Reklama

Warto biec za szczęściem - mówi nowa mistrzyni chick lit Nina Majewska - Brown

- Zakochać się czy nie: ma pani przepis na miłość?

- Nie, oczywiście, że nie, ale jestem pewna, że warto miłości poszukiwać. Rzecz znacznie się komplikuje, gdy ma się dzieci, w miarę poukładane życie, przyzwyczajenia , zasady i nagle w ten uporządkowany świat musimy wprowadzić kogoś nowego. Myślę, że to trudne dla wszystkich stron, najbardziej dla dzieci. I o tym jest moja książka. Serce pragnie kochać, a rozum podsuwa wątpliwości, ale warto podążać za szczęściem.

- A pani jest szczęśliwa?

- Tak, zdecydowanie. Niedawno życie zafundowało mi kolejną woltę i zawiesiło poprzeczkę wyżej, niż się spodziewałam. Pisanie książki, a w zasadzie książek - nadal trudno mi uwierzyć, że w ciągu roku na księgarskich półkach pojawiły się aż trzy moje tytuły -  było dla mnie swoistą psychoterapią. Nauczyłam się rzeczy kiedyś dla mnie nieosiągalnych. Odpuszczania w punktach, które wydawały się nie do odpuszczenia, zatrzymywania w biegu, odkrywania, co w życiu jest ważne, a co ważniejsze, zrozumienia i pogodzenia się ze sobą.  Jestem szczęśliwa, siedząc na kanapie. Nie muszę za niczym biec i niczego sobie udowadniać. Tego wszystkiego uczę moją bohaterkę, gram na  jej najdelikatniejszych emocjach i zmuszam do refleksji.

Reklama

- Nie ma pani problemów?

- Ależ mam całą masę! Kto ich nie ma? Dołączają do nich strach i poczucie nieprzewidywalności jutra, obawa o dzieci, ich problemy i takie tam. Ale gdy człowiek sobie uświadomi, że wszystko ma w głowie, jest jednak łatwiej.

- Ile z książkowej Niny jest w Ninie?

- Oddałam bohaterce moją energię i sposób myślenia, ale za to otrzymałam jej obawy. Zmusiła mnie do odpowiedzenia sobie na najtrudniejsze pytania. W sumie jestem jej za to wdzięczna. Ale nie chciałabym, żeby spotkało mnie to, co zafundowałam bohaterce i jej rodzinie. Choć z drugiej strony jestem mistrzynią znajdowania się w centrum dziwnych zbiegów okoliczności. Moich przyjaciół nic już nie dziwi...

- Nie wydaje się pani, że okładki są trochę mylące? Zapowiadają zabawną historię, a powieści finalnie wyciskają łzy? Zwłaszcza Wakacje.

- Przecież ta historia pełna jest humoru i zabawnych zdarzeń. Jestem przeciwna ocenianiu książki po okładce.  Historia dzieje się w czasie wymarzonych wakacji, a przecież w czasie, gdy odpoczywamy i zarazem poszukujemy przygód, jesteśmy bardziej narażeni na wypadki. Zresztą moim zamiarem było pokazanie, że w najmniej spodziewanym momencie los może nas zaskoczyć, choć żyjemy w przekonaniu, że mamy wszystko zaplanowane i jesteśmy gotowi na wszystko.

- Jednym z wątków przewijających się w tych trzech książkach są teściowie przedstawieni w dość jaskrawy sposób. Opisuje pani własne doświadczenia?

- Wszystkie kontakty z ludźmi są inspirujące, moje relacje z teściami również, co nie znaczy, że ich portretuję. Raczej skupiam się na iskrzących międzypokoleniowych różnicach. Nasi rodzice, pokolenie ukształtowane i wyrastające w trudnych powojennych czasach, wyniosło z domu zupełnie inne wartości i sposoby komunikowania się niż obecne pokolenie czterdziestolatków budujące relacje ze swoimi dziećmi. My na szacunek dzieci staramy się zapracować, a nie tylko żądać go z racji bycia rodzicem. Dla wielu osób ten stan rzeczy jest nie do zaakceptowania i staje się katalizatorem rodzinnych konfliktów.

 - Pisze pani bardzo dynamicznym i obrazowym językiem, mam wrażenie, że bawi się pani słowem. Co w pisaniu sprawia pani największą przyjemność?

- Budowanie postaci i języka, którym będą komunikować się ze światem. Stale powtarzam, że lubię przyglądać się ludziom, nie należy mylić z podglądaniem... Lubię się zastanawiać, jak się zachowają, co powiedzą, a potem, gdy piszę, wystarczy, że użyję wyobraźni i pozwolę postaci prowadzić się za rękę. Zdarzyło się, że postać pociągała mnie za sobą w nieznane obszary i budowała nowe wątki opowieści, których nie miałam w planach - w sumie to niezła zabawa.

- Nie myślała pani, aby uczyć innych sztuki pisania?

- Podobno dziś więcej osób pisze książki, niż je czyta. Paru moich znajomych podpytuje mnie o tajniki warsztatu, poszukiwanie pomysłów i inspiracji... Obiecałam, że przygotuję dla nich kilka sugestii, jednak gdy zaczęłam je spisywać, zebrało się sporo materiału, a na jego kanwie został opracowany kurs dla tych, którzy chcieliby naostrzyć swoje pióra. Niebawem ruszą pierwsze spotkania w poznańskim EMPiK-u.

- Kurs pisania powieści?

- Nie tylko. Swego czasu pisałam również artykuły do prasy, wiersze, więc mam również takie doświadczenie. Śmieszą mnie stwierdzenia, że skoro skończyłam filologię polską, to umiejętność pisania jest czymś oczywistym. Nic bardziej mylnego. Na studiach nikt tego nie uczy. Dziennikarskie szlify zdobywałam pod czujnym okiem niezastąpionego Wiesława Kota, który  do dziś jest moim dziennikarskim guru.

- Porusza pani najdelikatniejsze struny. Czytając pani książki, można płakać i ze śmiechu, i ze smutku, obnaża pani najgłębiej skrywane uczucia. Jak to się robi?

- Nie wiem. Chyba rzecz polega na głębokiej wizualizacji tego, co przeżywają bohaterowie. Pisząc, uświadomiłam sobie, jak bardzo ich obawy, lęki i radości przeżywam sama, i zaczęłam się zastanawiać, jak poradziłabym sobie w sytuacjach, w których ich stawiam. Kluczem jest uczciwość w  opisywaniu emocji, ale rodzi ona również odpowiedzialność za słowa.

- Czyli?

- To proste. W miarę pisania coraz bardziej ciążyło mi udzielanie odpowiedzi na trudne pytania, które mogą stać się dla kogoś wskazówką w realnym życiu. Dlatego wielokrotnie konsultowałam moje pomysły z psychologami. Okazało się, że pisanie, nawet wyssanej z palca opowieści, jest odpowiedzialnym zajęciem.

- Książkę poleca Kurt Scheller, czy to oznacza, że jest pani związana z gastronomią?

- Nie, ale bardzo lubię gotować. Podobno moje powieści są pełne aromatów i smaków, a ja w karmieniu najbliższych upatruję wielką przyjemność. Zaczęłam pisać blog kulinarny, nie przewidując , jak bardzo okaże się on czasochłonny. Jestem na początku drogi, a czytelnicy stale mnie poganiają, żebym pisała powieść, a gotowanie zostawiła na później, kiedy już się ukaże JAK SIĘ NIE ZAKOCHAĆ.

- Udaje się?

- Nie do końca. Mimo że mam gotowy materiał zdjęciowy na bloga, brakuje mi czasu na opis. Po oddaniu maszynopisu do druku teoretycznie powinnam mieć go więcej, ale zajęłam się przygotowywaniem niespodzianki  - NOTESU KULINARNEGO - okraszonego moimi rysunkami i odręcznym pismem.  Właśnie odkrywam uroki zmagań z rękopisem i doceniam, jakim fantastycznym wynalazkiem jest komputer, w którym mogę wszystko poprawiać i przerabiać do znudzenia. NOTES już pod koniec sierpnia trafi do księgarń.

- A będzie dalszy ciąg historii Niny?

- Nie, raczej nie. Myślę, że o Ninie wiemy prawie wszystko. Z drugiej strony nie zarzekam się, bo korci mnie, by opowiedzieć o tym, co się działo przed wakacjami w Barcelonie, ale z punktu widzenia męża Niny. To spore wyzwanie, bo facet jednak patrzy na świat i odczuwa inaczej. Ale zawsze należy pamiętać, że wszystko ma swoją przyczynę, źródło problemów zazwyczaj leży po obu stronach, a nie tylko po jednej. Nina z pewnością też miała sporo za uszami.

- A jeśli nie Nina, to co? Koniec pisania?

- Mam nadzieję, że nie. Mam już w głowie kolejną opowieść, która  równie mocno zagra na emocjach i zmusi do zastanowienia się nad życiem.

- Uchyli pani rąbka tajemnicy?

- Jeszcze nie teraz. Sama nie wiem, dokąd zaprowadzi mnie bohaterka.

- Też czterdziestolatka?

- Mniej więcej. Kolejna silna kobieta rozdarta między uczuciami, ale zupełnie innego kalibru. Może pokuszę się o wątek kryminalny, jestem coraz bliżej tego pomysłu. Zbieram materiały i niebawem siadam do pracy.

- Czytając Wakacje, Zwyczajny dzieńJak się nie zakochać, miałem wrażenie, że czytam scenariusz filmu czy serialu. Będzie ekranizacja?

- Bardzo bym chciała, ale to już nie zależy ode mnie. Trwają wstępne, nieśmiałe rozmowy, ale to pieśń przyszłości. Proszę trzymać kciuki.

- Zatem trzymam kciuki i życzę powodzenia.

- Dziękuję za spotkanie.

.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy