Reklama

Zeszła z wielkiej sceny, by cieszyć się życiem

Była wyjątkową gwiazdą. Dziś stroni od ludzi. Najbardziej ceni sobie spokój.

Kto nie pamięta takich przebojów, jak "Aleja gwiazd" czy "Taki dzień się zdarza raz"? Tych słów i melodii nie da się zapomnieć. Tak jak nie sposób zapomnieć o pięknym głosie Zdzisławy Sośnickiej (66).

Niegdyś to nazwisko kojarzyło się właśnie z niezwykłym głosem, ale też z najpiękniejszymi ustami i najbardziej wyjątkowym uśmiechem polskiej sceny muzycznej. Dzisiaj wokalistka raczej unika rozgłosu. Potrzebuje tylko ciszy i spokoju. Wszystko to odnajduje w swoim podwarszawskim domu.

A przecież kiedyś żyła w ciągłym biegu. Debiutowała w Opolu w 1965 roku. Wtedy zwyciężyła w konkursie piosenką "Odszedłeś". Jednak na prawdziwe odkrycie musiała jeszcze zaczekać. I stało się! Po siedmiu latach zaśpiewała "Dom, który mam". Po tym występie stała się naszą najbardziej podziwianą gwiazdą piosenki.

Reklama

Na jej szlaku natychmiast znalazły się Cannes i Caracas, Nowy Jork i Monachium, a także Związek Radziecki. Wystąpiła na wielu festiwalach w kraju i za granicą. Z każdego wracała z nagrodą. Wtedy liczyła się dla niej tylko kariera.

Jej menedżerem był mąż Jerzy Bajer. Pomagał, wprowadzał w życie. - Jerzy mnie ukształtował i nauczył życia. Nigdy nie narzucał mi swojej woli, lecz delikatnie dawał do zrozumienia, co sądzi na dany temat. Jest człowiekiem, który jak mało kto rozumie artystów. To ogromnie mi pomagało - opowiada.

Poznali się w klubie studenckim w Poznaniu. Ona od trzech dni była studentką Akademii Muzycznej, on kończył studia na wydziale technologii drewna... - Miałam osiemnaście lat, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Mój mąż nigdy mnie nie zawiódł - wyznaje.

Artystka twierdzi, że udane życie prywatne to jej największy sukces. A muzyka? Cały czas jej towarzyszy, ale kiedy zmieniły się czasy, zmieniła się też ona. Przyjaciele twierdzą, że nie mogła odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ciężko jej było pogodzić się z tym, że w show-biznesie jej miejsce zajęli inni, często mniej utalentowani.

Ona sama twierdzi, że po prostu była zmęczona. W 1991 roku postanowiła wycofać się z intensywnego życia estradowego. Czuła, że życie ucieka jej przez palce. - Miałam dosyć życia na walizkach i w hotelach. Ciągle w trasie. Powiedziałam sobie: stop i zwolniłam bieg, ale nie zamilkłam i nie zniknęłam. Postanowiłam zmienić swoje życie. Zaczęłam myśleć o realizacji marzeń. Jednym z nich był dom z ogrodem - opowiada.

Oboje z mężem mieli już dość mieszkania w bloku na warszawskich Stegnach. Kupili działkę pod Warszawą i rozpoczęli budowę. Z czasem pan Jerzy założył własną firmę, a artystka zajęła się urządzaniem domu, o którym - chyba proroczo - śpiewała już na początku swojej kariery, właśnie w piosence "Dom, który mam".

Kiedy dom był już gotowy, pani Zdzisława zajęła się projektowaniem wymarzonego ogrodu. Do dzisiaj na sadzonki, kwiaty i krzewy wydaje fortunę. Niedawno sprowadziła nawet ratowników wysokogórskich, by uratowali jej brzozę, która zaczęła chorować.

W nowym domu było także przygotowane miejsce dla rodziców pani Zdzisławy. Niestety, oboje zmarli przed zakończeniem budowy.

Dzisiaj artystka jest już na zawodowej emeryturze. Występuje bardzo rzadko. Jej aktywność ogranicza się do realizacji swoich pasji. Pielęgnuje piękny ogród i podróżuje. Z utęsknieniem czeka, aż w jej ogrodowym raju zakwitnie pachnąca maciejka. Marzy jej się, by stworzyć przy domu lawendowe pole. I ma to, czego tak bardzo pragnęła. Spokój!

Fryderyk Kus

Świat i Ludzie 22/2011

Świat & Ludzie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy