Reklama

„Zostałam więźniem własnego ciała”. To, co przytrafiło się Annie Naskręt, może spotkać każdą z nas

Była zdrową, pełną energii, dwudziestoczterolatką, miała męża i dziecko, a w głowie plany i marzenia na przyszłość. Udar przyszedł nagle, bez ostrzeżenia. Lekarze nie dawali jej szans na przeżycie. Sparaliżowana i całkowicie zdana na innych, nie poddała się. Dzięki swojej determinacji i wewnętrznej sile wygrała walkę o to, co dla każdej kobiety jest najważniejsze: życie, szczęście i miłość. Dziś, 19 lat później, opowiada o swoich zmaganiach z okrutnym losem. „Uwięziony krzyk” to jej debiutancka książka, która właśnie trafiła do księgarń. Nam opowiada swoją historię.

Co się stało w listopadzie 2000 roku?

To był jeden z najzwyklejszych wtorków. Położyłam córkę spać i sama zasnęłam. Obudziły mnie potężne zawroty głowy i mdłości, ale szybko wszystko minęło. Niestety po dwóch godzinach znów wyrwały mnie ze snu.

Dopiero rano trafiłam do miejskiego szpitala. Zawieziono mnie karetką do oddalonego o 40 km Szpitala Klinicznego, cudem przeżyłam. Trafiłam na OIOM  i zapadłam w śpiączkę. Zachorowałam na niedokrwienny udar pnia mózgu i móżdżku, o czym dowiedziałam się dużo później.

Reklama

Była Pani sparaliżowana...

Być uwięzionym we własnym ciele, nie móc skomunikować się z ludźmi, nie wiedzieć, czy przeżyje się kolejny dzień - tego nie można sobie wyobrazić. Ale udar to wcale nie jest rzadkie doświadczenie. W Polsce rocznie doznaje go kilkanaście tysięcy osób. A grupa ryzyka jest naprawdę szeroka.

W "Uwięzionym krzyku" czytamy, że choroba była dla Pani końcem świata. Młodzieńcze plany i marzenia w jednej chwili przepadły, wielu rzeczy raz na zawsze musiała się Pani wyrzec. Ta historia choć jest trudna, to również podnosząca na duchu. Udowadnia Pani, że droga do happy endu nie jest prosta, ale możliwa. Pani dzięki chorobie odnalazła prawdziwą miłość. Czy udar dał Pani coś jeszcze?

Daje mi codziennie. Wieczorem brak sił i przeklinanie losu, a rano nową energię. Żeby żyć, funkcjonować. Mało co jest w stanie mnie złamać. Tak sobie myślę, że dopiero teraz jestem silna. Siłę dały mi te wszystkie lata borykania się z przeciwnościami losu i to na każdej płaszczyźnie życia. Udar potwierdził, że powiedzenie: "Co nas nie zabije, to nas wzmocni", jest prawdziwe.

W najtrudniejszym dla Pani czasie odszedł od Pani mąż...

Jak opisać  coś, co rozrywa serce i duszę? Trudno o tym pisać, niemożliwe, by opowiadać, nawet po wielu latach. Tym bardziej nikogo nie oskarżając.

W momencie, kiedy najbardziej potrzebowałam takiego osobistego, prywatnego oparcia - zostałam sama. Starałam się z całych sił o tym nie myśleć.  Żyłam z dnia na dzień. Jak mnie nachodziły żal i tęsknota, to liczyłam od stu w dół, to mój sposób na głupie i niepotrzebne myśli.

Rozstania zdrowych ludzi są traumą, na moją głowę zwaliło się wszystko. Paraliż, niemota i brak bliskiej osoby. Na rozprawie rozwodowej chyba wyglądałam jak siedem nieszczęść, bo ławniczki płakały. Dzisiaj jestem dumna z siebie, że nie oszalałam i się nie poddałam.

"Życie ma tendencję do rzucania kłód w momencie, kiedy najmniej się tego spodziewamy". W Pani przypadku los okazał się bardzo okrutny. Bez żadnego ostrzeżenia wystawił Panią na jedną z najcięższych prób. Co dało Pani siłę do walki?

Jakby mi ktoś przed zachorowaniem powiedział, że spotka mnie coś takiego, zwariowałabym i dosłownie strzeliłabym sobie w głowę. Ale gdy znajdowałam się w samym centrum tych wydarzeń, jakoś inaczej się to toczyło. Byłam bardzo ciekawa, co będzie jutro, kiedy nastąpią zmiany na lepsze. Sama taka ciekawość napędza i daje kopa. Przestałam być wrażliwą i płaczliwą Anią, musiałam się skupić. To przyszło naturalnie. Byłam zdeterminowana. Determinacja to w moim przypadku raczej złość i wściekłość na los. Los, który postawił przede mną jakąś górę nie do przeskoczenia. I który okazał się tak bardzo niesprawiedliwy. Siłę do walki dali mi bliscy. Rodzice, siostry, moja wspaniała rehabilitantka, która zawsze traktowała mnie najzwyczajniej w świecie i nigdy nie dała w najmniejszy sposób odczuć, jak bardzo jestem chora. Dzięki nim potrafiłam zapomnieć o tym, co mnie spotkało.

Poza tym musiałam być silna również dla córki, chciałam, żeby miała zdrową matkę, z którą może się  normalnie bawić.

Kiedy pojawił się pomysł na spisanie swoich doświadczeń? Powracanie do wspomnień musiało być dla Pani bolesne...

Właściwie już wtedy, gdy byłam sparaliżowana, ktoś z rodziny powiedział, że kiedyś wszystko opiszę. Pomysł w mojej głowie zrodził się ponad dziesięć lat później, ale nie wiedziałam, jak ten temat "ugryźć". A ponad rok temu spłynęła na mnie wena. Ot tak, po prostu. Założyłam bloga, na którym opisałam sam początek. Dzień mojego zachorowania. Mimo że opowieść była chaotyczna, nieskładna i pisana pod wpływem emocji, wywołała wielkie poruszenie. Łącznie przeczytało ją 40 tysięcy osób, które swoimi komentarzami zachęcały mnie do dalszego pisania. Wtedy zaczęła powstawać książka.

Przypominanie sobie tych wszystkich szczegółów, o których nie chciałam pamiętać, było bolesne. Strugi łez spływały mi po policzkach. Ale jak się powiedziało A, trzeba było powiedzieć B.

Nigdy ten temat nie będzie dla mnie łatwy, ale trochę łatwiej mi o nim mówić na głos, bez płaczu. Pisanie, redagowanie i czytanie zdania po zdaniu było dla mnie swoistą autoterapią.

Po blogu przyszedł czas na książkę. Dlaczego warto sięgnąć po "Uwięziony krzyk"? Do kogo pani kieruje tę książkę?

To książka o mojej walce o życie, o mojej wygranej. O tym, jak podnieść się z tego, co wydaje się - dosłownie - końcem. Mogą ją czytać wszyscy. Ci, którym przydarzyła się podobna historia, ich bliscy, ale też osoby, które zmagają się z codziennymi trudnościami. Pierwsi czytelnicy mówią, że "Uwięziony krzyk" nimi wstrząsnął, ale też pokazał, jak walczyć, jak nie tracić nadziei.

Swoim czytelnikom staram się uświadomić, jak bardzo przewrotne potrafi być życie. Wszyscy powinniśmy być wdzięczni, że rano budzimy się zdrowi. Zbyt często o tym zapominamy. Życie zaskakuje i tylko ono miewa takie pokręcone scenariusze. I nie chodzi tylko o zdrowie. Choroba nauczyła mnie, że nie warto przejmować się drobiazgami. Oczywiście szczególnie ważna jest dla mnie grupa rodzin osób po udarze oraz samych udarowców.

A tak w kilku zdaniach, co chce Pani przekazać czytelniczkom?

Bądźcie dla siebie dobre. Pozwalajcie sobie na drobne przyjemności. Nie odkładajcie wszystkiego na później. Cieszcie się z małych rzeczy, bo jutro możecie obudzić się w zupełnie innej rzeczywistości.

"Uwięziony krzyk" można już kupić w polskich księgarniach.

.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy