto z krzaka, ewentualnie jagody i poziomki (obydwa owoce naraz). Najmniej stosowne do flanu spośród owoców wczesnego lata są truskawki, właściwie lepszy od nich byłby melon.

Do całego posiłku - który, zapomniałem dodać, spożywamy w ogrodzie, na ganku, na łące, na pokładzie pływającej jednostki, gdziekolwiek, byle nie pod dachem - wystarczy jeden rodzaj wina. Ideałem pośród białych win lekkich, cieszących się jednak dobrą budową, jest albarino, na drugim miejscu widziałbym verdicchio, a dalej już, co kto lubi najbardziej, byle bez przesady z powagą. Do deseru można podać moscatel albo trzykoszyczkowy tokaj, ewentualnie miód pitny trójniak. Zaś po deserze wysłuchamy zapierających dech w piersiach opowieści o wielkich rybach.

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy