Reklama

Agata Buzek

W małej knajpce na Mokotowie Agata Buzek zamawia sałatkę z serem, bo od lat jest wegetarianką. Nie nosi skórzanych butów, toreb, pasków.

Właśnie wróciła z Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Za rolę Sabiny w "Rewersie" debiutanta Borysa Lankosza dostała nagrodę dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej, a film został polskim kandydatem do Oscara.

Pierwszą poważną rolę zaproponowano jej, gdy Jerzy Buzek został premierem. Media sugerowały, że pozycja ojca pomogła w tym córce. Przez kilka lat nie miała wielu propozycji z Polski, za to dużo grała na Zachodzie. Dziś nabrała do tego dystansu, przestała się stresować. Robi swoje. Trzy lata temu wzięła ślub z Adamem Mazanem, absolwentem teologii i historii sztuki. Poznali się na Ukrainie, gdzie obydwoje byli obserwatorami podczas wyborów. Posadzono ich koło siebie przy stole, razem wydawali mapki, paszporty i przydzielali miejsca w autobusie innym obserwatorom. Od tego czasu już się nie rozstali - od początku nie mieli wątpliwości, że chcą być razem. Mieszkają w domu pod Warszawą z dwoma psami ze schroniska: Brysią i Mambo.

Reklama

Mój dom rodzinny kojarzy mi się z łagodnością i zapachem stopionego masła do klusek, pierogów leniwych czy makaronu z serem. Wychowywałam się w Gliwicach. Rodzice wspominają, że bardzo wcześnie potrafiłam bawić się sama, sama spokojnie zasypiałam. Dużo do siebie mówiłam, tylko gdy milkłam, zaczynali się niepokoić - to oznaczało, że na pewno coś zbroiłam. Potrafiłam też się uprzeć, że w lecie chcę iść na sanki. Ciężko było mi wytłumaczyć, że się nie da. Miałam temperament, ale poza tym byłam dość grzeczna, wszystkiego ciekawa. Lubiłam szkołę, przedszkole, wyzwania, choć szybko się niecierpliwiłam. Może dlatego wszystkie uwagi w moim dzienniczku dotyczyły rozmawiania na lekcji. Trudno było mi usiedzieć w ławce przez 45 minut i jeszcze do tego nie zamienić ani słowa z koleżankami. W mojej głowie tyle się przecież działo równolegle. Z dzieciństwa pamiętam wspólne budowanie z rodzicami domków na drzewach, wyprawy w góry, na kajaki, przeprawy po kamieniach przez rzekę, szukanie w lesie prezentów od wielkanocnego zajączka, śpiewanie w samochodzie. Zawsze uwielbiałam wspólne podróże. Do dziś lubię jazdę samochodem. Wycisza mnie, uspokaja. Jadąc, słucham radia, mam wtedy czas tylko dla siebie.

Gdy uczyłam się do matury i już nie mogłam się skupić, brałam od rodziców samochód i jechałam przed siebie przez godzinę. Wracałam i na nowo mogłam siadać do książek. Byłam szczęściarą, bo wychowywałam się w cudownym domu, w którym dominującym słowem było "zaufanie". Zaufanie do mnie, że nie kłamię, że się uczę, że się staram. Zawsze przebywałam w licznym towarzystwie znajomych moich rodziców i rodziny. Wspólnie wyjeżdżaliśmy na kajaki, narty, konie, łajby. Samotna wycieczka w góry do tej pory nie przyszłaby mi do głowy. Tylko wśród ludzi czuję się naprawdę dobrze. Rodzice przekonywali mnie, że nie ma rzeczy niemożliwych, że zawsze trzeba próbować, że warto marzyć. Pewnie dlatego nie przechodziłam typowego buntu nastolatki, choć był czas, gdy zamykałam się w łazience i płakałam, bo nie potrafiłam radzić sobie z emocjami. Rodzice nie krzyczeli na mnie, ale byli konsekwentni. Rozumiałam, czego ode mnie wymagają, więc nie czułam się zagubiona czy zagrożona. Nigdy nie miałam potrzeby negacji tego, jaki jest mój dom.

To dzięki rodzicom mam taki, a nie inny stosunek do życia, do rzeczy. Myślę, że zdrowy, wyważony. Samochód jest po to, żeby go używać, dom po to, żeby w nim mieszkać. Jak się zrobi brudno, to pozamiatam, ale bałagan niespecjalnie mi przeszkadza. To wielka umiejętność cenić to, co się ma, zarówno w sensie materialnym, jak i duchowym, i każdym innym, a jednocześnie nie być do tego fanatycznie przywiązanym. Moi rodzice to potrafią. Zawsze wiedziałam, co chcę robić w życiu, konsekwentnie do tego dążyłam i nigdy nie pomyślałam o wybraniu innego zawodu. Chciałam być aktorką. Uczyłam się wierszyków na pamięć, przebierałam w sukienki mamy i robiłam w domu przedstawienia. Gdy szliśmy do kawiarni, wychodziłam na środek lokalu, kłaniałam się i recytowałam "Słonia Trąbalskiego". Potem były spektakle w liceum, Policealna Szkoła Aktorska Doroty Pomykały w Katowicach i wreszcie akademia teatralna. Jestem, poniekąd, "do wynajęcia". Jeśli jakaś postać jest w stanie mnie zainteresować, wzruszyć, rozśmieszyć, to oddaję jej na jakiś czas moje zmysły, ciało, umysł i serce, aby mogła swoją historię opowiedzieć ludziom w filmie czy w teatrze. To piękne móc stać się na moment kimś innym, żyć czyimś życiem, czuć to, co ktoś czuje. Jako aktorka jestem najszczęśliwsza, gdy wcielam się w postaci intrygujące i wartościowe.

Marzenia zawodowe pięknie mi się spełniają. Chciałam być aktorką - jestem nią. Chciałam spróbować modelingu - przez jakiś czas byłam modelką. Chciałam współpracować z teatrem Montownia - rok potem zrobiłam z nim "Peer Gynta". Tak samo było z reżyserem Igorem Gorzkowskim - właśnie jesteśmy w trakcie prób do drugiego już spektaklu - "Trip '71", premiera w grudniu. Pierwszym twórcą filmowym, który mnie absolutnie zafascynował, jeszcze w liceum, był Peter Greenaway. Nawet nie ośmieliłam się wtedy marzyć, że kiedyś u niego zagram! A on zaproponował mi rolę i dwa lata temu wystąpiłam w jego filmie "Straż nocna". Usłyszałam ostatnio, że reżyser Iwan Wyrypajew będzie robił swoją sztukę w Teatrze Narodowym. Nawet nie wypowiedziałam głośno życzenia, że bardzo bym chciała z nim pracować. Właśnie dostałam egzemplarz sztuki z propozycją roli...

Przeczytaj część drugą

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy