Reklama

Ewa Zdunek: Cudze problemy widać z dystansu, własne ogląda się zawsze z bliska

Ewa Zdunek jest autorką lubianej przez czytelniczki serii o wróżce, w której ukazały się: "Z pamiętnika samotnej wróżki", "Z pamiętnika zajętej wróżki" i "Wróżka mimo woli". Na co dzień pracuje w zawodzie mediatora, i to właśnie doświadczeniami ze swojej pracy postanowiła podzielić się teraz z czytelnikami. Na księgarniane półki trafiła jej czwarta powieść, "Mediatorka".

Na rynku właśnie ukazała się Pani najnowsza powieść, "Mediatorka". Kto według Pani powinien poznać historię Marty Kołodziej?

- Każdy. W tej powieści starałam się przybliżyć pracę mediatorów, pokazać ją nie z jednej perspektywy, lecz z wielu. Mediacja to nie tylko spory rodzinne, ale także kłótnie w gronie przyjaciół, między sąsiadami, wspólnikami. W książce opisałam prawdziwe sprawy prawdziwych ludzi. Wiem, że dzięki takim "przypowieściom" łatwiej można wyobrazić sobie siebie w takiej sytuacji i skorzystać z doświadczenia innych. Również czynni mediatorzy oraz kandydaci na mediatorów mogą dokonać swoistej konfrontacji. Moja bohaterka  swobodnie dzieli się z czytelnikiem swoimi refleksjami, spostrzeżeniami, uważam, że to jest cenne.

Reklama

Jak narodził się pomysł na tę powieść? Co Panią zainspirowało do stworzenia właśnie takiej bohaterki?

- Moi klienci. Dość szybko wypracowałam sobie taką metodę przekonywania: przytaczam przykłady innych spraw, jako swoisty wzór do naśladowania lub odwrotnie, jako przestrogę. Okazało się, że to najbardziej przemawiało do wyobraźni ludzi i sprawiało, że mediacja kończyła się powodzeniem. Dość długo dojrzewał we mnie pomysł, by spisać co ciekawsze przypadki i podzielić się tym z szerokim gronem odbiorców. Najtrudniejsze w tym wszystkim okazało się bowiem znalezienie przeze mnie odpowiedniego dystansu - ja przecież też występowałam w tych historiach.

Nie sposób nie dostrzec pewnych podobieństw między Panią a książkową Martą. Pani również pracuje w zawodzie mediatorki.

- Najtrudniej pisze się książki na bazie własnych doświadczeń. Zwłaszcza te, w których pojawiają się bardzo wątki osobiste lub odniesienia do  przykrych spraw. Marta to po części ja. Aby wypadła wiarygodnie, musiałam obnażyć się sama przed sobą i przyznać, że popełniłam wiele błędów. Gdy wracałam do minionych spraw, przywołując na nowo dawnych bohaterów, gdy je opisywałam, często odczuwałam żal do samej siebie. Uświadamiałam sobie, że wtedy mogłam podjąć inne decyzje.

Zawsze, kiedy czytam powieść osadzoną w dobrze znanym pisarzowi środowisku, zastanawiam się, na ile to fikcja literacka, a na ile autobiografia.

- Przyznam, że do czasu napisania "Mediatorki" z przymrużeniem oka traktowałam wszystkie autobiografie oraz tak zwane historie oparte na własnym doświadczeniu. Wszak to autor decyduje, co ujawni, a co nie. Gdy sama usiadłam do pisania, przekonałam się, że to niełatwa sprawa. Podczas pisania "Wróżek" było mi łatwiej, ponieważ w większym stopniu koncentrowałam się na innych, pozwoliłam, aby Emilia była dość infantylna, lekka w odbiorze, niedookreślona, spontaniczna. To też jestem ja. Większość znajomych kojarzy mnie właśnie w takim wydaniu. Tymczasem moi klienci znają mnie raczej jako  Martę Kołodziej. Gdy ja siebie samą taką zobaczyłam, nie spodobałam się sobie. Wolę Wróżkę.

Ale inspirowała się Pani w pewnym stopniu swoimi doświadczeniami?

- Zawsze inspiruję się swoimi własnymi doświadczeniami, w dalszej kolejności przeżyciami innych osób, ale na tyle szczegółowo przedstawionymi, że jestem w stanie uruchomić swoją wyobraźnię i poczuć się tak, jak ten, kto naprawdę to przeżył. Dlatego zatrudniłam się do pracy na linii ezoterycznej, opisuję mediacje, które osobiście prowadzę, pracowałam też jako telefonistka.

W książce w pewnym momencie pada pytanie: "czy można pogodzić ludzi, którzy nawet nie chcą na siebie spojrzeć?". No właśnie, czy można?

- Można. O ile uda się dotrzeć do ich prawdziwych emocji, nie tych udawanych. Sytuacja zupełnie beznadziejna to taka, gdy ludzie patrzą na siebie absolutnie obojętnie. Z emocji można jeszcze coś wykrzesać. Z pustki już nic.

Zawód mediatora obrósł w społeczeństwie wieloma mitami. Z jakimi najbardziej krzywdzącymi opiniami na temat mediatorów Pani się spotkała?

- Osobiście nie spotkałam się z przykrym traktowaniem, przeciwnie - przeważnie ludzie odnosili się do mnie przyjaźnie, czasem z lekkim pobłażaniem. Ubolewam jednak nad tym, że w Polsce ludzie nie wierzą w alternatywne metody rozwiązywania sporów, lecz wolą te arbitralne, czyli przede wszystkim sąd. Mur, który musimy, jako mediatorzy, nieustannie przebijać to niedowierzanie, powątpiewanie w skuteczność oraz rosnące oczekiwania klientów, gdy ci już zgodzili się przystąpić do mediacji. Oczekiwania wobec mediatora, nie siebie. Często oskarżani jesteśmy o stronniczość lub brak profesjonalizmu, gdy przerwiemy oskarżycielski atak na współmałżonka lub skrytykujemy czyjeś metody wychowawcze. No i wciąż nie mogę zrozumieć, dlaczego informacja, że trzeba zapłacić za mediację wywołuje takie zdumienie?

Kto szuka pomocy u mediatora?

- Przewrotnie powiem, że przede wszystkim sędziowie. Najwięcej spraw trafia z sądów, a powinno z "ulicy".

Jak w ogóle zostać mediatorem? Jakiej rady udzieliłaby Pani osobom, które wiążą swą przyszłość właśnie z mediacją?

- W Polsce ten zawód nie jest licencjonowany. Niedawne zmiany w przepisach wprowadziły kategorię "mediatora zawodowego", jednak wciąż może zostać nim każdy pełnoletni i nieubezwłasnowolniony obywatel w sprawach cywilnych. Wystarczy dodatkowo zaliczyć odpowiednie szkolenie, posiadać miejsce do spotkań, wykazać się minimalnym doświadczeniem w pracy z ludźmi i już można ubiegać się o wpis na listę sądów. W sprawach dotyczących nieletnich oraz sprawach karnych wymagane jest konkretne wykształcenie. Wszystkich chętnych, którzy chcieliby wykonywać ten zawód zachęcam do lektury mojej książki. Naprawdę opisałam, jak jest.

Zapisałam sobie jeden cytat. "Mediacja to szansa. To nadzieja, wybawienie i pomoc, której nie zaoferował do tej pory nikt". Jestem ciekawa, czy przez bohatera przemawiają Pani poglądy i opinie?

- Tak. To zdanie padło z ust jednego z moich klientów, tuż po zakończonej mediacji. Dla mnie było ono niczym złoty medal zdobyty w mistrzostwach świata.

Marta zawodowo zajmuje się rozwiązywaniem cudzych problemów, a tymczasem jej własne życie wymyka jej się spod kontroli. Dość wspomnieć, że były mąż próbuje odebrać naszej bohaterce dzieci, a matka próbuje kontrolować absolutnie każdy aspekt jej życia. Łatwiej doradzać innym, niż sobie?

- Oczywiście. Cudze problemy widać z dystansu, własne ogląda się zawsze z bliska. Gdy proponuję moim klientom, aby na chwilę spojrzeli na sprawę inaczej, używam następującego sformułowania: "Wyobraźcie sobie, że wasze życie to ogród, któremu przyglądacie się  z perspektywy parteru. A jeśli popatrzycie na niego z wysokości drugiego piętra, czy wciąż będzie taki sam?". Klienci potakują, rozmyślają, wyciągają wnioski. A mnie ogarnia czasem żal, że nie ma przy mnie takiego mediatora. Bo samej siebie nie umiem przekonać.

W "Mediatorce" poznajemy nie tylko historię życia Marty, ale także osób, które szukają u niej pomocy. Czy istnieją pierwowzory tych postaci?

- Tak, wszystkie postaci z książki są prawdziwe. Zmieniłam niektóre informacje oraz szczegóły, ale trzon pozostał ten sam.

Ciąg dalszy nastąpi. Ale kiedy? Pracuje Pani nad kontynuacją "Mediatorki"?

- Już ją napisałam, nosi tytuł "Lekarstwo na żal". W tej książce głębiej wnikniemy w życie Marty, dowiemy się, na czym opiera się jej relacja z matką, czy Cezary, jej były mąż wciąż jej dokucza, a także poznamy nowych bohaterów, stażystów. Marta zmierzy się z jeszcze trudniejszymi mediacjami oraz będzie zmuszona podjąć decyzje, które zaważą na całym jej życiu.

Dziękuję za rozmowę!

Rozmawiała Magdalena Majcher

Książka "Mediatorka" do kupienia TUTAJ

.
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy